Ci, którzy kupili mieszkania wcześnie, albo coś dostali czy odziedziczyli, wsiedli na wygodną łódeczkę i sobie płyną. A inni siedzą na tym dziurawym, ciasnym stateczku i się zastanawiają: zatonie czy nie? — mówi Przemek.

Tak właśnie musi się czuć żaba wrzucona do garnka. Siedzi w chłodnej wodzie i myśli: ale przyjemnie. Pływa sobie, pali papieroska i ma chill: mieszka na 60 metrach na Nowym Mieście za 2500 zł plus media. Rata kredytu za umiarkowanie sfatygowane renault – sześć stów miesięcznie. A po jedzenie nie trzeba chodzić do biedronki, bo to jednak spacer. Można kupować u tych miłych pań w spożywczym na dole, co mają wszystko o połowę drożej, ale kto by liczył. I tak tanio. W ogóle wszystko się wydaje tanie, bo pensja osiem tysięcy na rękę.

I tak było do pandemii, wspomina żaba, znaczy Przemek. 38 lat, pracuje w internetowym marketingu. Kiedyś każdy chciał pracować w internetowym marketingu. Ale woda w garnku zaczyna się podgrzewać.

Najpierw drożeje jedzenie. Potem rachunki i czynsz. A po wybuchu wojny przychodzi córka właścicielki mieszkania, w którym Przemek mieszka od paru ładnych lat, i mówi, że jest nowa umowa do podpisania: 4000 plus media, plus opłaty administracyjne. W całej okolicy podnoszą, taniej pan nie znajdzie.

– Żyłam w błogiej nieświadomości – uśmiecha się Mila nostalgicznie, wspominając czasy sprzed pandemii. Dziś jest pod czterdziestkę, z pokolenia wolnych duchów, którym etaty zamieniono na projekty. O których mówiono „hipsterzy”, bo siedzieli na leżaczkach w centrum Warszawy cali odstawieni, a swoje zawodowe życie ogarniali za pośrednictwem macbooka. Najważniejsze to być kreatywnym, bo jak ktoś jest kreatywny, to sobie poradzi.

Mila ma wrażenie, że słowo „hipster” zestarzało się równie źle, co pomysł jej pokolenia na życie. Znaczy pomysł był dobry, tylko rzeczywistość się zmieniła.

– Do pandemii właściwie nie wiedzieliśmy z moim Krzyśkiem, co to znaczy liczyć pieniądze. Nieustająco liczyć, na co nas stać, a na co nie. Szukać w sklepach tańszych produktów, upewniać się w aptece, czy mają tańsze zamienniki leków, jak się mała rozchoruje. Czekanie na przelew, sprawdzanie stanu konta po kilka razy dziennie. Wkur***** się na drożyznę. I na siebie, że nie mamy jak więcej zarobić.

Krzysiek, partner Mili (pracuje w teatrze, 42 lata), mówi, że jak się kończy kasa, to się zaczynają nieprzyjemne przemyślenia. Czy to moja wina? Czy inni mają lepiej?

– Myślisz: coś jest ze mną fundamentalnie nie tak. Zarabiam za mało. Nie sprawdziłem się jako ojciec, partner, mężczyzna. W ogóle się nie sprawdziłem. Jako człowiek. Normalnie na śmietnik – Krzysiek zawija nogę na nogę, ramię na ramię i zapala camela.

– Czasem, jak dziewczyn nie ma w pobliżu, chodzę po mieszkaniu i gadam do siebie: „Jak mogłeś do tego dopuścić?”. „Jak możesz mieć taki gówniany zawód, z którego są takie gówniane pieniądze”.

– Czasem próbuję bronić Krzyśka przed nim samym, przed tym jego surowym wewnętrznym krytykiem, który mu nie daje żyć – mówi Mila. – A czasem kłócimy się – choć oboje mamy temperamenty pluszowych misiów – żeby coś zrobić z tą koszmarną frustrą, że życie jest coraz cięższe.

– Przez kilka lat żyliśmy w świecie, który był raczej optymistyczny. Finansowo mieliśmy górki i dołki, ale generalnie było stabilnie. Widzieliśmy jakieś perspektywy, mogliśmy robić plany, mogliśmy marzyć. A teraz taka przykra codzienność, bez fajerwerków. Mój stary jest filozofem, całe życie wykłada na uczelni. Kropka w kropkę Dustin Hoffman z „Opowieści o rodzinie Meyerowitz”. Od dziecka mi mówił, że „mieć czy być?” to nie jest żadne pytanie. Wiadomo, że być. Ci, co chcą tylko mieć, nie są. Teraz mówi, żebym się nie przejmował, bo jak babcia umrze, odziedziczymy mieszkanie na Starej Ochocie. To co, ja mam teraz czekać, aż mi babcia umrze? Może i jest pięć lat przed setką, ale przecież niech sobie żyje kobiecina kochana. Boże, co ja gadam. Dobrze, że nie mam rodzeństwa. Tam jest taki piękny widok z balkonu.

