— Czasami zastanawiam się, co poszło nie tak. Od lat 90. przeszedłem przez kilka wielkich firm, zaliczyłem kulturę zapier****, nadgodzin, nocy spędzonych w biurze. Właściwie to lubiłem, ale żadnych efektów w postaci kariery nie zauważyłem. I chociaż już obowiązują inne standardy, ciągle wychodzę z biura jako ostatni — mówi Jan, 54-letni pracownik korporacji.
Jestem na aucie, chociaż nie wiem, kiedy to się stało
- Zofia, 55 lat, tłumaczka
Przez większość czasu żyłam na bardzo przyzwoitym poziomie. Zlecenia płynęły głównie z dużych firm na tłumaczenia spotkań, szkoleń, dokumentów. Ale od kilku lat dostaję coraz mniej zleceń. Firmy, zatrudniając pracowników, wymagają znajomości angielskiego, a po drugie rozwój technologii sprawił, że brak znajomości języka można szybko zrekompensować. Moje umiejętności są chyba teraz na najwyższym poziomie, ale rynek pracy tak się zmienił, że zarabiam coraz mniej. Trudno się z tym pogodzić.
W zeszłym roku było tak źle, że postanowiłam szukać pracy na etacie w administracji, biznesie… Wysłałam kilkaset CV. Żadnej odpowiedzi. Wiem, że podawałam zbyt wysoką stawkę na tle innych, młodszych, którzy aplikowali. Ale co ja mam zrobić? Nie stać mnie, żeby zarabiać mniej. I to nie chodzi o rozbuchaną konsumpcję, jedzenie na mieście, ale spłatę kredytu za własne mieszkanie, czesne za szkoły dzieci, które nie dawały sobie rady w publicznych placówkach, terapie. Wiem, że można na NFZ, ale nie chcę czekać roku na sesję dla mojej córki. Ona potrzebuje jej teraz. Ja też, bo po latach życia w stresie dopada mnie depresja, a kręgosłup walczy o uwagę.
Poza tym wiem, że naprawdę mam dobre kwalifikacje, i wiem, ile zarabiają moi rówieśnicy na etatach. Mam się wyceniać na połowę tego? Psychicznie mnie to przerosło.
Na pomoc przyszła mi sąsiadka, która ma szkołę języka angielskiego. Dorabiam u niej jako nauczycielka. To nie tak, że dostałam pracę po znajomości. Ale prawda jest taka, że dla działów HR jesteśmy już niewidzialni, mimo że mamy wysokie kompetencje, chcemy pracować, będziemy wdzięczni za daną szansę. Tylko że nikt jej nam nie da, za to menedżerowie narzekają na zetki, że z tymi nierobami nie da się wytrzymać.
Tłumaczką zostałam przez przypadek. W liceum dostałam stypendium w Anglii i wróciłam z bardzo dobrą znajomością języka. Na tyle dużą, że nie miałam potrzeby studiowania filologii angielskiej, zdałam na wymarzoną architekturę. W 1993 r. ktoś zaproponował mi tłumaczenia filmów, pomyślałam: idealna praca na studiach. Pojawiały się kolejne zlecenia i tak zamiast architektką zostałam tłumaczką, czego nie planowałam. Ale takie były czasy, nurt kogoś porywał i niósł w nieznane rejony. To było wtedy powszechne. Na tłumaczeniu tygodniowego szkolenia zarabiałam tyle, ile moi rodzice razem w miesiąc. Po czterech latach kupiłam swoje pierwsze niewielkie mieszkanie. Za gotówkę. Dziwi się pan, że nie szukałam innej pracy?
Poza tym byłam młoda, dynamiczna, rozumiałam, co się dzieje, i brałam w tym udział. Patrzyłam wtedy na moich rodziców jak na przedstawicieli innej epoki. Ich doświadczenie, kompetencje kompletnie nie przystawały do nowych czasów. Budzili we mnie mieszaninę współczucia i irytacji, że nie potrafili tak szybko się przystosować do nowych czasów. Skorzystali z możliwości wcześniejszego przejścia na emeryturę. A teraz, kiedy sama mam 55 lat, czuję się jak moi rodzice wtedy. Niby jestem w tym świecie, radzę sobie: loguję się do e-pacjenta, kont bankowych, ogarniam media społecznościowe, a jednocześnie wiem, że nie jestem już z tym światem na bieżąco, że jestem na aucie, chociaż właściwie nie wiem, kiedy to się stało.
