Media szeroko rozpisywały się o „akwaryście”, który w 2016 r. zamordował napastliwą klientkę. Zwłoki upchnięte w walizce ukrył u matki na działce. Lektura akt sądowych rzuca na tę sprawę nowe światło: to on mógł być jej klientem, a zabił, bo wystraszył się… krwi menstruacyjnej.
Pochodząca z Gorzowa Wielkopolskiego 36-letnia Agnieszka K. miała w połowie listopada 2016 r. pojawić się w rodzinnych stronach. Cieszyła się na tę wizytę, nie widziała krewnych od Wielkanocy. Zapamiętali, że była wtedy w świetnej formie. Opowiadała o pracy w branży kosmetycznej, która przynosiła satysfakcjonujące zarobki. Miała własne mieszkanie na strzeżonym osiedlu w Konstancinie-Jeziornie. A ponieważ była drobniutka, na spacery chodziła wyłącznie w asyście masywnego pitbulla. Wydawało się, że jest szczęśliwa, a przede wszystkim – bezpieczna.
Był 14 listopada, gdy do pana Marka, ojca Agnieszki, zadzwoniła jej koleżanka Patrycja. Niepokoiła się, że od dłuższego czasu nie ma kontaktu z 36-latką. Kobiety miały pojechać razem na festiwal MayDay w Katowicach, na który obie bardzo czekały. Patrycja pojechała sama, ale po weekendzie zaczęła się już poważnie martwić. W telefonie cisza, w mieszkaniu ujadający pies, a samochód Agnieszki stał na parkingu. Po właścicielce ani śladu. Jej przyjaciółka nie była kobietą, która znika bez słowa. Lubiła być w centrum zainteresowania i nawet gdy miała problemy, nie kryła ich przed światem. Może coś jej się stało? – pomyślała Patrycja. Tego dnia w Komendzie Miejskiej Policji w Gorzowie Wielkopolskim przyjęto od ojca Agnieszki zgłoszenie. „Zaginiona ma 155 cm wzrostu, czarne długie włosy, jasne oczy” – zanotował dyżurny.
W pierwszej kolejności przesłuchano ochroniarzy z bloku w Konstancinie. Ich zeznania pomogły śledczym zrozumieć, kim była Agnieszka i jak żyła. Kobieta od ponad dekady trudniła się prostytucją. Na portalu Odloty.pl ogłaszała się jako „Kaja Piaseczno”. Wiedzieli o tym wszyscy w okolicy, a niektórym lokatorom bardzo przeszkadzało, że przez działalność 36-latki w bloku bywa głośno, że obcy ludzie kręcą się po klatce schodowej albo że nie zasłania szczelnie rolet, gdy przyjmuje klientów. Ale ochroniarze nie mieli z nią problemów. Sami często wpuszczali jej amantów, bo Agnieszka nie podawała nikomu kodu do furtki. Postrzegali ją jako bardzo ostrożną. Zawsze wychodziła na balkon sprawdzić, czy umówiony klient nadchodzi sam. Stróże ostatni raz widzieli ją 7 listopada. W ciągu dnia wchodziło do niej kilku mężczyzn. Później, już wieczorem, wychodziła z bloku z psem, niosła worek ze śmieciami. Kamera monitoringu nagrała ją chwilę przed godziną 20. Wróciła bez towarzystwa.
Ofiara zabójstwa.
Foto: fot. Facebook
„Arab” odjeżdża samochodem Agnieszki
A jednak podczas przesłuchań pracownikom ochrony przypomniało się z tamtego dnia coś bardzo nietypowego. Zapamiętali, że nocą po garażu kręcił się bardzo wysoki mężczyzna, który „przypominał Araba”. Chodził z kluczykami i sprawdzał, do którego auta pasują. W końcu wsiadł i odpalił hyundaia Agnieszki. Dozorca natychmiast zainterweniował. Nie widział nigdy, żeby doskonale znana mu lokatorka pożyczała auto obcemu człowiekowi. „Co pan tu robi?” – dopytywał. „Pożyczyłem auto od właścicielki, mam dowód rejestracyjny. Zgasł mi akumulator w moim samochodzie na zewnętrznym parkingu. Potrzebuję skorzystać z tego, żeby odpalić” – wyjaśniał „Arab”, ale stróż mu nie uwierzył i wyprosił mężczyznę z budynku. Z zapisu monitoringu wynika, że ten sam człowiek wyszedł godzinę później z bloku, niosąc wielką walizkę turystyczną. Widać było, że się z nią męczył. – Zaniósł ją przed blok, a dopiero potem ciągnął na kółkach, w stronę swojego auta. Odniosłem wrażenie, że walizka jest bardzo ciężka – opisywał jeden z ochroniarzy. Inny pracownik, sprawujący nadzór nad zewnętrznym parkingiem, zapamiętał, że rosły mężczyzna przeskoczył w nocy przez płot i prosił o otwarcie bramy wyjazdowej. Wspólnie z ochroniarzem musiał wypchnąć auto na zewnątrz, bo nie działał w nim akumulator. Sporządzono portret pamięciowy tego człowieka. Policja i prokuratura podejrzewały, że „Arab” uprowadził Agnieszkę. Wtedy jeszcze szukano jej żywej.
