Zwycięstwo Donalda Trumpa wywołało w PiS niemal większą radość niż wygrana Andrzeja Dudy w 2020 r. Sukces amerykańskiego populisty tchnął nowe życie w partię pokiereszowaną trzema kolejnymi klęskami, utratą wpływów w TVP i prokuraturze oraz wyraźnym kryzysem przywództwa. Czy jest to jednak bezpieczna taktyka dla partii Jarosława Kaczyńskiego?
Zarówno liderzy PiS, jak i jego medialne zaplecze wierzą, że zmiana władzy w Waszyngtonie uruchomi nową, antyliberalną falę na całym świecie, która nie tylko da zwycięstwo kandydatowi Nowogrodzkiej w przyszłorocznych wyborach prezydenckich, ale być może umożliwi nawet powrót do władzy jeszcze w tej kadencji.
Trudno spierać się z tym, że przegrana Kamali Harris tworzy koniunkturę korzystną także dla polskiej prawicy populistycznej. Jednocześnie PiS może się jeszcze mocno na Trumpie sparzyć. Bo jeśli decyzje nowego amerykańskiego prezydenta dotyczące wojny w Ukrainie, przyszłości NATO czy zobowiązań Waszyngtonu wobec Polski i innych państw naszego regionu zaczną rażąco rozchodzić się z tym, czego oczekuje polskie społeczeństwo, to najpewniej negatywnie odbije się to na partii planującej w najbliższych latach budować swój wizerunek na bliskich związkach z Trumpem.
Strategia PiS będzie zweryfikowana
Poglądy Trumpa na temat NATO, Rosji i Ukrainy stały się szczególnie kłopotliwe po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji Putina w lutym 2022 r. Wojna nie osłabiła jednak miłości polskiej prawicy do Trumpa. Zamiast zdystansować się od amerykańskiego populisty i przemyśleć czy faktycznie jego powrót do władzy byłby najlepszą opcją z punktu widzenia polskich interesów, liderzy PiS zdecydowali się na retoryczną ekwilibrystykę, by udowodnić, że z punktu widzenia polskich interesów Trump wcale nie jest opcją gorszą niż Joe Biden, a być może nawet lepszą.
Słyszeliśmy więc ciągle, że gdyby Trump wygrał w 2020 r., to do wojny nigdy by nie doszło. Putin — jak przekonuje polska prawica — zaatakował Ukrainę tylko dlatego, że nie szanował „słabego” Bidena. Nigdy nie pozwoliłby sobie na to, gdyby w Białym Domu zasiadał „silny”, a na pewno nieprzewidywalny Trump.
Prezydent-elekt wielokrotnie dawał do zrozumienia, że za głównego przeciwnika USA uważa nie Rosję, a Chiny, więc zaangażowanie w pomoc Ukrainie postrzega jako niepotrzebne rozpraszanie ograniczonych amerykańskich zasobów. W jego wypowiedziach widać było dziwną fascynację Putinem i innymi dyktatorami, ale komentatorzy z PiS próbowali zrobić z Trumpa niemalże antyrosyjskiego jastrzębia. Wreszcie, w przekazie skierowanym do najwierniejszego elektoratu, propaganda Nowogrodzkiej przekonywała, że Trump jest wielkim przyjacielem Polski, a zwłaszcza polityków PiS więc tak długo, jak będzie rządził „obóz patriotyczny”, nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo.
Teraz rzeczywistość zweryfikuje partyjną narrację. Łatwo było bowiem przekonywać, że Trump wcale nie jest taką złą opcją z punktu widzenia pomocy Ukrainie, gdy zamiast w Białym Domu urzędował w swojej rezydencji Mar-a-Lago na Florydzie i nie podejmował żadnych decyzji. O wiele trudniej będzie bronić problematycznych z polskiego punktu widzenia decyzji, które Trump podejmie jako przywódca najpotężniejszego mocarstwa na świecie.
Decyzje Trumpa mogą uderzyć w Polskę
Na razie prezydent-elekt wybrał swój gabinet. Z punktu widzenia naszego regionu problematyczna jest z pewnością nominacja dla Tulsi Gabbard na dyrektorkę wywiadu narodowego, a więc funkcję koordynatorki pracy kilkunastu amerykańskich agencji wywiadowczych. Gabbard w lutym 2022 r. powtarzała rosyjską narrację obwiniającą politykę USA i NATO o „sprowokowanie wojny”, była też wielokrotnie wychwalana w rosyjskich mediach.
