Przez wiele lat można było obserwować kobiety bez wyboru. Jednak ostatnie stulecie z kobiet bez wyboru uczyniło kobiety, które nieustannie muszą wybierać. Tego kołowrotka możliwości nie sposób opuścić, bo trzymają nas w nim wstyd i poczucie winy. Jak wydostać się z tej pułapki?
Kobiety przez wieki nie miały prawa do decydowania o własnym losie, zamążpójściu, posiadaniu dzieci, były pozbawione prawa do kształcenia się na uczelniach wyższych, prawa do głosu. Ciągle jeszcze walczymy o wyrównanie szans kobiet i mężczyzn w takich obszarach jak udział w polityce, wysokość zarobków, szanse na rynku pracy czy tradycyjny podział ról w rodzinie. Można jednak powiedzieć, że ostatni wiek przyniósł ogromną zmianę w tym obszarze. Z kobiet bez wyboru stałyśmy się kobietami, które nieustannie muszą wybierać: możemy robić karierę w nauce, polityce, sporcie, biznesie, mieć rodzinę albo nie, decydować się na dzieci lub niekoniecznie, żyć same lub w związkach. Razem ze zmianami kulturowymi, a także politycznymi znalazłyśmy się w sytuacji niekończących się możliwości. Można wiele, można coraz dalej, coraz więcej, coraz ciekawiej i lepiej… Jak nie sięgać po to wszystko? Jak nie czerpać z różnych opcji rozwoju? Nie dążyć do coraz większej wiedzy, do samoświadomości, do rozwoju kariery, do piękna i zdrowia? Do siebie mądrej, przedsiębiorczej, samodzielnej, zarabiającej, do siebie będącej świadomą matką, zadbaną, atrakcyjną żoną, do siebie skupionej na własnym świecie duchowym i cielesnym: chodzącej na jogę, praktykującej medytację itp.
Tyle otwartych możliwości, we wszystkim można być wyjątkową, nic nie jest obojętne, wszystko wymaga decyzji. Można by wyjść z tego obłędu, ale trudno. Z jednej strony pilnuje nas wstyd, z drugiej poczucie winy.
Wstyd niedoskonałości
Wstyd przypomina: nie jesteś taka, jaka miałaś być! Jest przecież projekt na ciebie, ideał Ja, do którego miałaś zmierzać: ładna, zadbana, szczęśliwa matka, spokojna, świadoma, wspaniała partnerka, zdolna, z sukcesami, u szczytu kariery, zaangażowana w sprawy świata, oczytana, osłuchana, nie byle jaka. Chyba nie rozczarujesz siebie i innych? Często już nie wiadomo, czy naprawdę chodzi o innych. Nasz wewnętrzny, oskarżycielski głos odzywa się na tyle donośnie, że czasami nie słychać innych podszeptów. Wstydź się! Zobacz, miałaś być taka, a chyba nie jesteś… co za rozczarowanie…
Wstyd zawsze odnosi się do obrazu siebie, do oczekiwanego wyobrażenia na temat Ja. Odzywa się boleśnie za każdym razem, kiedy nie udaje nam się być takimi, jak same od siebie oczekiwałyśmy. Spuszczamy oczy, próbujemy się schować. Lepiej, żeby nikt nie dostrzegł nas takimi, jakie jesteśmy – nie dość dobre, dalekie od ideału. A ideały czają się wszędzie: piękne kobiety na billboardach, uśmiechnięte matki na opakowaniu pieluszek, grupy spełnionych koleżanek, przyjaciółek, znajomek na Facebooku, Instagramie, w białych koszulach na LinkedIn. Są w gazetach, na zdjęciach, w książkach. Nowoczesne, doświadczone, spełnione przewodniczki po świecie sukcesu. Nie są nachalne, ale ich wypatrujemy, widzimy je, czy tego chcemy, czy nie, wyławiamy z masy obrazów, która nas otacza. Nasze oczy na uwięzi wewnętrznej presji wyławiają dowody na to, że można lepiej, więcej, bardziej… Tylko my jakoś nie dajemy rady.
