Mundurki, modlitwy i wysoki poziom. Ale też przemoc i samotność. Jak wygląda życie w elitarnym liceum katolickim sióstr nazaretanek.

Anna, uczennica w latach 1992-1996: – Szkoła przypomina twierdzę, od świata oddziela ją wielki mur, ludziom może się wydawać, że uczennice za nim są niemal uwięzione. Ale my czułyśmy się tam jak bohaterki XIX-wiecznej powieści, uczennice przedwojennej pensji: tajemniczy budynek, skrzypiąca podłoga, wspaniała klata schodowa, internat.

Urszula, uczennica w latach 2004-2008: – Siostry są mistrzyniami omijania niewygodnych tematów, uników, półsłówek, które wszystkie uczennice łapały w lot.

Marta, uczennica w latach 2014-2020: – Będąc tam, miałam poczucie życia w oblężonej twierdzy, która ciągle powołuje się na swoją tradycję, wartości. Spędziłam tam sześć lat, gimnazjum i liceum. Przez ostatnie dwa tylko marzyłam, żeby się stamtąd wydostać.

Marta: – Pochodzę z miasteczka pod Warszawą, miałam ciężkie relacje w szkole podstawowej i marzyłam, żeby stamtąd wyjechać. Nazaretanki podsunęła mi mama i chętnie na to przystałam. Był wysoki poziom i internat, w przypadku takich dziewczynek jak ja to był kluczowy argument. Spotkałam tam dużo dziewczyn, które zostały wysłane do Warszawy ze swoich miejscowości z całej Polski, bo rodzice wiedzieli, że siostry się nami zaopiekują, nie narażą na pokusy wielkiego miasta. To była forma „zabezpieczenia” nam przyszłości, azylu przed niebezpiecznym światem na czas dojrzewania.

Małgorzata, uczennica w latach 1989-1993: – Były też dziewczyny, których mamy z powodów religijnych uczęszczały do Nazaretu, bo tak uczennice mówią o tej szkole, przy czym ich to już kompletnie nie interesowało. Była grupa uczennic z rodzin głęboko katolickich, ale też dzieci aktorów, działaczy Solidarności, polityków. I również takie, które w podstawówce coś przeskrobały i trafiły tutaj na reedukację. Zasadniczo świadomie i uważnie wierzących była absolutna mniejszość.

Marysia, uczennica z lat 2016-2022: – W mojej klasie była dziewczyna, która miała do domu 20 minut autobusem, ale ojciec uważał, że lepiej, żeby mieszkała z nami w internacie. Tak można pozbyć się dziecka z domu. Tutaj pozornie wszystko odbywa się jawnie, każda z nas została poinformowana, że to katolicka szkoła, a regulamin zakłada mundurki, uczestnictwo w mszach i modlitwach, żadnego makijażu, biżuterii. Ale jak już tu trafiamy, zaczynają się kłopoty, bo dziewczyny w tym wieku chcą jednak zaznaczyć swoją kobiecość, a możliwości są naprawdę niewielkie.

Urszula: – Jeżeli dziewczyna jednak się pomalowała zbyt ostentacyjnie, była wysyłana do pielęgniarki, która miała płyn do demakijażu. Często kończyło się to też wizytą u siostry dyrektorki, która ostrzegała, że będzie musiała zadzwonić do rodziców, co było groźbą wydalenia.

Klaudia, uczennica w latach 1989-1993: – Internat przy szkole to był osobny świat. Każdy rocznik zajmował inne piętro i miałyśmy osobne wychowawczynie, tzw. siostry piętrowe. Pobudka o 7.00, śniadanie i na lekcje, które zaczynały się o 7.50 modlitwą. Po szkole miałyśmy czas wolny.

Urszula: – Najczęściej wychodziłyśmy do jakiegoś centrum handlowego do kawiarni. Trzeba było wrócić na godz. 17.00, bo wtedy zaczynało się tzw. studium. To był czas obowiązkowej nauki do 19.00, trzeba było oddać telefon komórkowy. Po kolacji miałyśmy jeszcze wieczorne spotkanie modlitewno-organizacyjne. Wieczorne wyjścia odbywały się tylko za zgodą rodziców, a i tak trzeba było się zawsze wpisać do zeszytu przy furcie i wrócić na 22.00.

Anna: – Jak siostra na furcie zobaczyła, że któraś wychodzi w zbyt krótkiej koszulce czy spódnicy, rzucała, że chyba chce się przeziębić i zawracała, żebyśmy się przebrały. W Nazarecie mało decyzji podejmowało się wprost, dosłownie. Większość przez różnego rodzaju naciski, aluzje.

Monika, 2004-2008: – Oczywiście obchodziłyśmy ten system; czasami ktoś szedł do dyskoteki i wracał rano, od 7.00 można było wejść do internatu przez kościół. Czasami dziewczyny ściemniały, że jadą do rodziców i na cały weekend zostawały w Warszawie.

