Wysokie ceny, wyniosłe kobiety i brak dostępności alkoholu – Piotr Mikołajczak, autor książki „NOrWAY”, opowiada, co Polaków drażni w Norwegii, na ilu pracował budowach i jak się sprząta po zmarłych.
„Newsweek”: Jak może zarabiać polonista w Norwegii?
Piotr Mikołajczak: Wiele osób, które wyjechały do Norwegii, to ludzie wykształceni. Inżynierowie kładący płytki, absolwentki pedagogiki myjące okna, socjologowie kładący cegły czy dyrektor fabryki wywożący śmieci. Żadna praca nie hańbi. Ja też robiłem wszystko, co mogłem. Około 80 proc. placów budów w Norwegii jest obsługiwanych przez Polaków, dlatego z miejsca jesteśmy postrzegani jako specjaliści. Nieraz słyszałem, że skoro jestem stamtąd, to poradzę sobie ze wszystkim. Uczyłem też w polskiej szkole, skręcałem meble czy urządzałem mieszkania.
Na ilu pan pracował budowach?
– Nie liczyłem, ale było ich naprawdę bardzo dużo. Od początku byłem gościem od sprzątania. Tam, gdzie ludzie pracują, zwykle walają się worki, gruz, narzędzia. Z czasem, co mnie zdziwiło, wciągnąłem się w to zajęcie, właściwie stało się ono moją specjalnością. Sprzątałem biura, klatki schodowe, mieszkania czy kino, wywoziłem śmieci.
Sprzątał pan domy po zmarłych.
– Kilka razy. Zawsze ogarniały mnie wtedy smutek i melancholia. Nie dlatego, że ktoś umarł, tylko jak został potraktowany po śmierci. W przypadkach, które widziałem, rodziny zabierały tylko najcenniejsze rzeczy. My wyrzucaliśmy później całą prozę życia: starocie, meble, naczynia. Jeździliśmy na wysypisko i wrzucaliśmy do kontenerów. Były też przedmioty, które nie miały wartości materialnej, ale wielką sentymentalną: ozdoby, pamiątki z podróży, albumy. Zawsze dotykało mnie, że nikt nie chciał tych wspomnień. Pamiętam dom, w którym wyrzucaliśmy obrazy zmarłego, nie były wybitne, ale naprawdę nikt nie zabrał nawet jednego na pamiątkę? Jestem wychowany, jak wielu Polaków, w kulcie przodków, pamięć o tym, co było, jest równie ważna, jak przyszłość. Nie chcę generalizować na podstawie kilku przypadków, ale w Norwegii czułem jednak, że jest odwrotnie. Tam idzie się przede wszystkim do przodu.
Polubił pan sprzątanie?
– Tak, traktowałem je, jak poważną pracę, która ma swój cel, metody. Sprzątanie porządkuje przestrzeń, stwarza warunki dla pracy innych. W moim poprzednim życiu nie pomyślałbym nawet, że mógłbym polubić taką pracę. Myślałem o sobie jako o kimś, kto coś osiągnie. W Norwegii okazało się, że ze swoim wykształceniem jestem niewiele wart, a przysłowiowy budowlaniec, który ma fach w ręku, ma więcej możliwości niż ja.
Ma pan swoją klasyfikację polskich emigrantów?
– Nie ma typowego emigranta, a jedynym wspólnym punktem łączącym nas wszystkich jest przekonanie, że ojczyzna nie daje nam możliwości, żeby funkcjonować normalnie.
No dobrze, to jakich Polaków jest tam najwięcej?
– Najwięcej do Norwegii przyjechało budowlańców, sprzątaczek, pracowników obsługi. Ogromna część to świetni, ciężko pracujący ludzie. Jednak wielu z nas głową jest ciągle w miejscu, z którego wyjechało. Chyba to jest najsmutniejsze, gdy ktoś nie uczy się języka, nowej kultury pracy. Woli traktować norweskiego szefa jak frajera, którego można oszukać, lub odwrotnie, jako oszusta. Zamiast puścić norweskie radio, osłuchać się z językiem, wyjść do kina, na koncert, wyjechać na spacer za miasto, siedzi zamknięty w pokoju i narzeka, oglądając polską telewizję.
