Jesteśmy malutkim elektoratem, nikomu na nas nie zależy. Nie znamy nikogo, kto dostałby od państwa te słynne 100 i 200 tys. zł – mówią powodzianie w Lądku
Niech przeklęte będą skarpetki. To przez nie z całych sił trzymasz się żyrandola. Woda, zimna i brudna, zbliża się do sufitu. Masz tylko kilka centymetrów na usta. Mocniej przekrzywiasz głowę, żeby złapać oddech.
Nikt nie ostrzegł, że pękła tama w Stroniu. Jeszcze kilkanaście minut temu pomagali z mężem sąsiadce, bo zaczęło zalewać jej mieszkanie. Wody było niewiele, wydawało się, że wystarczą wiaderka. Mąż choruje na miażdżycę i zmarzł w stopy. Poprosił o skarpetki.
Znalazłaś je szybko, ale nie byłaś już w stanie otworzyć drzwi. Wyjrzałaś przez okno i zamiast krzewów zobaczyłaś rzekę. Powinna być z drugiej strony.
Czas przyspieszył. Woda sięgnęła kolan i zaczęła podnosić meble. Straciłaś podłogę pod nogami. Wirowałaś między stołem, krzesłami a lodówką, która w końcu oparła się na oknie. Stanęłaś na tej lodówce, ale woda szybko ją zakryła.
Chwyciłaś się żyrandola. Dobrze, że mocno go przykręciliście.
To były dobre 74 lata. Przyjechałaś do Lądka-Zdroju z Łodzi jako młoda dziewczyna tylko na chwilę, ale tak ci się spodobało, że już nie wróciłaś. Marzyłaś o własnym mieszkaniu. Odkładaliście od dawna i jeszcze 15 minut temu wydawało się, że niedługo je wykupicie.
Naprawdę jesteś tu tylko kwadrans? Masz wrażenie, że minęła wieczność.
Pomocy, krzyczysz raz jeszcze, i nagle drzwi się otwierają.
Życie płynie
Dwa miesiące po powodzi Lądek jest bury i pusty.
– Tutaj rosły moje krzewy – Bożenna Sikora wskazuje na brudną ziemię, a potem wchodzi do starego budynku z odrapaną fasadą.
Siniaki znikły z dłoni, którymi ściskała żyrandol. W pierwszych dniach czuła niepokój, patrząc na rzekę, ale to minęło. – Życie płynie, muszę wyremontować mieszkanie, a potem je wykupić. Na razie nie mam za co. Wydaliśmy już oszczędności – zapala latarkę i opowiada o postępach w remoncie.
Foto: Bartek Sadowski / Van Dorsen Artists
Woda wyrwała pięć okien i zabrała ścianę, ale Bożenna już sobie z tym poradziła. Dostali 10 tys. zł. i teraz dodatkowy tysiąc na prąd. Przyda się, bo osuszacz chodzi całą dobę. Stoją w setkach lądeckich domów i mieszkań. Na początku wypożyczyła taki na ropę, ale szybko odesłała. W trzy dni zapłaciła za paliwo 500 zł. Sprzęt AGD ma już obiecany od banku, który utworzył specjalny fundusz dla powodzian. Ludzie zebrali też dla niej pieniądze w internecie.
Na 200 tys zł od państwa wciąż czeka. Myśli, że dostanie mniej, bo na pełną kwotę mogą liczyć chyba tylko ci, których całkiem zmyło, a u niej ściany stoją, choć w mieszkaniu zostało niewiele poza nimi.
Pierwsze wypłaty ruszyły tydzień temu. Szkoda tylko, że nie dostała zastępczego mieszkania. – Ze wszystkim sobie powolutku poradzimy. Ludzie się załamują, ale nie ja – pokazuje miejsce, w którym biegły rury od centralnego. Ktoś ukradł je po powodzi.
– Najważniejsze, że zięć sąsiadki był kawał chłopa – śmieje się, wracając do hotelu, który stoi nieco wyżej, po drugiej stronie drogi. – Miał siłę otworzyć te drzwi.
„Nie znam nikogo, kto dostałby od państwa te słynne 200 tys.”