Wyrok w sprawie akwarysty. Sąd Okręgowy w Warszawie, rok 2018.
Foto: fot. Artur Hojny/SE/East News, Nenov/Getty Images
Dwa dni później policyjny technik dostał się do mieszkania Agnieszki przez drzwi balkonowe. Funkcjonariusz zastał tam tylko wystraszonego i wygłodniałego psa. Już na pierwszy rzut oka widać było, że w mieszkaniu wydarzyło się coś złego. Ogólny rozgardiasz, wysunięte szuflady, jakby ktoś czegoś nerwowo szukał, porozrzucane przedmioty, zerwana zasłonka prysznicowa. Zabezpieczono 168 różnych śladów, odcisków palców, plam, śladów podeszwy męskiego obuwia. Wszystkiego, co mogłoby pomoc wyjaśnić tajemnicę zniknięcia 36-latki. Wśród zabezpieczonych dowodów był m.in. jej telefon. Widać było, że ostatnią osobą, z którą się łączyła, był Jakub K., akwarysta, którego wzywała czasem do pomocy przy malutkiej rybce zamieszkującej szklaną kulę w salonie. Mężczyzna był zameldowany w miejscowości Belsk Duży, u swojej matki. Ale tam policja go nie zastała. Nie było go także u narzeczonej na warszawskiej Białołęce. „Kuba pojechał moim samochodem do Szwecji po ryby. Dałam mu na to pieniądze, kilka tysięcy złotych. On często korzysta z mojego auta, bo jego się psuje” – zeznała narzeczona Kamila. Jakuba zatrzymano 19 listopada o godzinie 8.30, gdy wysiadał z promu Polonia w porcie w Świnoujściu. Miał przy sobie dokumenty Agnieszki. Choć był rosły i silny, oporu nie stawiał. Wyglądał raczej, jakby poczuł ulgę. Historia, którą podzielił się z prokuratorem, nie miała nic wspólnego z domniemywanym porwaniem.
Kaja i bojownik syjamski
– Agnieszkę poznałem trzy, może cztery lata temu. Pracowałem wtedy w sklepie zoologicznym. Sprzedałem jej rybkę, bojownika. Ona dała mi swój numer telefonu. To zupełnie normalne, bo raz w miesiącu przypominałem się swoim klientom. Rozmawialiśmy wyłącznie na tematy akwarystyczne – podkreślał, jakby bał się domysłów, że mógł być zainteresowany Agnieszką z innych względów. Nie umiał jednak wyjaśnić, dlaczego miał ją wpisaną w komórce „Rybki Piaseczno Kaja”, czyli pseudonimem, którym posługiwała się na portalu Odloty.pl. Dzwonił do niej zresztą na „służbowy” telefon. Jakub K. kilkukrotnie zaznaczał, że nie korzystał z usług seksualnych, chociaż Agnieszka go czasem namawiała, żeby „został na godzinę”. Proponowała też, że wpadnie z koleżankami urozmaicić mu wieczór kawalerski. – Ja nie chciałem. Bardzo się obawiałem kontaktu z nią, boję się chorób i brudu. Brzydzi mnie to – wyznał do protokołu.
Co wydarzyło się 7 listopada? Z wykazu połączeń telefonicznych wynika, że Jakub K. wydzwaniał do Agnieszki. Odwiedził ją około godziny dwunastej, czyścił ponoć akwarium i filtr w pralce. Przywiózł jej także słoik miodu od swojego wujka, który ma pasiekę. Kobieta chciała robić z niego nalewkę. – Rozmawialiśmy, ona piła kawę i oglądała w telewizji program o sutenerstwie – relacjonował. Po około godzinie Jakub opuścił mieszkanie w Konstancinie. W samochodzie zauważył, że podczas pakowania wypadła mu malutka fiolka po lekach, w której trzymał kartę SIM do połączeń z zagranicznymi kontrahentami. Chciał wrócić, ale mówiła, że jest zajęta. Udało się dopiero wieczorem.