Newsweek Psychologia
Foto: Newsweek
Demony powinności
Gdy wstyd na chwilę ucichnie, wówczas budzi się poczucie winy. Ono jeszcze szczelniej barykaduje wyjście z tej wewnętrznej gonitwy. Powinnaś być w domu, a nie jesteś, powinnaś bardziej się przykładać, a tego nie robisz, inni pracują więcej i lepiej, a ty rozczarowujesz w pracy i w stosunku do dzieci. Kiedy zostajemy w domu, narasta presja z drugiej strony: inne kobiety pracują, robią karierę, a ty zatrzymałaś się, nie robisz nic poza zajmowaniem się dziećmi. Czy jestem w porządku wobec swojego partnera? Czy nie korzystam za bardzo? Czy to uczciwy układ? Poczucie winy waży tony. Podpowiada, że zaniedbujemy innych, krzywdzimy, czy tego chcemy, czy nie. Robimy coś niewłaściwego w relacjach, powinnyśmy to jakoś wynagrodzić, zadośćuczynić, więc jeszcze bardziej się staramy, próbujemy zatrzeć listę przewinień. Kiedy jesteśmy w domu, sprzątamy, bawimy się z dziećmi, poczucie winy czai się w nieproszonych myślach: powinnam była jeszcze odpisać na e-maile, doczytać, uzupełnić wiedzę, sprawdzić. Kiedy pracujemy, skrada się po cichu, uciska w żołądku: dzieci rosną tak szybko, powinnam być gdzie indziej, tyle czasu mija na sprawach mniej istotnych, a w domu wiecznie niedożywione relacje, zawsze zbyt częsta nieobecność.
A gdyby tak przestać być zawstydzoną lub winną? To jakby odpuścić standardy, aspiracje, spocząć na laurach. Nie można przecież sobie nadmiernie pobłażać, przestać dążyć, nie patrzeć na siebie krytycznie. Nie można, bo stanę się gorsza, niepełna, zaniedbująca siebie i innych.
A jednak, żeby wydostać się z tej pułapki winy i wstydu, idealnych obrazów siebie, za którymi tak gonimy, oczekiwań, które stawiamy same przed sobą, nie ma innej drogi niż powolne odpuszczanie prób zrealizowania tych wszystkich standardów.
Wybawienie przez odpuszczenie
Judith Viorst w książce „To, co musimy utracić” pisze, że dojrzewanie polega na pozbywaniu się wielkościowych marzeń, złudzeń, niemożliwych do spełnienia oczekiwań. Aby dorastać wewnętrznie, musimy skonfrontować się z tym, kim już nie będziemy, z tym, co nam się nie udało, do czego nie mamy zdolności, umiejętności czy talentu. Dojrzewanie wiąże się z symboliczną żałobą nad tym, co puściłyśmy, nad tym, że już nie wszystkie opcje są możliwe. Każdy wybór powoduje, że jednocześnie rezygnujemy z czegoś innego. Żadna z nas nie będzie idealną żoną, partnerką, matką, kobietą, pracowniczką i kimkolwiek jeszcze chciała być. Te wielkościowe fantazje powodują, że gonimy za iluzją. Co chwila widzimy wyobrażoną wersję siebie, którą próbujemy złapać. Jednak im szybciej biegniemy, tym bardziej w tym biegu się gubimy. Dopiero moment zatrzymania, uznania, że to, do czego dążymy, co sobie wyobrażamy, często bywa iluzją, daje szansę wyplątania się z pułapki. Potrzebujemy bowiem realnego odzwierciedlenia tego, jakie jesteśmy, z naszymi ograniczeniami, ułomnościami, pięknem i brzydotą, tym, co mamy i czego nie mamy, z tym, co w naszym ciele harmonijne i nieproporcjonalne, co w naszym macierzyństwie wzniosłe i nieudane, co w naszej pracy twórcze i przeciętne. Pogoń za wyobrażonym Ja idealnym jest narcystyczną skazą naszych czasów. Żyjemy wśród atrakcyjnych obrazów, iluzji, niejednokrotnie pozbawione doświadczenia prawdziwego odzwierciedlenia. Nauczone zainteresowania tym, jakie mamy być, a nie jakie jesteśmy, kreowania, a nie poznawania siebie, gubimy się w świecie ciągłych wyborów i możliwości.