Pierwsza kobieta przyszła w wieczór przed powodzią. Służby ją ostrzegły, że może być niebezpiecznie, i posłuchała. Potem pojawili się następni. Właściciel hotelu zdecydował, że każdy potrzebujący znajdzie u niego kąt i posiłek. Pomagający też. Przez półtora miesiąca zajmowali się pomaganiem i przestali zarabiać.
Justyna Jurkowska z Hotelu Lido w Lądku-Zdroju, podobnie jak Bożenna, przyjechała do Lądka jako młoda dziewczyna i zakochała się w miasteczku od pierwszego wejrzenia. Miała zostać na praktyki studenckie, chciała na zawsze.
Wiedzieli, że powódź to dla urzędu duże wyzwanie, ale spodziewali się, że muszą być jakieś procedury na takie tragedie, miasto pomoże ludziom i po trzech tygodniach wszystko wróci do normy.
Wiara słabła. Niektórzy się wyprowadzili i remontują za zaskórniaki. Wielu nie ma dokąd wrócić. Ich domy uznano za niebezpieczne. Już przed powodzią brakowało mieszkań komunalnych.
– Pomagaliśmy za darmo do końca października. Wytrzymaliśmy tak długo dzięki dobrym ludziom – mówi Justyna Jurkowska.
Ktoś przywiózł kiełbasę, ktoś makaron i dało się coś ugotować. Codziennie przygotowywali też 350 posiłków, które rozwożono potrzebującym po okolicy. Aż skończyły się pieniądze. Obliczyli, że na dwudaniowy posiłek potrzebują 12,50 zł. Bez żadnej marży. W sumie trochę ponad 4 tys. dziennie. Poprosili o pomoc gminę i powiat. Nikt nie odpowiedział. Rozmowy trwają podobno na szczeblu wojewódzkim.
– To podcina skrzydła – przyznaje Jurkowska. – Na początku wszystkich napędzała adrenalina. Teraz powoli się kończy. Wielu wolontariuszy wyjechało. Nie znam nikogo, kto dostałby od państwa te słynne 100 i 200 tys. zł.
Czasem wydaje się jej, że ludzi pozostawiono samym sobie, żeby się stąd wynieśli i nie czekali na wywłaszczenia, za które trzeba będzie im zapłacić.
– Ale oni są uparci. Kiedy pani Bożenka usłyszała, że jej mieszkanie ktoś wyremontuje może za pięć lat, to sama się wzięła do roboty – mówi Jurkowska.
Gorzej, że ubezpieczyciele wycofują się z miejsc, które Wody Polskie uznały za czerwoną strefę. – Nie wiemy, co to dokładnie oznacza, ale jest problem z polisą – opowiada.
W samym Lądku to ok. 1,8 tys. działek. W całej zlewni Nysy Kłodzkiej – 16 tys. Wysiedlani mają być podobno najbardziej narażeni na kolejną powódź.
System nie działa
Ludzie chcą wiedzieć. Niewiedza jest gorsza niż informacja, że nie ma tu już dla nich miejsca. Jak to możliwe, że powódź trwała tylko kilka godzin, a właśnie podpisano trzecią czy czwartą – wszyscy, nawet najbardziej zainteresowani, zgubili rachubę – nowelizację specustawy?
Może teraz się coś zmieni, ale dlaczego poszkodowanym dotąd był tylko tylko ten, którego zalało? Co z przedsiębiorcami, którzy swoje biznesy prowadzili 100 m od rzeki? Po powodzi padli ci, którzy wcześniej ledwo wychodzili na plus. Reszcie kończy się czas.
Jeśli ktoś szybko czegoś nie zrobi, miastu grozi depopulacja. Ludzie uciekną. Stwierdzą, że nie chcą mieszkać w miejscu, które się nie odbudowuje, do którego nikt nie chce przyjeżdżać. W połowie lat 70. szacowano, że w 2020 r. w Lądku będzie żyć 20 tys. osób. Dziś jest niecałe 5 tys. Demografię widać po pieluchach. Przyjeżdżały razem z innymi darami. Leżały potem całymi stosami.