Anna: – Szłam do Nazaretu z silnym oporem, bo pochodziłam z domu agnostycznego i byłam zaskoczona, że nikt nie próbuje mnie na siłę nawracać. Były dziewczęta o różnych wyznaniach, nie tylko katoliczki. Jak ktoś nie chciał uczestniczyć w mszy, po prostu to zgłaszał. Na wycieczce szkolnej siostry potrafiły powiedzieć, że na mszę można pójść w czasie wolnym.

Marta: – Z każdym rokiem był coraz większy nacisk na uczestnictwo w mszach. A było ich naprawdę dużo: pierwszy piątek miesiąca, z okazji imienin siostry dyrektorki, wychowawczyni, patrona szkoły, rekolekcji… Do tego Anioł Pański o 12.00, codzienne modlitwy, dziewczyny z internatu były pytane, czy już poszły w niedzielę do kościoła. Zasadniczo uczestnictwo było oparte na przymusie, a nie na potrzebie czy wierze. Mnie Nazaret raczej oddalił od Kościoła. Wiedziałam, jak ta instytucja jest podszyta hipokryzją, przemocą. Podczas mszy biskup potrafił powiedzieć, nawiązując do filmu „Kler”, że smucą go oskarżenia pod adresem księży o wykorzystywanie seksualne. Że kapłani są tylko ludźmi i też mają prawo do błędu, grzechu. Właściwie po liceum katolickim stałam się antyklerykałką, która najchętniej by się wypisała z Kościoła.

Klaudia: – Jeżeli ktoś wyniósł z domu związek z religią, taki tryb mu nie przeszkadzał. Reszta się męczyła i nudziła.

Siostry są mistrzyniami omijania niewygodnych tematów, uników, półsłówek, które wszystkie uczennice łapały w lot – Urszula, uczennica w latach 2004-2008

Anna: – Twoje życie w internacie zależało w dużym stopniu od siostry, która została twoją wychowawczynią. Nie pracują tam same anioły, pamiętam kilka nieprzyjemnych sióstr. Bywało też, że siostra, która gnębiła jedną dziewczynę, dla innej mogła być powierniczką.

Marta: – Koleżanka miała w internacie napad paniki: płakała, leżała w łóżku, dziewczyny z pokoju pobiegły po wychowawczynię. Ta przyszła i oceniła: „Bóg wie, co czyni. To może być kara za brak wiary”. I wyszła. Kiedyś miałam dyżur, po kolacji musiałam pomóc siostrom sprzątać. Jeszcze jadłam, kiedy jedna wyszła z kuchni i po prostu bez słowa rzuciła we mnie miotłą. Tak dała mi znać, że mam już kończyć. A potem powiedziała innym dziewczynom o mnie: „Jest blondynką z dużymi cyc*** i myśli, że jej wszystko wolno”. Nie zgłosiłam tego, wiedziałam, że to nic nie da. W szkole miałam cudowną siostrę wychowawczynię, ale ta z internatu była koszmarem. Wścibska, wchodziła do pokoju praktycznie bez pukania i sprawdzała porządek. Kazała otwierać szafy, szuflady, do czego nie miała prawa. To była forma przeszukania, inwigilacji. Wiedziałyśmy też, że ona podsłuchuje pod drzwiami.

Anna: – Moja wychowawczyni miała 19 lat. Raz przyszła nas uciszać i tak się zagadała, że śmiała się najgłośniej. To my musiałyśmy ją uciszać. Inną zabarykadowaliśmy w pokoju szafą, żeby rano nie mogla wyjść i zrobić nam pobudki. Jak chciałyśmy przebrać się na balu za zakonnice, to chętnie nam udostępniały swoje habity, do pochrupania przy telewizorze można było dostać torbę opłatków, które wypiekały. A jednocześni widziałam, że w tej wspólnocie zakonnej, która teoretycznie ma być siostrzana, zdarzają się zachowania przemocowe, któraś zostawała czarną owcą, bywała izolowana, nikt nie chciał z nią nawet usiąść przy stole. Może dlatego tak mało z nas wybierało zakon, widziałyśmy z bliska, jak wygląda tam życie.

Marta: – Siostry stosowały dziwną mieszankę niedomówień z radykalnymi działaniami. Za alkohol znaleziony w pokoju wyrzucały z internatu na miesiąc albo nawet na kilka. Uczennica spoza Warszawy musiała wynajmować jakieś mieszkanie albo rezygnowała ze szkoły.