Wystrychnięci na dudka
- Marta Majchrzak, psycholożka społeczna, autorka badań „Najlepiej ci w byciu sobą. Polki 30-60 lat o dojrzałości”
Obraz kobiet 50+ jest bardzo niejednoznaczny. Z jednej strony wewnętrznie czują się pełne życia, wraz z wiekiem coraz pewniejsze siebie, nie chcą tracić czasu na nieodpowiednich ludzi (75 proc. ankietowanych), żyć pod dyktando innych (67 proc.), powierzchowne znajomości (64 proc. ) i zły seks. 60 proc. kobiet, które ukończyły 50 lat, jeśli mają do wyboru: fatalny stosunek seksualny lub masturbację, wybierają to drugie. 70 proc. z nich uważa, że nie są za stare na płomienny romans, a jeszcze więcej, aby wejść w nowy związek. Dają sobie prawo do życia po swojemu. Ale z drugiej strony czują się nieżyczliwie oceniane przez otoczenie. Społeczeństwo widzi w nich stare kobiety, którym wielu rzeczy już nie wypada. Poza tym 80 proc. Polek postrzega środowisko pracy jako im nieżyczliwe ze względu na ich wiek. Zmiana pracy już jest bardzo trudna, a wyższe zarobki możliwe tylko w przypadku przejścia na własną działalność gospodarczą, ale nie w firmie, w której pracują.
W tym okresie wiele kobiet nie ukrywa, że czują się oszukane przez system. Te, które wróciły po jeszcze wtedy 16-tygodniowym urlopie macierzyńskim, mają żal do siebie, że dłużej nie zostały z dziećmi, wiedziały, że często nawet krótka przerwa blokuje drogę awansu, co przekłada się na niższe zarobki. Te, co zostawały w domu na kilka lat, na paskach, które otrzymują z ZUS, widzą, ile na tym straciły. Z naszych badań, które prowadzimy dla wielkich korporacji, wynika, że kobiety po pięćdziesiątce już doskonale zdają sobie sprawę, że życie na emeryturze w Polsce nie oznacza większej aktywności, uniwersytetów trzeciego wieku, bibliotek, kawiarni i kolacji na mieście. Boją się przyszłości, bo wiedzą, że polska emerytka ma twarz kobiety, której nie stać na wykupienie leków.
Ale rachunek zysków i strat mężczyzn w wielu przypadkach też nie wygląda najlepiej. Mając łatwiejsze ścieżki awansu, marchewkę wiszącą tuż przed nosem, bardziej byli podatni na kulturę zapier****, siedzenie po godzinach. Oni często czują się samotni i oszukani, bo wielu z tych, którzy nie zrobili kariery, jest wypluwanych przez firmy, zamieniające ich na młodszych i sporo tańszych pracowników. A im trudno znaleźć pracę za podobną pensję.
Większość moich rozmówców i rozmówczyń deklarowała, że godna starość miała być jednym z benefitów ich bardzo pracowitej dorosłości. Żyli marzeniem, że gonią niemieckich emerytów, a okazuje się, że lądują raczej bliżej swoich rodziców, którzy w powszechnej opinii klepią biedę. I jeszcze jedna gorzka pigułka, którą trzeba przełknąć. Wielu po zakończeniu pracy i przejściu na emeryturę będzie musiało pójść do innej pracy, żeby zarobić na życie. Ci ludzie czują się wystrychnięci na dudka.
Panicznie boję się, że stracę pracę. Oficjalnie nic na to nie wskazuje. Tyle że kiedy proszę o podwyżkę, bezradnie rozkładają ręce.
Boję się wrócić do szkoły
- Zbigniew, 56 lat, nauczyciel
To była trzecia lekcja. Rozdałem sprawdzone klasówki i zaczęło mi się kręcić w głowie, język mi się plątał. Dzieci zaczęły się uśmiechać. Ledwo doszedłem do łazienki, żeby się uspokoić. Prawa ręka i noga były jakieś inne, zdrętwiałe. Zacząłem wymiotować. Jakiś uczeń zgłosił, że leżę na podłodze. Karetka, szpital, łóżko. Kiedy mnie wieźli korytarzem, usłyszałem od pielęgniarki: do udarowców. Pomyślałem: to chyba o mnie.
