– Tym nienormalnym już podziękujemy – mówi Zbyszek, w którym rośnie „nerw na kobiety”. Normalna, jak przekonuje, czeka na człowieka z obiadem, a nie kupuje w sklepie mrożone kartacze z mięsem. Taka kobieta docenia, że mężczyzna przynosi do domu 4 tys. zł pensji. I czasem kupi mu nawet prezent.

W 2019 r. pojechałam do miejscowości, w których był największy w porównaniu z pannami odsetek kawalerów. Teraz sprawdzam, jak potoczyły się losy moich bohaterów.

Witamy we wsi Odmęt, gdzie kończy się rozum, a zaczyna szczęście – mówi Grzegorz, rolnik na ponad 50 hektarach, hodowca 40 byków. Szczęście Grzegorza polega na tym, że przez ostatnie pięć lat udało mu się wydać córkę za mąż, a syna ożenić.

O to, że córka znajdzie sobie drugą połówkę, się nie martwił. Dziewczyna dobrze się uczyła i bez problemu ukończyła administrację. Myślała o powrocie na ojcowiznę, ale nie po to, żeby brać się za byle małorolnego. Na studiach poznała chłopaka z Trójmiasta. Pobrali się. Po magisterce wskoczyła na etat w kancelarii prawniczej w pobliskim mieście powiatowym. Mąż znalazł świetnie płatną pracę w Niemczech. Zjeżdża do Polski na kilkanaście dni w miesiącu. Tęsknią za sobą, ale wiedzą, że są rzeczy ważne i ważniejsze: na razie muszą zarobić na budowę domu. Działkę w sąsiedniej wiosce dostali od Grzegorza. Jak wszystko się ułoży, pójdą na swoje w przyszłym roku.

– A Marcin? – pytam o syna. – Kiedy ostatni raz rozmawialiśmy, skarżył się na samotność. Mówił, że współczesne kobiety nie chcą rolników, bo na wsi brakuje im nie tylko rozrywek, ale też męskiej adoracji. Podkreślał, że jego kobieta miałaby się zająć gotowaniem, praniem i dziećmi, ale też musiałaby być religijna.

– Cztery lata temu udało mu się taką znaleźć w sąsiednim miasteczku – cieszy się Grzegorz. – Syn w tym roku skończy 29 lat. Żona jest młodsza o sześć. Doczekali się już trzech córek. Czwarte dziecko jest w drodze.

To rekord na skalę gminy, w której z roku na rok spada liczba urodzeń. Pięć lat temu było ich 38. W ubiegłym roku – 23.

– Marcin z żoną mieszkają na wsi? Pięć lat temu mówił, że nie widzi życia poza gospodarką – dopytuję.

– Wynajęli piętro domu w Szczucinie, rodzinnym miasteczku jego żony – mówi Grzegorz. – Wszedł w spółkę z kolegą, mają specjalistyczne maszyny, wynajmują się do robienia sianokiszonek. Teraz jest sezon na prace polowe, więc kończy robotę o pierwszej, drugiej w nocy. Synowa nie musi pracować, ma zajmować się domem, odprowadzać i odbierać z przedszkola najstarszą córkę. Kiedyś może przeprowadzą się do Odmętu, ale na razie wybrali życie w mieście.

– Marcin ma szczęście. Bogaty z domu, to nic dziwnego, że znalazł sobie kobietę – mówi 35-letni Krzysztof, właściciel kilkunastu hektarów ziemi w sąsiedniej wiosce. Pięć lat temu był singlem podobnie jak dwóch na trzech rolników w jego wieku. Niewiele się zmieniło. Nie pamięta, kiedy ostatni raz rozmawiał z kobietą. Mieszka z matką – ojciec zmarł kilka lat temu – ale to się nie liczy. Kobiety, szczególnie młode i wolne, budzą w nim lęk. Może dlatego, że wychowywali go dziadkowie. Rodzice dorabiali w mieście i czasu dla dzieci mieli tyle co przy niedzielnym obiedzie. Dziadek powtarzał, że Krzysztof powinien odbębnić szkołę, byle mieć jakiś papier. A potem ma robić to, co mężczyźni w poprzednich pokoleniach, czyli uprawiać ziemię.