Kiedy przeszła fala, rozdzwonił się telefon Macieja Sokołowskiego. Od 15 lat organizuje w Lądku jeden z największych festiwali górskich w Europie. Ma mnóstwo znajomych. Zebrali pieniądze i chcieli je wysyłać, ale na jakiś konkretny cel.
Ze znajomymi z festiwalu założył więc ekspresowo stronę odbudujmyladek.pl. Weryfikują i opisują historie powodzian. Kobiety, która w jeden rok straciła męża i mieszkanie; innej, która przeszła kilkanaście operacji i ze wszystkim radziła sobie aż do przyjścia wody; ośmioosobowej rodziny, której rzeka zalała dom do trzech metrów i nie mają się gdzie podziać.
Wzięli się do roboty. W kulturze całe życie to kryzys, więc jeden więcej nie robi wielkiego problemu. Przywieźli antenę satelitarną, bo brakowało łączności. Potem jedzenie i potrzebne sprzęty. Zebrali już 1,5 mln zł.
Jednocześnie z każdym dniem Sokołowski przekonywał się, że system nie działa.
Kto wymyślił, żeby obsługą wniosków dla powodzian zajmowały się Ośrodki Pomocy Społecznej? Jak kilka osób na całą gminę ma obsłużyć 6 tys. dokumentów. Jak ktoś zarabiający trzy i pół tysiąca na rękę poradzi sobie z odpowiedzialnością za decyzję o wypłacie na kilkaset tysięcy? Skąd ma znać prawo budowlane. Jakim cudem na podstawie półgodzinnego wywiadu określi, czy dom zalało w 20, czy w 80 proc.? OPS-om powinny pomagać komisje składające się z inżynierów, ale tych brakuje. Czy urzędnicy mają spędzać w pracy nadgodziny i weekendy? Dlaczego taka odpowiedzialność spadła na ludzi, którzy do niej nie przywykli?
– OPS-y doszły do ściany – mówi Sokołowski. – Miasto chyba też. Strażakom psuł się sprzęt, usłyszeli w gminie, że nie ma pieniędzy. Środków potrzebowały NGO-sy – usłyszały to samo. Przydałoby się jedzenie dla wolontariuszy – miasto nie może za to płacić. Przyjeżdża pomoc humanitarna, ale brakuje wózka widłowego, żeby ją rozładowywać. Na to też gmina nie ma – wylicza Sokołowski.
Kiedy OPS-om zaczęli pomagać żołnierze WOT, okazało się, że brakuje komputerów. – Kupiliśmy im je ze zrzutki. W międzyczasie okazało się, że te 6 tys. wniosków musi gdzieś leżeć, ale nie ma segregatorów. Kupiła im je jedna z organizacji pozarządowych. Te segregatory też muszą gdzieś leżeć, ale nie ma regałów. Pożyczyliśmy im festiwalowe – mówi Sokołowski.
Fala opada, a ty masz ochotę uciec
Zalało miejsce, w którym tydzień wcześniej serwowałeś golonkę i piwo Reinholdowi Messnerowi, pierwszemu zdobywcy wszystkich ośmiotysięczników. Stoisz dwadzieścia metrów dalej i nie potrafisz powstrzymać łez, patrząc, jak woda zabiera ci całe życie.
Dobrze, że rodzice tego nie widzą. Matka zmarła trzy lata temu. Dwa miesiące po jej pogrzebie w restauracji wybuchł pożar, ale się odbudowałeś. Ojciec zmarł miesiąc przed powodzią. To była jego krwawica, prowadził Polską Chatę 40 lat.
Kiedy fala opada, nie masz na nic siły, chcesz to wszystko zostawić i uciec jak najdalej. Znajomi przekonują, że warto jednak spróbować.
Foto: Bartek Sadowski / Van Dorsen Artists
Jeden osuszacz dostajesz od festiwalu górskiego, drugi od proboszcza. Za oszczędności kupujesz cztery dmuchawy.
Co tydzień przychodzi inny inspektor budowlany. Jeden maluje ci żółtą farbą na drzwiach: „zakaz wejścia”. Kolejny mówi, że budynkowi nie grozi zawalenie, więc zmazujesz farbę. Następny ma jeszcze inne zdanie. Kręcą twoim życiem wedle uznania.