Sala wieloosobowa, większość po siedemdziesiątce, otyli, starsi panowie. Na dodatek większość w stanie ciężkim, bez ruchu. Ja miałem szczęście, szybko dostałem pomoc. W szpitalu sprawdzano, czy w sercu nie mam dziury, a może mam jakieś mutacje w genach, które predysponują do blokowania naczyń krwionośnych. Nic nie znaleziono. Niedowład nogi minął szybciej, gorzej z ręką. Jak mówię, trochę się zacinam, czasami zapominam słowa. Nic wielkiego. Ale opanował mnie strach: boję się wrócić do szkoły. I tak już od lat nie lubiłem tam chodzić. To nie było moje powołanie, ale w latach 90., kiedy wybierałem ten zawód, nie bardzo wiedziałem, co mam robić. Niby było tyle możliwości, ale ciągle się słyszało, że firmy bankrutują, nie płacą ludziom. Rodzice mówili, że szkoły zawsze będą działały. Pensja była słaba, ale dorabiałem korepetycjami, a potem doszły kursy przygotowawcze, dało się wyżyć, choć wielkiej przyjemności z tej pracy nie miałem. Z czasem jako nauczyciel stałem się w szkole petentem z powodu rodziców i uczniów. Pierwsi szkołę traktują jak punkt usługowy, który ma zająć się ich dzieckiem. Drudzy to osobny temat: nie czuję się jeszcze stary, ale oni traktują mnie jak dinozaura, który o niczym, poza własnym przedmiotem, nie ma pojęcia. Męczy mnie ich arogancja i roszczeniowość. Traktują nas z góry. Przed pandemią zastanawiałem się nawet nad zmianą zawodu, ale stchórzyłem. Czułem, że to już nie czas na rewolucję w moim życiu.
Wziąłem urlop na poratowanie zdrowia. Chodzę po parku z kijami, wysypiam się i boję się wracać do szkoły. Żyję tylko jedną myślą: jak dotrwać do emerytury?
Udar mnie zmienił, zacząłem realnie bać się o zdrowie, życie. Wcześniej lekarz był ostatecznością, szedłem naciskany przez żonę, a po wizycie zapominałem wykupić receptę. Teraz stałem się pilnym uczniem: ćwiczę, łykam lekarstwa, nie kwestionuję zaleceń. To pierwszy moment, kiedy przestraszyłem się śmierci. Boję się, że zaraz to znowu się powtórzy, wsłuchuję się w ciało. Kiedyś nie przywiązywałem wagi do komórki, żona robiła piekło, że nie może się do mnie dodzwonić. Teraz kupiłem sobie sznurek do telefonu i zawsze noszę go przy sobie, żeby zadzwonić po pogotowie, gdyby coś się zaczęło dziać. Nie podnoszę ciężkich rzeczy, nie przemęczam się, rodzina już mnie ma trochę dość, ale to silniejsze ode mnie.
Większości się nie udało
- Zofia Milska-Wrzosińska, psychoterapeutka
W najlepszej kondycji są ci, którzy w latach 90. dostawali dobrą pracę, dosyć szybko zdobyli pozycję i bezpieczeństwo finansowe. Nawet jeśli latami uczestniczyli w kulturze zapier****, rachunek strat i zysków jest korzystny. Typowa racjonalizacja wyborów. Ale przecież tylko część 50-latków załapała się na taki scenariusz.
Wiadomo, że większości się nie udało, bo to wynika ze statystyki. Wielki sukces zawsze będzie udziałem garstki. Ci, którzy go nie osiągnęli, a dobijają do pięćdziesiątki, muszą zadać sobie pytanie: co teraz? Zostaję w firmie, w której jestem trybikiem w maszynce i wiem, że nie awansuję, bo nie miałem szansy od 10 lat, czy rozglądać się za inną pracą, zawodem. To trudna decyzja, bo dzisiejszy rynek pracy nie sprzyja dojrzałym osobom. Oni żyją często w przekonaniu, że są gorsi, czegoś im brakuje. Nie chodzi tylko o pieniądze, ale o to, co można za nie mieć. Żal, że nie zapewniło się lepszej edukacji dzieciom, zagranicznych wakacji, wygodnego domu. Brak tego generuje uczucia: jestem przegrany.
