— Chciałem pokazać, jak dziurawa jest procedura recenzowania publikacji naukowych i jak absurdalny system premiowania naukowców — mówi prof. Konrad Szaciłowski z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, autor najgłośniejszej w ostatnich latach prowokacji obnażającej absurdy polskiej nauki.
„Newsweek”: W „Polskim Roczniku Humanistycznym” nr XX(2023) ukazał się artykuł „Filumenistyczne hobby Karola Wojtyły”, opatrzony Pana nazwiskiem. Czy Karol Wojtyła naprawdę zbierał zapałki?
Prof. Konrad Szaciłowski: Nie mam pojęcia. Cała treść tego artykułu została przeze mnie zmyślona i opatrzona przypisami do nieistniejącej literatury.
Czy również zmyślony jest współautor tego artykułu, prof. Kapela Pilaka, muzykolog z Turkmenistanu?
— Nie do końca (śmiech). On wprawdzie fizycznie nie istnieje, ale ma dla mnie i dla mojego otoczenia naukowego duże znaczenie. Można go traktować jako moje albo alter ego albo pseudonim artystyczny. Kapela Pilaka narodził się jakieś 10-15 lat temu w Szanghaju, kiedy to prowadzący naukową konferencję strasznie zniekształcił nazwisko naszego współpracownika i tak właśnie go wywołał. Oczywiście natychmiast to podchwyciliśmy, bo też lubimy sobie pożartować. Jak kolega wrócił z tej konferencji, to na jego drzwiach już była tabliczka z nazwiskiem profesor Kapela Pilaka. W różnych artykułach dopisywaliśmy np. podziękowania dla prof. Pilaki za pomoc i dyskusję nad wynikami badań.
Ale po co ta cała maskarada?
— Cel był poważny — wykazanie błędów w systemie oceny dorobku naukowców oraz jednostek naukowych. Chciałem pokazać absurdy tzw. punktacji ministerialnej, która próbuje wyrównywać różnice między naukami, nawet jak się ich wyrównać nie da, i w sposób całkowicie arbitralny przydziela naukowcom tę samą liczbę punktów za publikacje w nikomu nieznanym, lokalnym piśmie humanistycznym i w prestiżowym naukowym periodyku o zasięgu międzynarodowym, jak choćby w „Nature”. My, naukowcy, naprawdę musimy się napracować, aby opublikować coś w poważnym czasopiśmie i dostać za to np. 70 punktów, a okazuje się, że tyle samo można dostać, pisząc na kolanie jakieś bzdury wyssane z palca, których nawet nikt w takim piśmie nie potrafi zweryfikować.
Dlaczego te punkty są takie ważne?
— Za nimi idą pieniądze na badania i możliwości awansu. Minimum co cztery lata każdy pracownik naukowy jest poddawany ocenie i musi, w zależności od dyscypliny naukowej, zebrać odpowiednią ilość punktów za publikacje. Za tym idzie również finansowanie uczelni, ponieważ na podstawie liczby punktów zdobytych przez naukowców, oceniana jest jakość danej uczelni i za tym idą pieniądze z centralnego budżetu uczelni na poszczególne wydziały czy na poszczególne dyscypliny nauki.
Czyli zależy od nich nie tylko kariera naukowca, ale również los instytutu, uczelni, w której pracuje?
— Zdecydowanie tak. I jeśli jakieś czasopismo bez szczegółowej kontroli przyjmuje praktycznie dowolny tekst i rozdziela punkty, to bardzo łatwo można zgromadzić sobie dorobek naukowy, a potem wystąpić o habilitację czy o tytuł naukowy profesora bez większego wysiłku.
Ale pismo naukowe przecież powinno jakoś weryfikować te publikacje?
— Oczywiście, ale w przypadku „Wschodniego Rocznika Humanistycznego” to najwyraźniej nie zadziałało. Po to jest zwyczaj recenzowania artykułów naukowych. Recenzentami są naukowcy, którzy od strony merytorycznej oceniają dany artykuł. Co ciekawe, artykuł o zapałczanym hobby papieża również podobno miał recenzenta.
I on naprawdę dał się nabrać?
— Tak! Chociaż w moim odczuciu mistyfikację było widać na pierwszy rzut oka, choćby w afiliacjach moich i profesora Kapeli Pilaki — jeden specjalista od nanotechnologii, drugi domniemany muzykolog z Narodowego Konserwatorium Turkmenistanu w Aszchabadzie. Ja po zobaczeniu tych afiliacji natychmiast nabrałbym podejrzeń i bardzo dokładnie sprawdził tekst i bibliografię.
Recenzent kontaktował się z Panem, próbował coś wyjaśniać?
