Z pewnością ta lista nie wyczerpuje tematu najgorszych polskich filmów mijającego roku, bo przecież konkurencja była mordercza i łatwo znalazłyby się jeszcze gorsze tytuły. Wszak jury nagród „Węże” dla najbardziej zawstydzających rodzimych produkcji zawsze wybiera spośród dużej ilości tytułów, bo co roku jest przytłoczone klęską urodzaju.
Ale te poniższe filmy tym się charakteryzują, że zostały w nich podjęte ciekawe, ważne i warte kamery tematy. Tematy zasługujące na porządne filmy, którymi można się przejąć, a nawet przeżyć po nich głębsze refleksje. Wszystkie jednak zostały brawurowo zmarnowane.
Oto piątka filmów przeklętych, po których nikt już nie zajmie się ani powstaniem styczniowym, ani bitwą pod Monte Cassino, ani nawet tak współczesnym tematem, jak fenomen celebrytozy i mediów społecznościowych. O pieniądzach zmarnowanych na te katastrofy nawet nie ma co wspominać.
„Czerwone maki” — scenariusz i reżyseria Krzysztof Łukaszewicz
Bitwa o Monte Cassino to jeden z bohaterskich mitów polskiej historii. Opowieść, która podnosi na duchu i wzrusza każdego, bez względu na sympatie polityczne. Jednocześnie wielki temat dla kina, wyśniony samograj, nigdy niespełnione marzenie o porywającym filmie batalistycznym.
Foto: Olaf Tryzna / Materiały prasowe
O krwawej łaźni na wzgórzach wokół włoskiego klasztoru w maju 1944 r. i bezprzykładnym heroizmie naszych żołnierzy. I kiedy wreszcie doczekaliśmy się wysokobudżetowego filmu o tym wzniosłym epizodzie, to został on widowiskowo spaprany, tak że nawet nie da się z niego śmiać, a można jedynie płakać i załamywać ręce. Mając do wykorzystania legendarną książkę Melchiora Wańkowicza, lekturę całych pokoleń Polaków (do dziś pamiętam kilka najmocniejszych scen, choć czytałem ją jako uczniak jeszcze w PRL-u), napisać scenariusz historyjki miłosnej między sanitariuszką a opiekunem niedźwiedzia Wojtka, z bitwą gdzieś w tle i to żałośnie nieudaną? Trudno w to uwierzyć. W zasadzie na pochwały zasługuje wyłącznie niedźwiedź, ale nawet on nie jest wykorzystany, jak należy.
Każdy pokaz grup rekonstrukcyjnych, które odgrywają na festynach znane bitwy, jest ciekawszy niż ta żałość w pokazaniu triumfu oręża polskiego i dramatu polskich żołnierzy. Tymczasem dostajemy banalny romans, hamletyzowanie generałów nad rozłożoną mapą, trochę urwanych kończyn w szpitalu polowym oraz mszę świętą oczywiście, bo bez mszy się nie da. No i trzy czołgi.
Specyficzną atrakcją „Czerwonych maków” jest w zasadzie zupełna nieobecność Niemców pod Monte Cassino. Owszem, w pewnym momencie między skałami przemyka kilku facetów w panterkach, ale zrobić film o wielkiej bitwie, gdzie nie ma żadnej poważnej bitwy to osiągnięcie, na jakie stać wyłącznie polskie kino wojenne. Ten film to bezwarunkowa kapitulacja polskiej kinematografii wobec wielkich tematów historycznych.
„Powstaniec 1863” — scenariusz i reżyseria Tadeusz Syka
Modelowy reprezentant kina patriotycznego z czasów PiS i ministra kultury Glińskiego. Czyli narodowy patos, drętwy etos, a Tanatos żałosny. Historia księdza Brzóski, dowodzącego oddziałem partyzanckim w czasie powstania styczniowego, niewątpliwie ciekawa, została tu przedstawiona jako Golgota Polski – Chrystusa Narodów.
„Powstaniec 1863” to pierwszy od trzydziestu lat film o styczniowym zrywie, w co aż trudno uwierzyć. Poprzednim był „Szwadron” Juliusza Machulskiego z 1992 roku, z postacią polskiego renegata w carskiej służbie oraz Rosjanina sprzyjającego polskiej sprawie, a więc mający podstawowy element takiego kina, jakim jest konflikt. Nie zyskał wielkiej popularności, bo publiczność nie chciała od Machulskiego poważnych filmów na tematy narodowe, tylko komedii, a poza tym trzy lata po upadku komunizmu pragnęliśmy raczej dobrej rozrywki, a nie naszych przeklętych traum historycznych.