– Agnieszka była pobudzona, nerwowa, niemiła. Mówiła, że czuje się zamulona i musi coś wziąć – twierdził Jakub K. Jednak, zamiast wziąć zgubioną kartę i opuścić mieszkanie klientki, rozsiadł się w kuchni. 36-latka proponowała mu zapalenie marihuany, on rzekomo odmówił. Ona wtedy miała kucnąć i jednym ruchem rozpiąć mu rozporek. – Próbowałem ją odepchnąć, ale ona wzięła mojego penisa do ust – opowiadał z dużym przejęciem, choć trudno wyobrazić sobie, jak kobieta jej wzrostu mogłaby tak skutecznie obezwładnić rosłego mężczyznę. W końcu udało mu się wyswobodzić z objęć kobiety. – Odepchnąłem ją, zapiąłem spodnie, a ona się zdenerwowała. Krzyczała: „Taki jesteś czysty? Taki święty? To popamiętasz!” – relacjonował. W jego wersji Agnieszka z kosza na śmieci wyjęła zakrwawiony tampon i próbowała mu go włożyć do ust. Mężczyzna wystraszył się, gdy zanieczyszczony przedmiot dotknął jego zarostu. – Zabrałem swoją torbę, chciałem uciekać, ale ona mnie goniła! Odepchnąłem ją, znaleźliśmy się w jej sypialni. Rzucała się, chciała drapać. Na jej nocnej szafce znalazłem drewnianą pałkę przypominającą penisa. Uderzyłem ją dwa razy w głowę. Gdy zobaczyła krew, wpadła w prawdziwy szał – oznajmił 26-latek. Ponoć krzyczał: „Uspokój się! Przestań!”, gdy nieduża i prawie naga 36-latka dalej się awanturowała. Resztę pamiętał jak przez mgłę. Rzucił Agnieszkę na łóżko, zaciskając jej na szyi pasek, który miał w torbie. – Uniosłem ją na tym pasku. Myślałem, że zemdlała, więc otaśmowałem jej ręce, żeby znów nie zaatakowała. Próbowałem ją ocucić, wdmuchnąć powietrze w płuca, ale bez skutku. Zrozumiałem, że użyłem za dużo siły i ona nie żyje… – tłumaczył.
Zwłoki w walizce
Zwłoki Agnieszki owinął w zerwaną zasłonę prysznicową, a później wepchnął je do walizki na kółkach. Suwak natychmiast puścił, więc okręcił torbę przyciętym przedłużaczem i psią smyczą. Zabrał ze sobą rzeczy, na których mógł zostawić ślady. Ukradł też torebkę Agnieszki, w której były klucze do mieszkania i dokumenty. Wiedział, że musi uciekać z miejsca zbrodni i zabrać ciało ze sobą. Problemem był rozładowany akumulator w jego samochodzie, dlatego chciał skorzystać z auta Agnieszki. Gdy ochroniarz przegonił go z garażu, ukrył walizkę ze zwłokami w krzakach i wezwał pomoc drogową z Konstancina. – Jak auto odpaliło, wróciłem po walizkę i ruszyłem w stronę domu mojej matki. W miejscowości Grzędy samochód całkiem mi zgasł. Tym razem przyjechała pomoc drogowa z Tarczyna. Pan holował mi samochód aż do Belska Dużego – wyjaśniał. Mechanik pamiętał Jakuba K., ale ten nie zachowywał się w podejrzany sposób. Na pewno nie dał po sobie poznać, że w zepsutym pojeździe wiezie jeszcze ciepłe zwłoki niedoszłej kochanki. Matka 26-latka także nie zorientowała się, że syn ma kłopoty. – Zapakowałem tę walizkę w niebieski worek, ukryłem w garażu ze skrzynkami, po lewej stronie – doprecyzował. W opisywanym miejscu policja znalazła ciało Agnieszki.
Trzy dni po zabójstwie wrócił do mieszkania ofiary, nakarmił jej psa i sprzątnął kupy, którymi wystraszony czworonóg zabrudził podłogę. 26-latek zabrał z miejsca zbrodni jeszcze pościel i ręczniki, by później spalić. – Żałuję tego, co zrobiłem. Nie mogłem spać. Cały czas czułem zapach tego mieszkania… Ja… nie chciałem jej skrzywdzić. Ciężko mi powiedzieć, co wtedy myślałem. Ja bym chciał, żeby mi ktoś uwierzył, że to nie było zamierzone! Nie mogę sobie z tym poradzić. Mam opinię kogoś, kto poszedł zabić – opowiadał psychiatrom, którym zlecono zbadanie poczytalności sprawcy.