– Po podstawówce zdałem do zawodówki. Uczyłem się na tokarza, ale wiedziałem, że nigdy nie będę tego robił. Liczył się papier i żeby nikt się nie czepiał – mówi. – Przez trzy lata wstawałem przed piątą i gnałem kilka kilometrów na autobus.

Tym samym autobusem dojeżdżały do szkoły dziewczyny z sąsiednich wiosek. Kilka uczyło się w liceum, kilkanaście w technikum. Zaledwie cztery chodziły do szkoły zawodowej, kształciły się na fryzjerkę i kucharkę. Podobnie jak Krzysztof skończyły edukację na trzeciej klasie, ale szybko wyjechały ze wsi. Wyszły za miastowych albo wyjechały za granicę, do roboty na produkcji w Austrii, Holandii czy Niemczech.

– A co z innymi dojeżdżającymi z tobą dziewczynami? – pytam.

– Od znajomych z sąsiednich wsi słyszałem, że jedna uczyła się na nauczycielkę, druga studiowała jakiś język obcy, kolejna medycynę. Podobno nauczycielka jest samotna, ale czy zechciałaby małorolnego? – zastanawia się Krzysztof.

Dwa razy w życiu wierzył, że uda mu się znaleźć „jakąś fajną babeczkę”. Pierwszy raz 10 lat temu, kiedy świeżo po emisji pierwszego sezonu show „Rolnik szuka żony” wysłał do TVP zgłoszenie do kolejnego programu. Drugi raz dwa lata temu, kiedy do sąsiedniego Kupienina przyjechała – uciekając przed wojną – grupa Ukrainek. Wyobrażał sobie, że kobiety będą zainteresowane lokalnymi kawalerami. W obu przypadkach przeżył zawód. Jego zgłoszenie do programu „Rolnik szuka żony” przepadło w masie innych, a Ukrainki były zainteresowane jedynie pracą, m.in. przy truskawkach. Szybko zresztą – kierując się na zachód – wyjechały ze wsi.

Lewactwo zamąciło naszym kobietom w głowach – Marek, 38-letni pracownik administracyjno-biurowy z Tarnowa

– Pięć lat temu w wyborach do Sejmu głosowałem na sąsiada rolnika, kandydata z Konfederacji Korwin-Mikkego. Uzbierał prawie tysiąc głosów. Za mało, żeby się dostać – opowiada Krzysztof. – Przestałem wierzyć politykom. Kłamali, że za ich rządów polski chłop będzie potęgą, ale za sąsiadem pójdę w ogień. Dojechałem ciągnikiem, kiedy w proteście przeciwko sprowadzaniu zboża z Ukrainy blokował most na Wiśle. Jeździmy razem na mecze ludowych klubów piłkarskich. Kibicujemy im w kilkudziesięciu chłopa. Pokrzyczę na meczach i robi mi się lepiej. A potem wracam do pustego domu i rośnie we mnie złość na dziewczyny, które nie chcą małorolnych.

Ze Zbyszkiem, 40-letnim tokarzem ze Szczucina, rozmawiam w lokalnej pizzerni Havana. Wcześniej sprawdzam, że prawie 31 proc. miasteczka to single. Panien jest 25 proc. Kawalerów o 10 proc. więcej. W 2019 r. 61 z nich stanęło na ślubnym kobiercu. W ubiegłym roku ślub kościelny zawarło tylko 43.

– Pięć lat temu jeszcze wierzyłem, że załapię się na jakąś panienkę – mówi Zbyszek. Z telewizora – ustawionego na Polsat Music HD – dobiega przebój Modelek „Nie lubię melanży, chyba że z tobą”. – Chodziłem tam, gdzie powinny być porządne dziewczyny, czyli do kościoła. Bywałem na wiejskich potupajkach na świeżym powietrzu. Prosiłem do tańca młodsze, bo te z mojego rocznika dawno niańczą dzieciaki. Bez powodzenia proponowałem lody U Dudka (tradycja od lat 80.) albo kawę w restauracji Sovrana, co po włosku znaczy królowa. Wrzuciłem nawet anons na stronę darmowych ogłoszeń drobnych Lento. Napisałem, że nie mam doświadczenia z kobietami, jestem zwyczajnym facetem, który ma swoje cztery kąty, rozwijającą pracę, coś tam czyta, coś tam ćwiczy i działa. Nikt nie odpisał.