„Powstaniec 1863” to łopatologiczna (jak sam tytuł) opowieść o księdzu, którego jakoby bała się Rosja, tak że niemal przegrała z nami tę wojnę. Ksiądz Brzóska zagrany przez Sebastiana Fabijańskiego jest odpowiedzią na polityczne zapotrzebowanie stworzenia kolejnych męczenników polskości. Film zrobiony na kolanach i ze scenariuszem pisanym na kolanie. Rocznicowa (choć spóźniona) laurka dla naszej martyrologii, która nie przyciągnęła do kin nawet tylu widzów, żeby z nich zrobić porządny oddział partyzancki.
„Niepewność. Zakochany Mickiewicz” — scenariusz Zuzanna Szarek i Waldemar Szarek, reżyseria Waldemar Szarek
Życiorys Adama Mickiewicza zasługuje na potężne kino biograficzne, ale skoro można by zrobić widowiskowy film o skomplikowanym życiu naszego wieszcza, to zróbmy telenowelowy romans dla młodzieży. A później przeróbmy to na serial, TVP będzie go nadawała gdzieś pomiędzy tureckim „Wspaniałym stuleciem” a powtórką „Korony królów”.
Obawiam się, że za pomysłem historii umizgów autora „Ballad i romansów” do Maryli Wereszczakówny stał przebiegły plan ściągnięcia do kin wycieczek szkolnych. A przecież Mickiewicz ze swoimi poplątaniami politycznymi i mistycznymi na francuskiej emigracji, czy Mickiewicz w Turcji u kresu swych dni, to byłyby tematy na wielkie kino. Tymczasem dostajemy infantylną historyjkę aspirującego młodzieńca, który podkochuje się w pannie z dworku, gdy tymczasem ona jest w relacji z przyjacielem Adama, co powoduje oczywiście komplikacje. Gdzieś w tle przemykają spiski filomatów i filaretów, ale nic w tym filmie nie wyrasta ponad czytankę. Nawet próba włożenia w narrację ballady „Świtezianka” sprowadza się do łowienia nocą pływającej w jeziorze syreny.
Foto: Materiał prasowy
Rozumiem, że to wszystko po to, by się młodzież utożsamiła z zakochanym chłopakiem i rozdartą w emocjach panną, ale gdybym był licealistą, to za nic na świecie nie chciałbym już czytać żadnych wierszy, dramatów, ani niczego, co wyszło spod pióra naszego wieszcza. Strzeż nas, Panie przed kolejnymi takimi biografami wielkich Polaków.
„Piep*zyć Mickiewicza” — scenariusz Kacper Szymański, reżyseria Sara Bustamante-Drozdek
I znów Mickiewicz, jakby filmowcy uparli się na biednego Adama. Tym razem wieszcz jako udręka kolejnych roczników we współczesnej szkole, do której przybywa nowy polonista o nazwisku Sienkiewicz (ha, ha, ha!), by okiełznać rozwydrzoną młodzież. Nauczyciel, a także upadły pisarz Sienkiewicz w postaci przefajnowanego Dawida Ogrodnika nie dość, że jeździ stylowym kabrioletem, to jest bardziej młodzieżowy od młodzieży szkolnej. Oczywiście wszystko po to, by naprawdę zainteresować ich literaturą i wyciągnąć z nich to, co najlepsze. Tak się angażuje w dorównanie młodzieży luzem, że nawet rapuje. Jeśli koniecznie chcecie zobaczyć Ogrodnika, mistrza wcieleń i przebieranek, Zeliga polskiej kinematografii, tym razem jako nauczyciela-rapera to film dla was. Jeśli wystarczy wam stereotypowy do bólu wizerunek nastolatków, że niby łobuzy, ale w sumie to porządne dzieciaki – koniecznie musicie to obejrzeć. I jeśli lubicie kilka małych szantażyków emocjonalnych okraszonych drętwymi dowcipami, to nic lepszego nie mogło was spotkać niż „Piep*zyć Mickiewicza”. No i jeśli naprawdę potrzebujecie umoralniającej pogadanki, to nie macie innego wyjścia, jak pokochać ten film.