Klaudia: – Czasami wpadały we własne sidła. Raz uczennica brunetka przyszła w pofarbowanych na blond włosach. Siostry zażądały, żeby na drugi dzień zjawiła się w „swoim” kolorze. Nie interesuje ich, jak to zrobi. To ona zjawiła się w peruce, na dodatek afro. Miałam wrażenie, że czasami jako nastolatki je przerastałyśmy. Zdarzały się dziewczyny, które urywały się z tej szkoły, wracały trochę wstawione. To było zamiatane pod dywan.

Anna: – Było też sporo plotek, intryg. Jak przyszłam, idealizowałam żeńską wspólnotę, uważałam, że jesteśmy jak siostry. Ale czasem atmosfera przypominała wojnę buldożków pod dywanem. Nie tylko siostry były źródłem przemocy, również uczennice i to najczęściej te najbardziej pobożne. Kiedyś moja wychowawczyni wezwała mnie na rozmowę i zapytała, co takiego powiedziałam siostrze Krystynie, że leży i płacze.

Anna: – W latach 90. miałyśmy edukację seksualną na porządnym poziomie. Wtedy Kościół polski jeszcze nie miał fiksacji na temat aborcji, antykoncepcji. Uczono nas, jak naprawdę działa pigułka „dzień po”, że to żadne usuwanie dziecka. Choć były siostry, które krępowały się takich tematów. Ta od historii tak pokrętnie tłumaczyła, na czym polega obrzezanie w judaizmie, że zrozumiałyśmy, że to obcięcie brody. Jak to usłyszała pani od wychowania do życia w rodzinie (WDŻ), od razu zrobiła nam kartkówkę z budowy męskich narządów płciowych. I okazało się, że nie wiemy, co to napletek, żołądź, moszna… Oczywiście, siostry nie zachęcały do kontaktów seksualnych, aborcji, były za życiem, ale jednocześnie z osób, które inaczej myślały, nie robiły wrogów. Uczyły, że seksualność trzeba pielęgnować, a nie deptać, jakby była żmiją. Pamiętam, jak razem z nimi oglądałyśmy film „Fortepian”, pełen ostrych erotycznych scen. W moim domu mama by wyłączyła telewizor, a one nawet się nie zaczerwieniły.

Marta: – Od lat już tak to nie wygląda. Siostra na WDŻ rozdała kartki i poprosiła, żebyśmy zebrały podpisy od każdej z uczennic. A potem kolejną turę podpisów… Zasadniczo przekaz był taki, że mając stosunek z jedną osobą, uprawiasz seks z masą innych mężczyzn. Zresztą słowo „stosunek” nawet nie przeszło jej przez gardło. Jedna dziewczyna miała pustą karteczkę. Pani do niej, że powinna być dla nas przykładem, bo wybrała wstrzemięźliwość, na co ona, że po prostu używa prezerwatywy. Marysia: – Nas uczono, że prezerwatywy mają mikrodziury, przez które przechodzą choroby. Wyszedł wtedy podręcznik, w którym było napisane, że gwałt jest winą ubioru kobiety. Nauczycielka powiedziała, że zgadza się z taką opinią i to wspaniała książka. Byłyśmy oburzone, a ona była raczej zniesmaczona, że mamy swoje zdanie.

Anna: – Kiedy ja uczyłam się w latach 90., nikt nie narzucał nam przekonań politycznych. Na wiedzy o społeczeństwie robiłyśmy wybory na przewodniczącą samorządu szkolnego, organizowałyśmy sztaby wyborcze, pisałyśmy programy, szacowałyśmy koszty kampanii. Podczas wyborów prezydenckich publicznie powiedziałam z grupą koleżanek, że głosujemy na Aleksandra Kwaśniewskiego. Siostry nazwały nas Komunistyczną Partią Nazaretanek. Ale jednocześnie wszystkie razem brałyśmy udział w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy, nikt nie mówił, że to dzieło szatana. Dlatego byłam w szoku, kiedy kilka lat temu weszłam na profil szkoły i widziałam zdjęcia z Antonim Macierewiczem czy braćmi Karnowskimi. Za moich czasów raczej chodziłyśmy na wykład Władysława Bartoszewskiego.

Marta: – Po 2015 r. szkoła bardzo skręciła na prawo. Politycznie i światopoglądowo. Przed wyborami siostry przypominały, żeby głosować na polityków, którzy są gwarantem katolickich wartości, zaczęły się spotkania z politykami PiS. Przygotowałyśmy referat o zmianach klimatycznych, potrzebie ograniczenia zużycia plastiku, a siostra to podsumowała: „Bóg wie, co czyni i nie pozwoli, żeby coś nam się złego stało. My nic nie możemy zrobić, musimy mu zaufać”.

Na szczęście nie było żadnej nagonki na uchodźców, ale już na osoby LGBT się zdarzało. Siostra potrafiła powiedzieć, że heteroseksualizm jest najwyższą formą ewolucji, a więc osoby homoseksualne są tak naprawdę niedorozwinięte. A wiedziałam, że w szkole są takie osoby, ale one nie miały szans się ujawnić w takiej atmosferze.