— Poprosił o zamianę słowa zapałczany na zapałkowy, chyba chodziło o to, żeby poważniej brzmiało. I o wprowadzenie przypisów, bo przecież naukowy tekst powinien mieć przypisy. Więc na szybko uzupełniłem przypisy. Redakcja zapytała też, skąd prof. Pilaka ma tyle nieznanych jeszcze informacji o Janie Pawle II. Odpisałem, że ma dostęp do tajnych archiwów KGB w Aszchabadzie, w celu ułatwienia redakcji wykrycia „spisku”. Niestety redakcja przyjęła te wyjaśnienia bez zastrzeżeń…
Po tym jak całą sprawę odkryli internauci i śmieją się z tego od kilku dni, redakcja „Wschodniego Rocznika Humanistycznego” opublikowała oświadczenie, w którym tłumaczy, że zaufali tytułowi profesorskiemu i znanej uczelni…
— Ale właśnie o to chodzi w nauce i w weryfikacji takich publikacji, że nie można nic brać „na wiarę!”, nie można z góry zakładać, że coś ma wartość naukową tylko dlatego, że napisał to znany naukowiec. W renomowanych światowych periodykach recenzenci wręcz dostają artykuły do recenzji bez nazwisk autorów, żeby się nimi nie sugerowali. Takie dobre praktyki u nas jeszcze nie istnieją i na to też chciałem zwrócić uwagę.
To był jedyny artykuł, który Pan wysłał?
— Nie, rozesłałem ich latem ubiegłego roku kilkanaście. Wysyłałem je wyłącznie do czasopism, które w ciągu ostatniego roku bardzo awansowały w skali punktowej, a były wcześniej nieznane. I które wciąż miały niszowy odbiór.
Ktoś jeszcze się nabrał?
— Tylko jedno albo dwa wydawnictwa połapały się, że to jest żart. Odpisałem im, gratulując szczelnego systemu oceny manuskryptów i bycia wiarygodnym wydawnictwem. Inne odrzucały teksty z uwagi na tematykę nie do końca dopasowaną do ich profilu. A dwa dały się nabrać. Oprócz artykułu o hobby filumenistycznym papieża ukazał się jeszcze artykuł o katolickich rozgłośniach radiowych, został opublikowany w Studiach Toruńskich. Tam otrzymałem recenzję, w której recenzent wprawdzie wytknął błędy metodologiczne, językowe i formalne, ale jednak redakcja zdecydowała się ten tekst opublikować.
Artykuł był też był wyssany z palca?
— Oczywiście. Ale ukazał się też jeszcze jeden mój tekst, napisany wspólnie z prof. Pilaką oraz moim jak najbardziej prawdziwym znajomym naukowcem z Indii, który został wtajemniczony w całą akcję. Ten artykuł nie był parodią tekstu naukowego, tylko czymś raczej bezwartościowym z naukowego punktu widzenia. To było rozważanie filozoficzne na temat konfliktu wszechmocy Boga i zakazu Pauliego, który w skrócie można określić jako pytanie, czy Bóg byłby w stanie stworzyć tak ciężki kamień, że nie byłby go w stanie podnieść. To było 30 stron lekko bezładnego wałkowania stanowisk różnych filozofów — a to, że w Biblii mamy taki cytat, a Pauli powiedział, że tak, a Heisenberg powiedział co innego. Było to prawdziwe, tyle że to nie wnosiło zupełnie nic nowego do nauki. Ale artykuł został zrecenzowany, zaakceptowany do publikacji bez poprawek, oceniony na 200 punktów, czyli tak jak praca w „Science” albo „Nature”. Wydrukowały go „Roczniki Teologii Katolickiej”.
Chciał pan jakoś szczególnie obśmiać media katolickie i samą religię?
— Nie, na taki krok nigdy bym się nie odważył, uważam, że coś takiego byłoby niedopuszczalne. Zarówno media katolickie, jak i religia, powinny być traktowane z szacunkiem. Faktycznie wygląda to tak, jakbym strzelał tylko w jedną stronę, ale prawda jest taka, że praktycznie tylko jedna strona dała się trafić. Należy tu wspomnieć, że „Wschodnie Roczniki Humanistyczne” nie są czasopismem katolickim, tylko humanistycznym, w kręgu moich współpracowników znanym jednak głównie z publikacji o szachowej pasji Jana Pawła II.
Wysyłałem też artykuły do czasopism chemicznych, teologicznych, prawniczych… Na przykład o roli symetrii cząsteczek organicznych rysowanych na lekcjach chemii w wychowaniu dzieci i młodzieży. Chodziło o to, że jak w szkołach dzieci rysują cząsteczki symetryczne, to mózg ich się rozwija inaczej, niż jak rysują cząsteczki niesymetryczne. Ten artykuł nie został opublikowany, redakcja napisała, że nie jest w stanie znaleźć odpowiedniego recenzenta do tej tematyki.
Jedynym moim celem było obnażenie wad systemu kwalifikacji do druku artykułów w czasopismach, które w ostatnim czasie niesamowicie awansowały w rankingach punktowych. Jak widać, ten awans nie był chyba w pełni zasłużony.
A co na to wszystko Pana koledzy, szefowie? Wyrzucą Pana z pracy?
— Przyznam, że reakcje są bardzo różne, od entuzjastycznych po krytyczne, część kolegów traktuje to jako zamach na powagę Akademii. A ja podkreślam, że to był mój taki krzyk rozpaczy wymierzony przeciwko systemowi. Ja tutaj nie miałem ochoty czy zamiaru nikogo obrażać. Ani byłego ministra Czarnka, ani Jana Pawła II, ani nawet redakcji, które się poczuły urażone i zarzucają mi wprowadzenie w błąd, manipulację i same najgorsze rzeczy. Zależało mi wyłącznie na pokazaniu choroby systemu. Mam nadzieję, że moje działanie, które może być postrzegane jako bardzo kontrowersyjne, zapoczątkuje katharsis całego systemu ewaluacji pracy naukowców.