Żyłam w błogiej nieświadomości – mówi Mila. Słowo „hipster” zestarzało się równie źle, co pomysł jej pokolenia na życie. Znaczy pomysł był dobry, tylko rzeczywistość się zmieniła

Konrad ma dziś 42 lata i sam już nie wie, jak sobie dziękować, że w 2007 r., kiedy jego znajomi mieszkali po trzy osoby w wynajętych dziurach i żyli, jakby jutra miało nie być, zacisnął zęby i dogadał się z ojcem, żeby wzięli kredyt i kupili Konradowi mieszkanie. A on będzie spłacał każdą ratę, w terminie i co do złotówki.

Ojciec powiedział, że jest z Konrada dumny, ale pamiętaj, synu, że jesteś z tym sam, ja ci złotówki do raty nie dołożę, a jeśli stracisz pracę, to mieszkanie wynajmiesz, żeby mieć na kredyt, i zamieszkasz z nami. Ale lepiej nie trać, bo my z mamą lubimy przestrzeń.

Kupił pięćdziesiąt z groszem metrów na Woli za 300 tysięcy złotych. Fakt, do remontu. Dziś jest warte ponad trzy razy więcej. A kredyt prawie spłacony.

– Znajomi się łapali za głowy, że młodość sobie niszczę na własne życzenie, że wiązanie się kredytem na 20 lat jest dla starych ludzi, nie dla naszego pokolenia, że to jakieś kapitalistyczne niewolnictwo.

Czasem zazdrościł im tej beztroski. A już najbardziej Paulinie, bo jej starzy tak bardzo docenili fakt, że zrobiła magisterkę, że jak wyszła z uczelni, to tego samego dnia weszła do dwóch przestronnych pokoi z kuchnią w centrum. Dziś mieszka w domu pod miastem i problemy zwykłych ludzi jej nie dotyczą.

„Czy odebrałem sobie młodość?” – pytał sam siebie Konrad na początku tej historii z kredytem.

– Jestem z tych najstarszych milenialsów. Miałem siedem lat, kiedy upadł komunizm. Moje pierwsze świadome lata przypadły na czas turboliberalizmu. Miałem 22 lata, kiedy weszliśmy do Unii. Rośliśmy w poczuciu, że wszystko już zawsze będzie szło do góry, że będzie tylko coraz lepiej i lepiej. Nie dziwię się mojemu pokoleniu, choć to nie jest moje osobiste doświadczenie, że spróbowało zerwać z etosem rodziców: „Nie poświęcę życia na zarabianie na domy i mieszkania. Na jeden stały i nieszczęśliwy związek”. Bardzo długo myślałem, że to oni mieli rację. Od kilku lat coraz bardziej nabieramy – i ja, i oni, tak zwana wielkomiejska i wciąż w miarę młoda klasa średnia – przekonania, że to było marzenie. I od paru lat przestało się spełniać. Mam farta, że nigdy tak do końca w to nie uwierzyłem.

Dziś mieszkanie Konrada spłaca się samo, bo ceny najmu wystrzeliły tak, że nawet stopy procentowe mu niestraszne. Mieszka z partnerką i dwójką dzieci w jednej z podwarszawskich sypialni. Życie jest w miarę spokojne, choć i tu rośnie w ludziach – w Konradzie też – jakiś lęk. „Żeby tylko praca była”, „żeby tylko inflacja nie rosła”, „żeby stopy spadły”. I ten najbardziej abstrakcyjny lęk, którego nikt już nigdy miał w tej części świata nie doświadczać: „żeby tylko wojny nie było”. Co, jeśliby ta chybotliwa konstrukcja, jaką jest życie Konrada, miała się rozpaść? Na kogo mogliby z Moniką liczyć?

– Politycznie nikt mnie nie reprezentuje – wzdycha Przemek. Pierwszy raz głosował w 2005 r. Na PO, a tak naprawdę to przeciw wszystkim innym.

– Od zawsze głosuję sumieniem, a nie portfelem. Tak mnie wychowano, że wszystko jest w moich rękach, że każdy jest kowalem własnego losu i jak ten kowal się zaprze i będzie zapieprzał, to włos mu z głowy nie spadnie. I będzie miał dobry samochód, i własne mieszkanie, i oszczędności, i fajne wakacje – wszystko będzie miał, bo jeśli tylko zechce, to sobie na to zapracuje. Większość znajomych myślała podobnie. Głosowaliśmy za liberalnym światopoglądem, za Europą, za prawami mniejszości i tak dalej. A przez ostatnie 10 lat za tym, żeby PiS wypier*****. I Kościół też.

Tylko, zastanawia się dziś Przemek, co z osobistym interesem ludzi takich jak on? Gdzie są ci, którzy w kółko powtarzają, że klasa średnia to, klasa średnia tamto. Fundament demokracji liberalnej, tak gadają. Czy coś w tym stylu.