Ktoś musiał pójść do kina na to piep*zenie, skoro w nadchodzącym roku czeka nas ciąg dalszy, czyli „Piep*zyć Mickiewicza 2”. Jak tak dalej pójdzie, to twórcy będą piep*zyć Mickiewicza jeszcze wielokrotnie. A czy nie łaska wreszcie odpiep*zyć się od autora „Dziadów” i „Pana Tadeusza” i może zabrać się za innych poetów? Wypiep*zyć Słowackiego, Norwida i Krasińskiego chociażby. A później Konopnicką i Orzeszkową, zwłaszcza tę drugą za „Nad Niemnem”.
Jedyna oryginalna myśl, jaką wynosimy z tego filmu to „nie zadzieraj w rapie z zajebistym polonistą”. Zapamiętam. Jaki kraj, takie „Stowarzyszenie umarłych poetów”.
„Dziewczyna influencera” — scenariusz i reżyseria Szymon Gonera
Kwestia social mediów, fenomenu influencerów, mówiących otumanionym odbiorcom, jak żyć i co kupować zasługuje na film, który nas przeczołga, ale przede wszystkim da nam do myślenia. Tu o żadnym myśleniu nie ma mowy, a przekaz „Dziewczyny influencera” jest taki, że w tym świecie jesteś tyle wart, ilu masz followersów na Instagramie. Oryginalne.
Historia Kopciuszka, który wchodzi w zakłamany i bezmyślny świat celebrytów, miała być chyba przestrogą dla młodych kobiet, ale jest półtoragodzinnym teledyskiem z planety Patologia. Ktoś tu chciał zdemaskować pustkę świata celebrytów internetowych, ludzi używających zamiast mózgu wyłącznie smartfona i którzy „dla fejmu zrobią wszystko”. A może nawet pokazać straszną samotność nieszczęśników i nieszczęśniczek przerażonych, że staną się nagle nieznani, bądź nigdy nie osiągną wymarzonej popularności. Ale powstał film niebezpiecznie głupi, na dodatek śmiertelnie nudny, a to już zbrodnia. Ten produkt przebija nawet zeszłoroczne katastrofy w rodzaju „Pokolenia Ikea” czy „Pokusy”. Gorzej – „Pokolenie Ikea” przy „Dziewczynie influencera” to Bergman, a „Pokusa” to Antonioni.
Twórcy „Dziewczyny influencera”, kręcąc tę satyrę na świat bezmyślnego konsumpcjonizmu, usiłowali być też dowcipni. Na przykład wprowadzając postać księdza Darka (120 tysięcy followersów), który „przenosi Ducha Świętego do świata cyfrowego”. Ale nawet on nie jest śmieszny.
Widz wstydzi się, że to ogląda, ale też nie może wyjść ze zdumienia, że ktoś nie wstydził się tego nakręcić. Za to „Dziewczyna influencera” jest świetnym dowodem na przyspieszający regres polskiego kina. Przecież cztery lata temu Magnus von Horn (dziś nominowany za „Dziewczynę z igłą” do Oscara, tyle że jako reprezentant Danii) zrobił znakomity „Sweat” z charyzmatyczną Magdaleną Koleśnik w roli instagramowej gwiazdy fitnessu. Tam było prawdziwe życie bohaterki w momencie, gdy wyłączała telefon, tam były prawdziwe emocje tej Sylwii Zając, tam była refleksja nad naszą współczesną kulturą. Von Horn i Koleśnik przekonująco pokazali, jak dążenie do sławy może zrujnować życie.
„Sweat” to była trochę nasza wersja „Za wszelką cenę” Gusa van Santa z Nicole Kidman, jako wredną pogodynką w pogoni za telewizyjną sławą. Od tego czasu miejsce telewizji w zbiorowej wyobraźni zajął internet i teraz trzeba walczyć o sławę na ekranie smartfona. Ale przede wszystkim jest się wystawionym bezpośrednio na ocenę ludzi, którzy mogą wynieść na wirtualny parnas, albo strącić w odmęty zapomnienia, poniżyć, wyśmiać, pognębić. Temat istnieje i wart jest porządnego filmu, ale najwyraźniej żaden porządny reżyser nie jest już tym zainteresowany. O aktorstwie w „Dziewczynie influencera” powiem tyle, że najlepiej zagrało jajko sadzone – kluczowy element tej intrygi.