Tyranizujący krytyk
Jak rozpoznać ten niezdrowy głos, który zawsze chce więcej, który popycha nas do ciągłej gonitwy? Po pierwsze, mówi on językiem skrajności. Nie można być wystarczająco dobrą matką – trzeba być doskonałą. Bycie zaangażowaną i solidną w pracy to za mało – należy osiągać spektakularne sukcesy, a punktem odniesienia są zazwyczaj ci najlepsi. Nie porównujemy się zatem do większości zespołu, ale do tej koleżanki lub kolegi, którzy są wybitni, ponadprzeciętni. Wtedy na ich tle przeżywamy poczucie gorszości. Możemy potwierdzić sobie, że jesteśmy niewystarczające. Z jednej strony jest zatem ten obraz idealny, wyśrubowany, z drugiej jego przeciwieństwo. W sytuacji, w której nie jesteśmy świetne, czujemy się od razu beznadziejne. Nie ma stanów pośrednich. Skoro nie realizuję wymagań, nie jestem taka, jak zakładałam, czuję się od razu bezwartościowa. Żaden z tych dwóch krańców nie jest prawdziwy, żaden nie jest odzwierciedleniem rzeczywistości, ale nasz wewnętrzny głos popycha nas z jednej skrajności w drugą – jesteś świetna bądź beznadziejna. Nie widzimy innych opcji.
Po drugie, jego podpowiedzi są agresywne, oskarżycielskie i nieżyczliwe. Gdybyśmy miały do kogokolwiek innego zwrócić się w sposób, w jaki mówimy do siebie, ciarki przeszłyby nam po plecach. Trudno wyobrazić sobie, że komentujemy swoje zabiegane przyjaciółki w podobnym tonie: „Robisz za mało, ale jesteś beznadziejna, zobacz, nie ogarnęłaś jeszcze posiłku, powinnaś zarabiać więcej, wysłać dzieci do prywatnej szkoły i na kolejne zajęcia dodatkowe. Jak ty wyglądasz? Jesteś nieatrakcyjna, niezadbana, jak tak można?!”. Jednak to, że prowadzimy tego typu dialog wewnętrzny, zupełnie nas nie zatrzymuje. Jakby to było normalne mówić do siebie w sposób obwiniający, umniejszający naszą wartość, wzbudzający wstyd i poczucie winy.
Po trzecie, nasz atakujący głos wewnętrzny nie znosi wyjątków, złożoności, zróżnicowania. Podpowiada nam, że zawsze za mało robimy, nigdy nie jesteśmy wystarczająco atrakcyjne, mądre, aktywne. Trudno nam widzieć, że w większości sytuacji nam się udaje, a tylko czasami popełniamy błędy.
Po czwarte, głos, który utrzymuje nas w tej gonitwie, zawsze jest negatywnie nastawiony. Nie usłyszymy od niego: „Dzisiaj ci się udało, świetna robota, fajnie wyglądasz, sprawdzasz się!”. On nas częstuje wyłącznie krytyką. Czy to możliwe, żebyśmy nigdy nic nie robiły wystarczająco dobrze? Czy to możliwe, żeby być mozaiką usterek, niedociągnięć i rozczarowań? Nie bardzo.
Opuszczanie kołowrotka
Pierwszym krokiem do zmiany jest usłyszenie tego, co w naszej głowie mówi krytyk. Większość z nas nie zwraca uwagi, w jaki sposób do siebie mówimy. Traktujemy swoje myśli jak rzeczywistość, jako prawdę na temat własny i świata. Drugi krok – kiedy już zarejestrujemy ten nieżyczliwy głos, naszym zadaniem jest uznać jego agresję i obcość. Zazwyczaj przeżywamy go jako część siebie. Raczej nie ma dzieci, które rosną w kochającym środowisku i mówią o sobie dewaluująco, oskarżająco, wyłapując wszystkie swoje niedociągnięcia. Ten sposób myślenia instalujemy w sobie, zapożyczając go ze świata zewnętrznego (od rodziców, nauczycieli i innych ważnych osób). W dorosłości wydaje się nam, że jest naszym własnym głosem, ale to nieprawda. Uświadomienie sobie jego obcości jest niezbędnym krokiem, aby zacząć z nim polemizować.
A kiedy już zauważymy, jak do siebie mówimy, będziemy mieć świadomość obcości i ataku ze strony wewnętrznego głosu, wówczas pojawi się możliwość, aby poczuć do niego złość. Dopiero wtedy możemy podjąć walkę z tym, co sobie robimy. Puszczając iluzję wyobrażonego Ja, zyskujemy szansę dostrzeżenia swojej prawdziwej twarzy.