To teraz, myśli Przemek, zróbmy małe ćwiczenie intelektualne. Załóżmy, że rzeczywiście jest tak, że ta klasa średnia taka ważna. Że to od niej zależy stabilność Polski i Europy.

– Prawicowi populiści tę klasę je***, aż boli, bo za mało nacjo i za mało kato. Lewicowi populiści nią gardzą, bo solidaryzuje się wyłącznie z czubkiem własnego nosa. A tak zwane polityczne centrum mówi to, co Rafał Trzaskowski w Warszawie: musicie na nas głosować, bo co? Każdy inny wybór was całkiem słusznie przeraża. No. To teraz wystawiać pupę wiadomo do czego.

Tak to w profesjonalnej – ostatecznie zrobił trzy lata politologii – opinii Przemka wygląda. A co, jeśli ci ludzie, którym obiecano dobre życie, jak będą pracować, rozwijać się, działać kreatywnie i tak dalej, wściekną się jeszcze bardziej? Co, jeśli część z nich powie: w dupie z ideałami liberalnej demokracji, gdzie są moje pieniądze?

– Konfiarze i pisowcy tylko na to czekają. Im się to super podoba. Docisnąć klasę średnią jeszcze bardziej, niech boli. A Platforma na to: nie da się żyć lepiej, sorry – mówi Przemek. A tak poważnie: co, jeśli duża część liberalnych, zarabiających te sześć do dziesięciu tysięcy miesięcznie ludzi powie: chcieliśmy żyć w pięknym świecie, w którym każdy może być sobą i nikt nikogo nie trzyma za pysk, ale okazało się, że ten świat istniał tylko przez chwilę, już go nie ma i nie wróci? Jak wtedy będzie wyglądać Polska i Europa?

– W pewnym sensie pogardzaliśmy ludźmi, którzy głosowali portfelem. Zostali kupieni. My tylko chcieliśmy, żeby nam obniżono podatki – mówi Mila i zamawia sobie kawę z przelewu, przy okazji robiąc wielkie oczy. Wskazuje spojrzeniem na tablicę z menu nad barem i klnie pod nosem. Kawa – 16 zł.

Piwo w butelce – 22. – Najwyraźniej ludzi stać – wzdycha. – Tak samo jak na mieszkania za 25 tysięcy za metr.

– Niepisana umowa między tak zwaną klasą średnią a państwem była taka: wy nam dajecie żyć i nie przygniatacie podatkami, a w zamian my nic od was nie chcemy – mówi Mila. – Zapłacimy za prywatne przedszkole, prywatnego dentystę, psychologa, a podstawową opiekę zdrowotną wykupimy sobie w pakiecie. Państwu nie można ufać, że cokolwiek zrobi dobrze, ja w tym nie chcę brać udziału, stać mnie. Państwo mówiło: okej.

– Ci o lewicowej wrażliwości robili sobie z tego order, że co prawda nic od państwa nie chcą, za to ich podatki idą na usługi państwowe dla tych, którym się gorzej wiedzie. A ci o bardziej konfiarskim spojrzeniu na rzeczywistość myśleli: a korzystajcie sobie z tych beznadziejnych publicznych szkół i przychodni, wy robaki, co wam w życiu nie wyszło.

– Spora część mojego pokolenia, w ogóle ludzi takich jak ja – zarabiających nieźle, z wielkich miast, z perspektywami, z obietnicą, że wszystko będzie zawsze rosło – uwierzyła w to, że państwo jest potrzebne tylko nieudacznikom – irytuje się Krzysiek.

– Dlatego bardzo długo nikomu nie przeszkadzały beznadziejne zarobki w edukacji, beznadziejna opieka zdrowotna i tak dalej. Ja sobie zapłacę i mam wszystko w wersji premium. Zgodziliśmy się na to, że politycy mogą być nieudacznikami. Pisowcy mają bronić papieża i tańczyć u Rydzyka, platformersi mają się owijać we flagę Unii, a lewica może mądrze mówić i nic nie robić — dodaje.

– Pracuję w niedużej agencji, w sumie kilkanaście osób – mówi Przemek. – Znamy się dobrze i lubimy. Większość z nas zarabia podobne pieniądze, a jednak nasze życia i perspektywy są od siebie kompletnie różne. Ci, którzy kupili mieszkania wcześnie, albo coś dostali czy odziedziczyli, wsiedli na wygodną łódeczkę i sobie płyną. Żyje się im znacznie lepiej. Wartość ich nieruchomości rośnie, stają się coraz bogatsi, nie muszą nic w tym kierunku robić. A inni siedzą na tym dziurawym, ciasnym stateczku i się zastanawiają: zatonie czy nie? Kowale własnego losu, co im włos z głowy nie spadnie.

Z tym kowalem, śmieje się Przemek nerwowo, to jest pewna ironia. Bo on po trzydziestce prawie całkiem wyłysiał.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version