Posprzątałbyś, ale żeby zacząć, musisz rozebrać część budynku. Dowiadujesz się, że potrzebujesz do tego projektu i inżyniera budowy. To kosztuje 12 tys zł.
OPS odrzuca twoje wnioski na dwa i osiem tysięcy. Zapomnieli, że nad restauracją masz mieszkanie. Odwołujesz się, dostajesz pieniądze. Ulga na prąd ci nie przysługuje, bo jesteś przedsiębiorcą, choć osuszacze chodzą cały dniami.
Kiedy woda przepłynęła przez Lądek, trzymałeś ze znajomymi kciuki, żeby nie zalała Wrocławia. Myśleliście, że dzięki temu będzie więcej pomocy dla was. A może gdyby jednak zalało Wrocław, państwo mocniej pomogłoby wszystkim powodzianom. – Bo kto o nas będzie pamiętał? Jesteśmy malutkim elektoratem, nikomu na nas nie zależy – mówi Paweł Alinkiewicz, właściciel restauracji Polska Chata. – Państwo jak dotąd mi nie pomogło. Mam zamrożony ZUS, ale jeśli będę musiał go zapłacić za pół roku, to po mnie.
Przyjaciół poznaje w biedzie. – Wiele osób pomogło mi w internetowej zrzutce. Od różnych restauratorów dostałem nowy sprzęt albo zapewnienie, że pomogą, jak się odbuduję. Koło gospodyń wiejskich zebrało dla mnie 20 tys. zł. Od państwa słyszałem jak na razie tylko obietnice – dodaje Alinkiewicz.
Zbiórki nie załatwią problemu
Czujesz zażenowanie, kiedy słyszysz polityków nawołujących do wpłacania na zbiórki.
Znajoma miała wodę pod sufit, ale się zaparła, wzięła kredyt i wyremontowała pralnię. Od państwa dostała 16 tys. Jedna pralka kosztuje 50. Tylko nie ma teraz czego prać. Hotele stoją puste. Oferujesz noclegi, organizujesz wesela i przyjęcia, masz restaurację i zarządzasz kopalnią, którą udostępniasz zwiedzającym. Gdybyś zbankrutowała, problem miałaby kwiaciarnia, rolnicy i budowlańcy, którzy co roku coś u ciebie remontują. A jeśli oni padną, skąd weźmiesz warzywa? Dlaczego państwo nie myśli o wszystkich jako o naczyniu połączonym?
Małgorzata Szumska, prezeska Kopalni Złoty Stok, tygodniami jeździła z darami po wsiach Kotliny Kłodzkiej. Poznała wiele osób. Wśród nich trzyosobową rodzinę – babcię, córkę i wnuczkę. Ostatnio przywiozłaś im telewizor, bo od dwóch miesięcy nie wiedziały, co dzieje się na świecie. Nie słyszały, co obiecują im politycy, nie miały jak oderwać głowy od swoich problemów. Wyściskały ją, mówiąc, że to najlepszy dar pod słońcem, a Szumska kazała im natychmiast przewietrzyć pomieszczenie. Nie miały osuszacza, zamknęły się w pleśniejącym pokoju i zaczęły grzać, bo babcia zachorowała na zapalenie płuc.
Dlaczego nikt im nie wytłumaczył, że mieszkanie trzeba najpierw osuszyć? Tak trudno wydrukować ulotki?
– Przez wiele tygodni przywoziliśmy ludziom dary płynące z całej Polski od prywatnych osób i fundacji. Pomoc z państwa do wielu z tych miejsc jeszcze nie dotarła – mówi Szumska. – Ci ludzie muszą mieć za co żyć, wysyłać dzieci do szkoły. Idzie zima, a oni wciąż nie zaczęli remontów. Wielu mieszka po okolicznych pensjonatach, ale nie wiedzą, jak długo będą mogli tam zostać.