Foto: PAP/ EPA
Z drugiej strony, na stanowiska sekretarza stanu i doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego powołani zostali odpowiednio Marco Rubio i Mike Waltz, politycy przynajmniej do niedawna związani z głównym nurtem republikańskiej polityki zagranicznej. W 2022 r. krytykowali Bidena za niedostateczną pomoc Ukrainie. Rubio uchodził nawet za „jastrzębia” w kwestiach rosyjskich. Jednocześnie w ostatnich miesiącach obaj zajmowali coraz bardziej sceptyczne stanowisko co do wspierania broniącej się Ukrainy, obaj głosowali wiosną przeciwko – Rubio w Senacie, Waltz w Izbie Reprezentantów – ostatniej rundzie pomocy wojskowej dla Kijowa.
Wszystko wskazuje na to, że administracja Trumpa, gdy oficjalnie przejmie władzę w styczniu, będzie próbowała wykorzystać zależność Kijowa od amerykańskiej pomocy wojskowej, by zmusić Ukrainę do negocjacji z Rosją, a następnie do zawarcia porozumienia, które przynajmniej częściowo będzie wychodzić naprzeciw rosyjskim żądaniom.
Dla Polski może to oznaczać szereg problemów. Jeśli Stany będą naciskać na porozumienie na warunkach nieakceptowalnych dla Kijowa, to Ukraina może uznać, że zamiast godzić się na pokój upokarzający, niezapewniający jej długotrwałego bezpieczeństwa, woli walczyć. Wtedy rządy europejskie staną przed bardzo trudnym dylematem – czy wspierać Ukrainę wielkim kosztem dla własnych gospodarek, gdy społeczeństwa są coraz bardziej zmęczone wojną, czy naciskać na Kijów, by przyjął porozumienie, które długoterminowo może osłabić także europejskie bezpieczeństwo.
Bo jeśli wojna zakończy się w sposób „nagradzający” Rosję za pełnoskalową inwazję na sąsiada, jeśli dojdzie do faktycznego uznania siłowej zmiany granic, jeśli Ukraina pozostanie poza NATO, to znacznie obniży to bezpieczeństwo całej Europy, a zwłaszcza naszego regionu. W najgorszym scenariuszu Rosja uznałaby taki koniec wojny za oznakę słabości Zachodu i rozpętała wkrótce kolejny konflikt.
Choć atak Rosji na kraj NATO jest mało prawdopodobny – nawet z Trumpem w Białym Domu – to każdy kolejny konflikt w naszym regionie obniża jego stabilność i bezpieczeństwo. Co przekładać się będzie nie tylko na konieczność większych wydatków jego państw na obronność, ale też na utratę szans gospodarczych, choćby inwestycji, które ze względów bezpieczeństwa zostaną ulokowane w innych miejscach niż Polska czy Litwa.
Trump stanie się toksyczną marką
Jak opinia publiczna w Polsce zacznie postrzegać administrację Trumpa, jeśli jej polityka doprowadzi do takiej sytuacji? A zwłaszcza ta część społeczeństwa, która znajduje się w politycznym zasięgu PiS?
Foto: Jim LoScalzo/Pool via CNP/MEGA/The Mega Agency / Forum
Część prawicowego elektoratu – skupiona głównie wokół Konfederacji, ale pojawiająca się też w orbicie PiS – od dawna jest przekonana, że Polska postępowała naiwnie, wspierając bezwarunkowo Ukrainę w ostatnich latach, bo Rosja też ma swoje racje w tym konflikcie, a w polskim interesie leży przede wszystkim szybkie zakończenie wojny, w dalszej perspektywie także normalizacja relacji z Rosją. Jakaś część prawicy, która jest najbardziej zapatrzona w Trumpa ze względu na jego konflikt z liberalnymi elitami, będzie do końca próbowała racjonalizować każde działanie amerykańskiego prezydenta, niezależnie od tego, czy jego decyzje będą uderzać w polskie interesy.
Wielu Polaków jest zmęczonych wojną, towarzyszącą jej niepewnością, drożyzną i będą gotowi zaakceptować terytorialne straty Ukrainy jako cenę za jej zakończenie. Jednak niemała część polskiej opinii publicznej może poczuć się „zdradzona” przez Trumpa, jeśli ten zacznie prowadzić politykę postrzeganą jako „proputinowską”. Zwłaszcza jeśli w jej wyniku Rosja wyraźnie się wzmocni, a mieszkańcy Polski poczują się mniej bezpiecznie.
Wtedy Trump może stać się toksyczną marką w polskiej polityce, a za to PiS jako najbliższa mu partia, zapłaci polityczną cenę. Niekoniecznie stanie się to już w przyszłorocznych wyborach, ale w dłuższej perspektywie Nowogrodzka może się potknąć na tym poparciu.