Zgromadzone w aktach dane o Jakubie K. to nie jest typowy życiorys mordercy. Matka poznała jego ojca na wycieczce do Emiratów Arabskich. Chłopiec urodził się u ciotki w Paryżu, później przyjechali na Mazowsze. Wychowywany przez mamę i dziadków, nie sprawiał kłopotów. Dom bez alkoholu i awantur. On jako jedyny mężczyzna w domu pomagał rodzinie w prowadzeniu gospodarstwa – sadu z jabłkami, z których produkowali soki. Mały Jakub służył w kościele. Pamiętają go do dziś, bo wyróżniał się urodą spośród innych nastolatków. Gdy dorósł, studiował psychologię. Chciał pomagać ludziom przez rozmowę, ale rzucił naukę, bo wykładowcy nie szczędzili mu ponoć rasistowskich uwag. Ostatnich kilka lat żył w związku ze starszą o kilka lat kobietą i jej córeczką. Marzył, żeby zostali rodziną. Mieli razem otworzyć salę zabaw dla dzieci albo rodzinną śniadaniownię.
„Myślę o sobie jako o kimś dobrym” – wyznał. Bał się procesu i chciał, żeby toczył się niejawnie. Uwagi mediów nie chciała także rodzina zamordowanej Agnieszki. Przez lata nie było jasne, dlaczego Jakub K. zamordował i dlaczego został skazany na 25 lat pozbawienia wolności.
Chciał, żeby umarła
Choć 26-latek był jedynym żyjącym uczestnikiem zdarzeń z 7 listopada 2016 r., sąd nie miał wątpliwości, że kłamał na swoją korzyść. Dopiero lektura akt pozwoliła mi tej sprawie przyjrzeć się dokładnie. Sędzia Ireneusz Szulewicz uznał, że Jakub K. poszedł tego dnia spotkać się z ofiarą w celu seksualnym. Gdyby rzeczywiście chciał tylko odebrać kartę SIM, mogliby się spotkać przed blokiem, gdy Agnieszka szła wyrzucić śmieci. Niewiarygodna była historia o zakrwawionym tamponie wyjętym z kosza, bo nie znaleziono go w mieszkaniu. A kosz był przecież opróżniony. „Dlaczego pokrzywdzona miałaby reagować agresją na odrzucenie, tak jak opisuje oskarżony? Nie ma racjonalnego wytłumaczenia. Ona była drobna, a on dobrze zbudowany. Dlaczego po prostu nie wyszedł, odpychając pokrzywdzoną i mając nad nią przewagę fizyczną?” – pytał sąd, uzasadniając wyrok. Poza tym Agnieszka miała we krwi diazepam, czyli lek silnie uspokajający, nasenny. Ludzie się po nim nie robią agresywni.
Kolejne kłamstwo? Upchnięte w walizce ciało ofiary było odziane jedynie w skąpe, koronkowe majtki. Czyżby Agnieszka otworzyła mu nago? Niczego takiego nie wspominał. Chwilę wcześniej była przecież całkowicie ubrana, zarejestrowała to kamera przed blokiem. Oskarżony twierdził, że pewnie zerwał z niej ubranie podczas szamotaniny. Spadły jej dżinsy, buty, stanik i sweter? Nikt nie uwierzył. Wersji akwarysty przeczy także fakt, że do zbrodni doszło w sypialni. „Z punktu widzenia logiki i doświadczenia życiowego bardziej prawdopodobne niż twierdzenia oskarżonego jest to, że skoro była rozebrana, to wcześniej musiała się rozebrać w celu świadczenia usług seksualnych” – podkreślał sędzia Szulewicz.
Agnieszka zataiła przed Jakubem menstruację. Przyjmowała klientów bez względu na dni cyklu, maskowała to kawałkiem gąbki w pochwie i czerwoną prezerwatywą. To właśnie na widok krwi Jakuba ogarnął szał. Podkreślał przecież, że bał się chorób. Zawsze mył ręce, nosił przy sobie środek antybakteryjny i plasterki ze srebrem.
Anielski wizerunek ministranta spod Grójca zburzyła opinia z sekcji zwłok. Ślady na ciele Agnieszki wskazywały, że Jakub nie tyle założył kobiecie pasek na szyję, ale trzymał ten ucisk przez co najmniej 4-5 minut. Ustalono, że ciągnął ją na tym pasku po podłodze i wrzucił na łóżko. Sądy – zarówno pierwszej, jak i drugiej instancji – uznały, że nie mógł być zaskoczony jej śmiercią. On chciał, żeby umarła.