Tysiące wniosków, garstka urzędników
Sięgasz po kolejny wniosek i głośno wzdychasz. Znów ktoś pomylił kwotę i rubrykę. Składa więc kolejne oświadczenie. Wpisaliście już tamten wniosek do rejestru, do Wrocławia poszło zamówienie. Trzeba wszystko odkręcać. Tracicie czas.
Znów trzeba odmówić. Ktoś posłuchał rzeczoznawcy i złożył wniosek na piwnicę, a państwo na piwnicę nie daje. Usłyszeli coś w telewizji, nie sprawdzili, a wy macie niepotrzebną pracę.
Wniosków są tysiące. Ich w OPS dziewiątka, bo dwie osoby zalało i prędko nie wrócą do pracy. Początek był koszmarny. Pomoc przyjechała po kilku tygodniach. W biurze siedziały trzy żołnierki, ale co jakiś czas jest rotacja – przysyłają nowe i trzeba szkolić od podstaw.
Dziś miała zostać opublikowana nowelizacja specustawy. Już prawie południe, a jej nie ma. Podobno mają dawać powodzianom 50 tys. zł zaliczki, zanim dostaną więcej. Procedur nie ma. W OPS przeczuwają, że zrobi się z tego bałagan.
A już szło nieźle. W końcu wysłali pierwsze przelewy na 100 i 200 tys. Dwa miesiące po powodzi, ale nie da się przyspieszyć, wszystkiego jest za dużo. Zajmują się też przecież bieżącymi sprawami niezwiązanymi z powodzią.
– Jesteśmy pod olbrzymią presją – mówi kierowniczka OPS w Lądku-Zdroju, Małgorzata Pajor. – Jeśli się pomylimy, to na nas spadnie odpowiedzialność – dodaje, odbierając telefon i obiecując, że za chwilę gdzieś przyjdzie. – Czego bym potrzebowała w idealnym świecie? Żeby zaraz po powodzi przyjechało do nas 10 przeszkolonych osób. To by wystarczyło.
Wszyscy są wyczerpani
„Może w styczniu będziemy mieć więcej czasu” – słyszysz, kiedy oferujesz pomoc psychologiczną urzędniczkom z OPS. Wiesz, że jej potrzebują. Tak jak wielu innych.
Powódź była tylko pretekstem. Psycholog miałby tu zajęcie już wcześniej, ale wielka woda wzmocniła objawy.
Wsparcia potrzebują strażacy ochotnicy. Jako pierwsi docierali do rannych i martwych. Nikt ich na to nie przygotował. Są też dzieci, które nie radzą sobie ze stresem. Mówią, że marzą o nowych domach, ale już nie nad rzeką. Jeden z uczniów zaczął obwiniać o powódź sam siebie.
Niektórzy wstydzą się rozmawiać. Mówicie im wtedy, że mogą do was zadzwonić anonimowo. Oni odpowiadają, że wzmocni ich wszystko, co nie zabije. Niektórzy się otwierają. Kobieta po trzech rozmowach wyznała, że uratowałyście jej życie.
Władza traktuje was jak misjonarzy. Kiedy prosicie o pomoc, samorządowcy pokazują puste kieszenie.
Pracują po 12 godzin dziennie, sześć, siedem dni w tygodniu. Chłoną emocje od rozpaczy po agresję. – Zakładamy w tym czasie zbroję. Ile ona wytrzyma? – pyta jedna z osób zajmujących się organizacją pomocy psychologicznej z ramienia fundacji Z Wyboru i Malak.
– Wolontariusze i koordynatorzy z organizacji pozarządowych są wyczerpani – potwierdza Maja Kwiatkowska z Fundacji Malak. – A gdyby nie oni, to patrząc na nieefektywne działania państwa i samorządu, zapanowałby tu chaos i powodzianie byliby zdani na siebie. To przykre, że ludzie, którzy zostali wybrani przez społeczeństwo i obdarzeni kredytem zaufania, nie stanęli na wysokości zadania.
Najbardziej ją boli, że samorządy nie chcą nawiązywać efektywnej współpracy z organizacjami, które tutaj przyjechały. – Mamy wrażenie, że traktują nas jako konkurencję, a nie jako potężny zasób i wsparcie – dodaje Kwiatkowska.