Szczególnie że ci ludzie w podobnych warunkach zaczynali w latach 90. Wyjściowo wszyscy wyszli z PRL równie biedni. O sukcesie lub porażce decydowały przypadki, zbiegi okoliczności, znajomości ludzi bądź języków. A po latach następuje porównanie się do koleżanek i kolegów z liceum. Koleżanka jest szefową firmy, a ja boję się, czy mnie nie zwolnią przed emeryturą. To grupa, która robiąc życiowy rachunek, może przeżywać trudne uczucia, reagować depresyjnie.
Zawsze lubiłem pracować
- Jan, 54 lata, pracownik korporacji
Od jakiegoś czasu panicznie boję się, że stracę pracę. Oficjalnie nic na to nie wskazuje, ciągle robię wyniki, szefowie się uśmiechają, klepią po plecach. Tyle że, kiedy proszę o podwyżkę, bezradnie rozkładają ręce. A ludzie młodsi ode mnie o dekadę albo więcej dostają propozycje awansu. I na dodatek patrzą na mnie życzliwie, ale jak na kogoś z poprzedniej epoki. Korporacja żyje ciągle nowymi technologiami, szkoleniami, analizami, większości terminów używanych w firmowych e-mailach nawet nie rozumiem, chociaż nie przeszkadza mi to wykonywać swojej pracy. Ale co zrobię, jeśli otrzymam polecenie wykonania jakiegoś zadania w programie, którego nie kojarzę?
Czasami zastanawiam się, co poszło nie tak. Od lat 90. przeszedłem przez kilka wielkich firm, zaliczyłem kulturę zapier****, nadgodzin, nocy spędzonych w biurze. Właściwie to lubiłem, ale żadnych efektów w postaci kariery nie zauważyłem. I właściwie, mimo że już obowiązują inne standardy, ciągle wychodzę z biura jako ostatni. Tyle że teraz chyba z lęku, żeby nikt mi niczego nie zarzucił. Przez lata praca była ważniejsza od rodziny, hobby. Wywiadówka syna? Zawsze spóźniony. Pomoc w lekcjach? Jednym okiem sprawdzałem pocztę służbową. Jak patrzę po moich kolegach i koleżankach rówieśnikach, to widzę depresję, wypalenie zawodowe, zawały… I czekam, kiedy jakaś franca się do mnie przyczepi. Ostatnio czytałem wywiad z kimś, kto, jadąc metrem do pracy, zapomniał, na jakiej wysiąść stacji. Niestety doskonale wyobrażam sobie, że mnie to też może spotkać.
Czuję się niepotrzebna
- Urszula, 58 lat, księgowa
Ufff, doczekałam się wieku przedemerytalnego i już nie mogą mnie zwolnić. Ulga. Ale z drugiej strony, patrząc na moje starsze koleżanki, które odeszły, to im nie zazdroszczę. Po pierwsze, nie mają kasy i zaczynają naprawdę liczyć każdą złotówkę. Po drugie, zwykle dzieci już się wyprowadziły z domu i trzeba przeżyć syndrom pustego gniazda. Widzę, że część z nich po kilku miesiącach intensywniejszego przebywania z mężem przeżywa małżeński kryzys. Po trzecie, biologia jest nieuchronna, a to znaczy, że ich rodzice zaczynają chorować, wymagają stałej opieki.
Zresztą po latach ciężkiej pracy one też zaczynają mieć kłopoty ze zdrowiem. I ostatnia rzecz: jestem z pokolenia, które nie nauczyło się odpoczywać. Ciężko pracowali moi dziadkowie, rodzice i ja też. Marzę o odpoczynku, ale czy będę umiała zadbać o siebie? Nie wiem. Kilka lat temu w jakimś przypływie energii kupiłam kawałek ziemi na Podlasiu. I co? Jestem tam raz w roku, bo nie mam czasu i pomysłu, a kredyt spłacam. I boję się, że tak będzie wyglądała moja emerytura. Czuję się niepotrzebna, bo ani dzieci mnie nie potrzebują, ani firma. Może i chciałabym trochę dłużej popracować, bo odcięcie się od roboty może być bolesne, ale boję się, że w firmie będą naciskać, żeby zrobić miejsce nowej, młodszej osobie