Foto: Piotr Mikołajczak
Na co najczęściej?
– Na ceny i tutaj trudno się dziwić, bo to szok dla każdego, gdy za piwo w knajpie trzeba zapłacić tyle, ile w Polsce za minimum trzy. Na budowach narzeka się też nierzadko na tutejsze kobiety, że są niedostępne. Na brak dostępności alkoholu w marketach czy sieciówkach, bo w całej Norwegii działa około 330 sklepów, gdzie można kupić alkohol, a np. w Warszawie, na samym Mokotowie, jest ich ponad tysiąc! Ale najczęściej słychać zwykłe narzekanie ludzi, którzy myślą, że nie mają mocy sprawczej.
Jak Polak sobie radzi z alkoholem?
– Jak każdy. Niektórzy przestają pić, inni godzą się z ceną, jest bezcłówka, ale sporo osób korzysta z usług przemytników. Kiedy byłem w Norwegii, na każdej budowie pracował ktoś, kto miał kontakt do „pana Biedronki”, który dowoził alkohol i papierosy. Towar był często o połowę tańszy. Żeby było jasne, nie jesteśmy w tym sami. Widziałem nierzadko, jak Norwegowie korzystali z usług przemytników.
Emigracja to głównie faceci, żony, narzeczone, dzieci – w Polsce.
– Mężczyzna na emigracji jest stęskniony, może nie tyle seksu, ile kontaktu, rozmowy z płcią przeciwną. Czasami w baraku, gdzie pracowaliśmy, gdy zjawiał się serwis sprzątający składający się z kobiet, zaczynały się próby nawiązania kontaktu, słowne zaczepki. Tęsknota za rodziną może zmutować w przeróżne formy. To normalne w męskich środowiskach. Słychać na budowach te mizoginistyczne, wulgarne dowcipy, a przez nie chęć pokazania, gdzie jest miejsce kobiety. A czasami to zwykła tęsknota, patrzenie w telefon, chwalenie się fotografiami rodziny: patrz, to moja cudowna żona, piękna córka, zdolny syn. Ludzie tęsknią za bliskimi, ale i żyją w niepokoju, co robi druga połówka. Boją się utraty kontroli. To jeden z powracających tematów. I, niestety, smutne historie o rozpadających się rodzinach są normą. To niezmienna cena emigracji zarobkowej.
Polska jest krajem patriarchalnym, jak polski budowlaniec radzi sobie z norweskim równouprawnieniem?
– W Norwegii kobiety są niezależne, silne, pewne siebie. Część facetów nie może znieść, że kobiety są ich szefowymi, dlatego musieli je sobie czasem trochę ośmieszyć albo sprowadzić do obiektu seksualnego. Kiedy już to zrobili, mogli wykonać polecenie. I nieważne, skąd przyjechali do Norwegii.
Polacy chodzą do kościoła?
– Tak, w norweskich kościołach są msze po polsku. Kościół tworzy wspólnotę, pełni niejako rolę łącznika. Niektórzy Polacy oczywiście chodzą tam z powodów towarzyskich, ale nie jest to dziwne, bo na emigracji samotność to kolejne ciemne doświadczenie. Czasem może nawet zabić.
Czytając pana książkę, mam wrażenie, że Polacy zarabiają u Norwegów, korzystają z ich pieniędzy, ale tak naprawdę nimi pogardzają.
