Polecam wam pot, łzy, błoto i biegową ekstazę. Wszystko sama przeżyłam.
Puszysty śnieg po pas albo błoto, w którym toną buty. Świt albo zachód słońca. Zamiast polecać biegowe gadżety, opowiem, gdzie można nie tylko pobiegać, ale też przeżyć olśnienie. Nieporównywalną z niczym radość, gdy w końcu dotrzecie do mety. I nie ma najmniejszego znaczenia, czy było do niej 5 czy 50 kilometrów. Ani czy trzeba było piąć się pod górę, czy szurać po asfalcie. Poczujecie biegową ekstazę.
To nie jest wyścig
Jest taki bieg, do którego może dołączyć każdy. To parkrun, który na całym świecie odbywa się w sobotę o 9:00 rano. Tylko w Polsce jest już 99 miejsc, w których można przebiec, przetruchtać lub przejść 5 kilometrów.
Każdy jest tam mile widziany, bo parkrun to spotkanie nie tylko dla wytrawnych biegaczy, ale przede wszystkim dla tych, dla których aktywność fizyczna nie jest normą. Czy ktoś jest u nas po raz pierwszy? – pyta zawsze koordynator spotkania, a zgłaszających się debiutantów pozostali biegacze witają oklaskami. Jeszcze przed startem przypomnienie: to nie wyścig. Wynik nie jest tu najważniejszy.
Bo tak naprawdę nie chodzi tylko o bieganie. Parkrun na całym świecie znaczy to samo: grupę przyjaznych ludzi, którzy w sobotni poranek biegają, truchtają lub maszerują wokół parku, przez las, nad jeziorem. A już po wszystkim, jeszcze zdyszani i zmęczeni, idą razem na kawę i śniadanie.
Nie byłoby to możliwe, gdyby nie wolontariusze, którzy mierzą czas, rozdają biegaczom tokeny z ich pozycją na mecie i wprowadzają wyniki do centralnej bazy danych. Bo startować można na całym świecie, wystarczy mieć przy sobie specjalny kod osobisty.
Można też uprawiać parkrunową turystykę. Marzeniem wielu osób jest parkrun w Bushy Park w Londynie. To właśnie tam 20 lat temu pierwszy bieg zorganizował Paul Sinton-Hewitt, zapalony sportowiec, który doznał kontuzji, ale nie chciał zrezygnować z widywania przyjaciół. Stworzył więc bieg, w którym może wziąć udział każdy: dzieci z opiekunami, rodzice z maluchami, osoby poruszające się na wózkach i ci, którzy chcą iść lub biec z psem.
Pomysł tak się spodobał biegaczom, że zaczęli kopiować tę formułę w innych miejscach. Dziś w parkrunach na całym świecie biega ponad 9 mln osób.
https://www.parkrun.pl
Wielka niespodzianka
Nie mówcie, że nie jesteście ultrasami, brzydzą was długie dystanse, zwłaszcza w górach. Na Zimowym Janosiku możecie wybrać znacznie krótszy i łatwiejszy dystans. Kierpce Maryny to tylko 12 km, Zawiany Pyzdra 20, a Bedzies Kwicoł – 30 km. Prawdziwy hardcore to dopiero 50-kilometrowy spacer Murgrabiego, który poprowadzi was przez niesamowite pasmo Małych Pienin i nieco mniej znane miejsca Beskidu Sądeckiego. Na trasie jest Wąwóz Homole i rezerwat przyrody Biała Woda, a także spiska góra Żar, na której można się nieźle zmachać.
Ten bieg to wielka niespodzianka. Jeśli zima jest lekka, można oczekiwać błota, kałuż i resztek marznącego lodu. Ale może też spaść gęsty śnieg i wtedy kilkuset dorosłych ludzi będzie piszczeć z radości, zapadając się w zaspy po pas. Ścigacze marzący o tym, by stanąć na podium, pobiegną oczywiście przodem, ale ci, którym na metę aż tak bardzo się nie spieszy, położą się na śniegu i będą robić odcisk orła. A potem wstaną, otrzepią się ze śniegu i ruszą dalej.
Po drodze wstąpią na posiłek regeneracyjny przygotowany i serwowany przez wolontariuszy, a kiedy rzucą się na jedzenie, przygrywać im będzie lokalny zespół ludowy. Tak wzmocnieni pobiegną dalej. Albo pójdą, bo limity czasu na dotarcie do mety są duże.
To wszystko może się stać także waszym udziałem na Zimowym Janosiku. W bonusie dostaniecie niewiarygodnie piękne górskie widoki i krystalicznie świeże powietrze. I świadomość, że część pieniędzy, jakie zapłaciliście za pakiety startowe, organizator biegu, czyli Fundacja na Ratunek, przeznaczy na wsparcie osób w potrzebie ze Szczawnicy.
Sponiewiera, ale nie pokona
Duchem Pogórza was postraszę. Bez względu na to, czy zdecydujecie się na Diabelską Trzynastkę (13 km), Duszka (30 km), dwa razy dłuższego Ducha, czy 100-kilometrowego Upiora, utyracie się. Bo Duch Pogórza to jeden z najtrudniejszych biegów na Pogórzu Przemysko-Dynowskim. Są tam strumienie, które można próbować przeskakiwać z brzegu na brzeg, ale o wiele łatwiej jest się od razu poddać i biec po kostki w wodzie. Po śliskich i ostrych kamieniach, które w razie upadku kaleczą kolana i ręce. Ale to wciąż lepsze rozwiązanie niż wdrapywanie się na niemal pionowe zbocza tylko po to, by za chwilę utknąć w chaszczach i stoczyć się prosto do strumienia.