Marysia: – Podczas czarnych marszy niektóre dziewczyny odważyły się dodać na swoich profilach społecznościowych nakładkę z czerwonym piorunem. Ale to był szczyt odwagi. Nikt oficjalnie nie zakazał nam udziału w marszach, ale wiedziałyśmy, że to może źle się skończyć. Każdy, kto chciał zostać w tej szkole albo nie chciał mieć problemów, siedział cicho. Szczególnie kiedy szkoła zwolniła świetnego anglistę po tym, jak podczas nagonki na osoby LGBT dodał tęczową nakładkę na zdjęcie profilowe.

Marta: – Kiedy wchodził „Kler”, wprost nam powiedziano, że nie wolno chodzić, bo to film szkalujący katolickie wartości i może nam zaszkodzić. Siostra potrafiła przestrzec, żeby nie chodzić do sklepu Lewiatan, bo to drugie imię szatana. Czasami dziewczyny nie wytrzymywały takiej atmosfery i prowokowały. Koleżanka powiesiła krzyż do góry nogami w pokoju, siostra, jak to zobaczyła, zaczęła ją posypywać solą, jakby chciała wypędzić diabła. Czasami się czułam jak w szkole absurdów, nie wierzyłam, że to się dzieje w XXI w. Ale chyba najgorsze w ostatnim czasie było nierówne traktowanie. Wszyscy wiedzieli, że niektórym dziewczynom wolno więcej. Zwłaszcza tym, których rodzice wspierali fundację nazaretanek, byli znanymi politykami, aktorami, celebrytami… Kiedy zobaczyłam na zdjęciu, w jakim mundurku pojawiła się w szkole córka Mateusza Morawieckiego, zaśmiałam się głośno. Zwykła dziewczyna w czymś takim nie zostałaby w ogóle wpuszczona do szkoły.

Małgorzata: – Dla mnie jedynym minusem szkoły było to, że uczyły się tam same dziewczyny. Choć siostry starały się nam zapewnić męskie towarzystwo na dyskotekach i zabawach. Zapraszały albo uczniów męskiego katolickiego liceum albo zaprzyjaźnionych techników. Ale atmosfera była zwykle dość drętwa. Poza tym siostry nie spuszczały nas wtedy z oczu.

Anna: – Wiem, że w tych szkołach na uczennice Nazaretu mówiono żartobliwie „przytulanki”, podobno tak byłyśmy spragnione kontaktu. Moje koleżanki podpatrzyły mnie w trakcie masturbacji i kupiły mi dla żartu wibrator. Uniosłam się honorem i powiedziałam, że wolę to robić z kimś, kto nie jest na baterie. Zresztą wiele moich koleżanek uprawiała seks już w liceum. Postanowiłam owinąć go w papier toaletowy i wyrzucić do kosza na korytarzu. Zastanawiam się, co sobie pomyślała siostra, która go opróżniała.

Marta: – Dziewczyny z Warszawy miały kontakt ze swoimi kolegami z dzielnicy, znajomymi rodzeństwa, z zajęć pozalekcyjnych, mogły prowadzić swobodne życie towarzyskie. Ale my z internatu miałyśmy minimalne szanse, żeby poznać chłopaka. Przez to, że nie było ich na co dzień, część dziewczyn miała prawdziwą obsesję na ich punkcie. Każda, która miała chłopaka, była obiektem zainteresowania, słuchało się jej opowieści z wypiekami na twarzy.

Monika: – A mnie się nawet podobało, że nie było chłopców, z mojej podstawówki zapamiętałam ich jako dość agresywnych, hałaśliwych, wnosili do szkoły alkohol i narkotyki. Szkoła żeńska miała swoje plusy, wszystkie dojrzewałyśmy w tym samym czasie, nasze ciała się zmieniały, zaczynała się miesiączka, kobiece towarzystwo dodawało nam siły, oswajało, mówiło się o tym całkowicie swobodnie.

Anna: – Nawiasem mówiąc, kiedy kończysz szkołę żeńską, feminatywy są dla ciebie naturalne jak oddychanie: dyrektorka, kierowniczka, profesorka, magistra (na łacinie witałyśmy nauczycielkę słowami: „Salve, magistra!”), lekarka, dziennikarka, reporterka, graficzka… U nas w szkole były nawet ministrantki. Nazaret to naprawdę wyjątkowe miejsce.

PS Wysłałem do Prywatnego Liceum Ogólnokształcącego Sióstr Nazaretanek w Warszawie prośbę o rozmowę z siostrą dyrektorką i zgodę na wizytę w szkole. Nie dostałem odpowiedzi.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version