Zbyszek przyznaje, że podczas starań zataił jedną rzecz: owszem, mieszka w małym domku, ale z matką chorą na cukrzycę. Owszem, ma pracę, ale trudno nazwać ją rozwijającą. Codziennie zrywa się o 4.40, biegnie na autobus firmowy, który wiezie go 40 km do Mielca. Droga w tę i z powrotem zajmuje mu trzy godziny. Praca osiem. Stoi przy taśmie, zwija sześciometrowe kable w metrową paczkę. Ma dwie przerwy: jedną 10-minutową, drugą 20-minutową. Kiedy wraca do domu, robi się 18. Zagląda do kurek – ma mały kurnik – czasem pójdzie coś obstawić w lokalnym punkcie Zakładów Bukmacherskich Fortuna. Postoi kilka minut, pogada ze stałymi bywalcami. Czasem pod Fortunę przychodzą jego koledzy z pracy, na przykład były policjant, który podobnie jak on nie może sobie znaleźć partnerki.

– Gadamy o pracy, o tym, że „na wiązkach” są liderki, które dostają premie za donoszenie – mówi Zbyszek. – Ponarzekamy, że nie dosyć, że nakablują, to jeszcze obgadają. Ostatnio rozmowa zeszła na monopolowy Al Capone. Kiedyś na alkoholach stał chłopak. Ogarnięty, potrafił doradzić. Teraz urok tego miejsca psuje niezbyt rozgarnięta ekspedientka.

Rośnie w nim nerw na kobiety. Przed pięcioma laty szukał miejsca, w którym są „panienki”, teraz rozgląda się za miejscem przeznaczonym dla mężczyzn. Ale w Szczucinie kobiety są wszędzie. Okładają pięściami worek bokserski w lokalnym klubie Dynamit Muay Thai. Przychodzą na tatuaż do Chudego i dziarają sobie napis „Love me for who I am”, co znaczy tyle, że należy je kochać takie, jakie są.

– A ja sobie życzę, żeby kobieta była taka, jak chcę, czyli normalna. Tym nienormalnym już podziękujemy – mówi Zbyszek, a z telewizora leci przebój Skolima „Nie dzwoń do mnie, mała, bo na mnie to nie działa i chociaż bardzo chciałaś, to za mało się starałaś”.

Normalna kobieta, jak przekonuje Zbyszek, czeka na człowieka z obiadem, a nie kupuje w lokalnym sklepie Furgał mrożone kartacze z mięsem (za 9,99 zł) albo kluski śląskie z dziurką (za 7,99 zł). Taka kobieta nie wchodzi na apki randkowe („to dla puszczalskich”), docenia, że mężczyzna przynosi do domu 4 tys. zł pensji, spłaca kredyt zaciągnięty na remont domu, zabiera na wakacje do parku dinozaurów w Bałtowie. No i czasem zrobi mężczyźnie jakiś prezent, np. kupi mu za 17,99 zł kubek z napisem „Taki facet to skarb”.

– A ja już nic od nich nie chcę i na nic nie liczę – mówi o kobietach spotkany na rynku w Tarnowie 38-letni Marek. Pracownik administracyjno-biurowy. Od zakończenia studiów związany z jedną firmą. Kawaler w mieście, w którym – jak wynika z danych lokalnego USC – z roku na rok spada liczba zawieranych małżeństw. Pięć lat temu było ich 762, w ubiegłym roku – 610, od stycznia do dziś zawarto ich 408.