Ten bieg wzbudza gwałtowne uczucia: śmiech, zdumienie, zmęczenie, nawet irytację, że tyle tu zasadzek, ale potem znowu śmiech, tym razem pełny niedowierzania. Bo kiedy wydaje się, że jest już ostatnia prosta, nagle wyrasta przed wami kolejna, niemal pionowa ściana i trzeba w nią wbijać pazury i mozolnie piąć się do góry, omijając powalone drzewa, rowy z wodą i przedzierając się przez zarośla. A kiedy już słyszycie megafony grzmiące na mecie, to wciąż trzeba biec kilka długich kilometrów, bo to po prostu echo tak się daleko niosło.
Ale ekstaza, jaka was ogarnie na mecie, porównywalna jest tylko do tego, co się czuje po przebiegnięciu maratonu. Wielka radość, że Duch Pogórza wprawdzie sponiewierał, ale jednak nie pokonał.
https://b4sportonline.pl/duch_pogorza/
Buty spadają
Na legendarnego bieszczadzkiego Rzeźnika was nie wyślę. Bo to jednak blisko 100 km, a do tego trzeba mieć partnera, który pobiegnie razem z wami równym tempem. Poza tym nie byłabym wiarygodna, bo wprawdzie próbowałam, ale zeszłam z trasy po 56 km, płacząc z bólu, frustracji i rozczarowania, że nie dałam rady. Bo za dużo, za trudno, a błota tyle, że buty spadały z nóg, a kiedy udało się je w końcu wyciągnąć, były tak ciężkie, że każdy kolejny krok był gigantycznym wysiłkiem.
Ale każdy, naprawdę każdy może wziąć udział w Rzeźniczku, czyli małym Rzeźniku, który ma nieco ponad 25 km. I owszem, trasa nie jest tak łatwa i przyjemna jak spacer na krakowski kopiec Kościuszki, trzeba się trochę zmachać, ale za to jest przepiękna. Malownicza tak jak tylko Bieszczady potrafią.
A jeśli Rzeźniczek wciąż wydaje się wam zbyt trudny, możecie zrobić Dychę na Jeleni Skok albo nawet Rzeźnicką Piątkę. Bieszczadzkie trasy na wiosnę wciąż będą piękne. Start i meta w ślicznej Cisnej.
Lecieć bez końca
Łemkowyna Trail to bieg, który uzależnia. Bo jesień w kraju Łemków jest tak piękna, że zapiera dech w piersiach. I w jakiś niezwykły sposób w czasie trwającego trzy dni festiwalu biegowego zawsze świeci słońce. Choćby przez wiele tygodni wcześniej w Komańczy i okolicy padał deszcz, przygotowując dla biegaczy legendarne błoto, to kiedy są już na trasie, pogoda jest olśniewająca. No dobra, przez chwilę.
Łemkowyna to miejsce, w którym prawdziwi ultrasi robią zamach na 150 km, ale oczywiście są znacznie krótsze i prostsze trasy. Moja ulubiona 30-kilometrowa tuż przed półmetkiem i zarazem punktem pomiaru czasu ma długi zbieg o takim nachyleniu, że lecąc w dół, można mieć poczucie, że się frunie. I wtedy absolutnie nie wolno hamować, tylko trzeba się „puścić”, jak mówią prawdziwi ultrasi. Uwierzyć, że można frunąć bez końca.
No ale niestety, zaraz potem jest pod górkę, ale już tylko drugie tyle. Każdy, dosłownie każdy da radę zdobyć choć raz Łemkowynę. I jeszcze następnego dnia pobiec na krótką trasę o długości 10 km. Choćby po to, by spotkać kończących właśnie bieg ultrasów ze 150-tki, którzy wyglądają jak zombie, nie bardzo odpowiadają na pozdrowienia, ale jeszcze mają siłę, by do reklamówki zbierać grzyby. Dla żony, bo długo nie było ich w domu, a ona czekała.
Na was na mecie będą czekały medale i wyżerka. To zresztą miły standard na każdym górskim biegu.
http://www.ultralemkowyna.pl
Bez patosu
Sezon cudownie się kończy Biegiem Niepodległości. Legendarny jest ten warszawski, który startuje dokładnie o 11.11 i wiedzie 10-kilometrową trasą przez centrum stolicy, ale od lat niemal każde większe miasto ma swój własny bieg organizowany w dniu narodowego święta.
To niezwykła okazja, by założyć białą albo czerwoną koszulkę i w ten sposób uczcić kolejną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości. Bez patosu, bez patriotycznych haseł, ale z Mazurkiem Dąbrowskiego odśpiewanym na starcie przez wielotysięczny tłum. Poczucie, że jest się jego częścią – absolutnie wspaniałe. A na dodatek jest to jeden z niewielu biegów, który nie wkurza mieszkańców. Zwykle są naburmuszeni, że trasa została zamknięta dla ruchu samochodów, że są korki i objazdy, a w Dzień Niepodległości aż tak się nie buntują. Nie wysyłają biegaczy do lasu, tylko im kibicują, często z biało-czerwoną flagą w ręku.
Po tym małym patriotycznym akcie można już świętować przetrwanie kolejnego sezonu i rozpocząć przygotowania do kolejnego.
https://biegniepodleglosci.waw.pl