– Ale czy patrzenie z pogardą na kogoś, kto ma więcej pieniędzy, nie jest ludzkie i uniwersalne? Większość emigrantów wie, że nigdy nie zajmie miejsca swoich norweskich szefów, musi więc ich w jakiś sposób zohydzić, umniejszyć. Zarzuca się im brak umiejętności, lenistwo, nazywa Norkami, opowiada dowcipy: co robi Norweg, gdy psuje mu się żarówka w domu? Kupuje nowy dom. Musimy pamiętać, że mówimy tu o państwie, w którym w całej branży usługowej pracują emigranci. Może to stworzyć wrażenie, że większość z nas to osoby do wynajęcia. Niektórych ludzi Norwegowie denerwują stosunkiem do pracy. Norweskie szefostwo i pracownicy pochodzący ze Skandynawii często przez godziny dyskutują nad planami, piją kawę, śmieją się, a w tym czasie emigranci pracują fizycznie. Przez to może się wydawać, że Norwegowie mają poczucie, że są stworzeni do wyższych celów. Ale na ile jest to wyobrażenie emigranta, a na ile jest tak naprawdę? Czasami możesz się faktycznie poczuć jak zwykły „robol”, ale to też moim zdaniem nieumiejętność zaakceptowania miejsca w szeregu. Kto wie, gdzie będziemy jutro i co nas spotka. Każdy jest cegłą w murze.
A co oni myślą o nas?
– W środowisku budowlanym traktują nas trochę jak przyszywanego kuzyna z niewielką deformacją. Ale najlepiej, jeśli będziemy trzymać się gdzieś z boku. W innych środowiskach być może jest inaczej, ale bardzo często Polak utożsamiany jest właśnie z pracownikiem fizycznym, choć jest też w Norwegii mnóstwo polskich pracowników służby zdrowia, prawników, policjantów czy nauczycieli. Ja opowiadam jednak historię z tamtej warstwy emigracji, gdzie Polak musi udowodnić Norwegowi, że jest fajny. Dla pewnej grupy wciąż zdajemy się być Europejczykami drugiej kategorii.
Norwegia uchodzi za socjalny raj, jedno z najlepszych miejsc do życia na świecie, ale z pana książki wynika, że nie mają tam kłopotu, by zaakceptować, że emigrant otrzymuje jedną trzecią minimalnej stawki.
– Emigrant, nierzadko słusznie, odnosi wrażenie, że niektórzy Norwegowie nie chcą tego widzieć. Nieważne, gdzie mieszkamy, co jemy, ile zarabiamy. Wiedzą, że istniejemy, ale mniej ważne jest, na jakich zasadach to wszystko funkcjonuje. Emigrant mieszka często w przestrzeniach, o których zwykli ludzie nie pomyśleliby nawet jako o miejscu do życia. System działa, to najważniejsze.
Foto: Materiał prasowy
Co w takim razie poza pieniędzmi tam się podoba Polakom?
– Wolność, bycie sobą, poczucie bezpieczeństwa. Wrażenie, że rząd wspiera obywateli oraz pomaga tym, którym powinie się noga. Gdy stracisz pracę, dostajesz zasiłek, nie minimum jak w Polsce, ale kwotę, którą opłacisz kredyt, dom, jedzenie, a nawet wakacje. Masz czas się podszkolić, przekwalifikować, nabrać sił na dalszą pracę. Łatwiejsze jest przeprowadzenie upadłości konsumenckiej. Ale przede wszystkim przyroda, która jest bardzo blisko, tuż za miastem. Norwegowie uwielbiają spędzać czas na powietrzu, chodzić po górach, trenować na siłowni. Często spotykałem Polaków, którzy zaczęli tam uprawiać sport, czego nie robili w Polsce. Też zacząłem biegać dopiero na Północy. Poza tym mnie osobiście przyciągało to, że w Norwegach nie zauważyłem rozpamiętywania tragedii, martyrologii. Myślę, że wielu Polakom się to podoba, bo mają dość patrzenia na własny kraj tylko z punktu widzenia porażek i smutnych rocznic. Rocznica uchwalenia konstytucji przypomina tu piknik, a nie nasz Marsz Niepodległości, na którym wylewa się często morze niepotrzebnej nienawiści.