Pięć lat temu w wyborach do Sejmu Marek głosował na, jak mówi, prorodzinne PiS. W ostatnich wyborach również postawił krzyżyk przy kandydacie z Prawa i Sprawiedliwości. Był wierny partii, kiedy trzeba było wybierać między lewicowym a prawicowym kandydatem na prezydenta miasta. – Niestety, wygrał lewak, Jakub Kwaśny – kręci głową. – To dowód na to, że lewactwo zamąciło naszym kobietom w głowach. Doprowadziło do tego, że rada miasta przyjęła uchwałę w sprawie finansowania przez Tarnów zabiegów in vitro. Popchnęło kobiety do marszów protestacyjnych przeciwko życiu, czyli zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. Najgorsze, że w tym marszu na czele feministek szedł facet, Jacek Jabłoński, bliski współpracownik Roberta Biedronia. Taki mężczyzna przynosi wstyd całemu rodzajowi męskiemu! Nie to co założyciel Konfederacji Korony Polskiej Grzegorz Braun, który kiedyś powiedział, że feministki to kobiety wyzwolone z kobiecości.

Marek podziwia go nie tylko za to, że mówi prawdę o kobietach (ich miejsce jest przy mężczyźnie), ale też za to, że w czasie „plandemii”, jak nazywa pandemię, nie nosił maseczki. On też nie dał się złapać za twarz, podczas gdy większość facetów zachowała się jak baby. Niestety, za twarz – wydzielając liczbę miejsc – dał się również złapać Kościół. Dlatego Marek, podobnie jak poseł Braun, znalazł swoje miejsce na mszach trydenckich. W Tarnowie, nie wymagając od nikogo maseczki, prowadzi je bractwo kapłańskie św. Piusa X. Markowi podoba się, że kobiety podczas takich mszy znają swoje miejsce: ustawiają się po prawej stronie, podczas gdy mężczyźni stają po lewej. Dbają też, żeby wyglądać skromnie, więc wchodzą do świątyni w mantylkach, czyli szalach przykrywających głowę.

Marek na takiej mszy czuje się na właściwym miejscu. To samo czuje na odbywających się w Tarnowie spotkaniach z Braunem. Szczególnie ciepło wspomina mityng tuż po jego tzw. akcji gaśnicowej, czyli zgaszeniu za pomocą gaśnicy proszkowej palących się w Sejmie świec chanukowych.

O tamtym spotkaniu odpowiada mi jego organizator, Mirosław Poświatowski, przewodniczący tarnowskiego oddziału Konfederacji Korony Polskiej. – Wynajęliśmy salę na 100 osób, przyszło cztery razy tyle. Ponad dwie godziny, już po części oficjalnej, trwały rozmowy, selfiki i podpisywanie gaśnic – mówi. – W Dąbrowie Tarnowskiej strażacy poprosili posła Brauna o autograf na starym samochodzie strażackim. W lokalnej telewizji odbył się wywiad z posłem. Prowadzący na antenie poprosił o podpisanie gaśnicy z dedykacją dla jednej z naszych jednostek OSP. W sierpniu podczas gminnych dożynek ta gaśnica została wręczona strażackiej orkiestrze. Przyjęto ją z entuzjazmem, mimo że w miejscu tym rządzi PiS.

Marek porzucił PiS. Utwardza męską i odważną prawicę, czyli zamierza wstąpić do Konfederacji Korony Polskiej. Współbraci szuka, ogłaszając się na lokalnej podstronie Facebooka. Ostatnio rzucił okiem na działający na podobnych zasadach Spotted: Tarnów. A tam chłopaki – sądząc po profilach, młodsi od niego o 10 lat – szukają partnerek. Jeden pisze: „Pozdrawiam dziewczynę, która o około 18.30 mijała mnie dwukrotnie na Słonecznej. Zostaw coś po sobie”. Drugi prosi o kontakt brunetkę, z którą wymienił spojrzenia przed tarnowskim klubem Alfa: „Proszę odezwij się, wytłumaczę, dlaczego nie mogłem podejść…”. Kolejny chciałby się spotkać z dziewczyną, którą mijał przy sklepie Hitpol: „Miałaś takie charakterystyczne klapeczki w pomponiki!”.

Pod tymi ogłoszeniami mają się odzywać kobiety, ale komentują głównie mężczyźni.

„Ale dzban” – pisze Piotrek.

„Jezus Maria, klaun sam w sobie” – dodaje Tomek.

„Zamiast podejść do kobiety, to stał jak widły w gnoju” – podsumowuje Bartek.

Marek macha ręką. Przyzwyczaił się do bezkobiecia. Teraz niech młodzi – jak mówi – kopią się z koniem.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version