Przecież Norweg też ma swoje mroczne strony.
– Oczywiście. Zamach na wyspie Utøya, Saamowie, degradacja środowiska. Istnieje też świadomość, że część obywateli nosi w sobie niezdrowe poczucie wyższości, co jest pożywką dla ruchów nacjonalistycznych. Norwegowie też oszukują, mają uprzedzenia i strachy, są tu narkotyki, przestępstwa seksualne i ciemne interesy. Jednak często najciemniejszą stroną potrafimy być my sami, którzy nie integrujemy się ze społeczeństwem, zamykamy we własnych enklawach. Może i czasem sobie pomagamy, ale nierzadko szkodzimy.
W książce opisuje pan dwie noce na dworcu, bo nie miał pan ani korony, nawet na doładowanie telefonu. To najtrudniejszy moment na emigracji?
– Nie miałem pieniędzy, ale wiedziałem, że czeka na mnie opłacone mieszkanie, gdzie za dwa dni będę miał pokój. Byłem też dumny, nie chciałem nikogo prosić o pomoc. Wyjechałem do Norwegii, bo musiałem spłacić dług, który w dużej mierze powstał nie z mojej winy. Po ugodzie sądowej nie pozostało nic innego, jak wyjechać. Wiedziałem, że w Polsce będę taką kwotę spłacał pewnie 30 lat. Kurs korony norweskiej był wtedy korzystny i obliczyłem, że spłata zajmie mi zaledwie kilka lat. Wyjeżdżałem z niezdiagnozowaną depresją, a kiedy trafiłem do Oslo, żyłem na nieustannej adrenalinie. Pracować, płacić, przeżyć – to było moje życie. Pewnego dnia przeprowadziłem się z ciemnego domu, w którym mieszkałem z dziewięcioma innymi Polakami, do przytulnego mieszkania. I paradoksalnie załamanie przyszło w momencie, gdy pojawiła się stabilizacja: stała praca, własne miejsce i świadomość, że dostanę płatne chorobowe. Kiedy zeszło ze mnie napięcie, przyszedł mrok choroby. 40 dni siedziałem zamknięty w domu. Wtedy zapadła decyzja o terapii, co pozwoliło mi znów oglądać światło.
Z jakimi emocjami opuszczał pan po trzech latach Norwegię?
– W euforii. Byłem zakochany i wyjeżdżałem do Islandii – mojego miejsca na ziemi. Czułem wdzięczność dla Norwegii. Że pozwoliła mi spłacić dług, przeżyć i nauczyła nowych umiejętności, przyjęła takiego, jakim wtedy byłem: połamanego. Potrafiła mnie poskładać.
Z pana książki wynika, że Norwegia jest otwarta na przybyszów, ale nie jest łatwo się zintegrować. Co jest największą barierą poza językiem?
– Często sami dla siebie jesteśmy przeszkodą. Norwegowie otwierają się, kiedy zobaczą, że traktujesz ten kraj nie tylko jako miejsce do zarabiania, ale też darzysz go pewną sympatią, dostrzegasz piękno krajobrazu, melodię języka. Jednak przez trzy lata, pomimo że poznałem sporo Norwegów, mówiłem w tym języku, nikt nie zaprosił mnie do domu. Do domu zapraszali wyłącznie Polacy. Znam jednak mnóstwo osób, które mają odmienne doświadczenia. Moja historia to tylko trzyletni wycinek, który miał miejsce niemal 10 lat temu. Wszystko płynie, a świat, jak mówią Norwegowie, idzie tylko do przodu. Warto doceniać to, co jest tu i teraz, nawet jeśli nie jest kolorowe. W końcu nie jesteśmy u siebie i z jakichś powodów wyjechaliśmy z Polski.
Wywiad pochodzi z wydania „Newsweek Polska” 2/2022.