w betonie gruz na plaży Kanokupolu, Tonga, liście zaczęły tworzyć pokrywę – zieloną i błyszczącą wśród matowych szarości szczątków w piasku. Rok po erupcji Hunga Tonga – Hunga Ha’apai – wybuchu wulkanu większego niż Krakatau, który spowodował wzrost globalnego ocieplenia, przekształcił dno oceanu i zmiotł z powierzchni ziemi dwie mniejsze wyspy archipelagu – spustoszenie, jakiego dokonał, jest nadal widoczne, wzdłuż z wrakami ośrodków wypoczynkowych, które kiedyś tu stały, prace naprawcze, które jeszcze się nie rozpoczęły.
Zeszłoroczna katastrofa, która dotknęła około 84 procent populacji Tonga, była trzecią klęską żywiołową w kraju Pacyfiku w ciągu pięciu lat (w 2018 i 2020 r. uderzyły w nią cyklony kategorii 5 Gita i Harold) – produkt uboczny globalnych emisji ocieplających planetę, co nasila burze i susze, zwiększa prędkość wiatru i powoduje wzrost poziomu mórz, zwiększając ryzyko dla pobliskich populacji. Choć zajmuje 190. miejsce w światowych rankingach emisji dwutlenku węgla (Stany Zjednoczone są drugie), Tonga jest obecnie jednym z wielu krajów, które są niszczone przez kraje z odległych, bogatszych brzegów i pozostawione, by pozbierały się. Mając świadomość tego ponurego losu, jaki spotyka biedne narody na całym świecie, rozpoczęły się rozmowy na temat naprawienia niesprawiedliwości, w dużej mierze sprowadzające się do jednego rozwiązania: reparacji klimatycznych.
„Historyczna umowa” została zawarta na szczycie klimatycznym Cop27 w Egipcie na początku tego roku, z obietnicą utworzenia funduszu, który zrekompensowałby kraje dotknięte kryzysem. Zalecenia mają zostać przedstawione na Cop28 (odbywającym się w Dubaju, 28. miejscu pod względem globalnego CO2 emisji) na koniec tego roku. Jednak szczegóły dotyczące tego, jak i kiedy wejdą w życie, pozostają niejasne. Pod ich nieobecność trudno jest postrzegać proponowany przez ONZ fundusz jako coś innego niż pospiesznie zastosowany plaster mający na celu uspokojenie wyrzutów sumienia bogatych krajów bez zrozumienia, jak naprawdę pomóc potrzebującym lub powstrzymać problemy powodujące te katastrofy w pierwsze miejsce. Jak odkrył Tonga, wielokrotne ataki żywiołów wymagają znacznie więcej planowania i wkładu w profilaktykę niż tylko pospieszne sprzątanie.
Kraj potrzebuje pomocy, na pewno. Ale wypisanie czeku przez bogate narody to za mało. Tonga (i podobne kraje) potrzebuje menedżerów kryzysowych, którzy stanęli w obliczu podobnych zakłóceń i są wykwalifikowani w odbudowie społeczności, a także twardo stąpają po ziemi, aby zapewnić, że pieniądze trafią tam, gdzie są naprawdę potrzebne. Bezpośrednio po zeszłorocznej erupcji niektóre narody szybko wysłały zasoby, ale rzadko odpowiadały one potrzebom kraju, miejscowi powiedzieli mi, kiedy odwiedziłem ją w zeszłym miesiącu. Na przykład stosy żywności, gdy sklepy były jej pełne, piętrzyły się w szeregu statków przy nabrzeżu w stolicy Nuku’alofa, opóźniając inne, pilniejsze dostawy, których rozładunek zajmował kilka dni. Inne podarowane przedmioty — ciężarówki, ubrania — nigdy nawet nie zostały rozdane.
Zarządzanie tymi przybyszami w dobrych intencjach było prawie niemożliwe, biorąc pod uwagę tak wiele pilniejszych spraw do załatwienia, takich jak jednostki budowlane dla byłych mieszkańców wysp Mango i Atata, z których wszyscy zostali ewakuowani po zniszczeniu ich domów. Pierwsi mieszkańcy mogli się wprowadzić dopiero tuż przed Bożym Narodzeniem. Jest to najlepszy scenariusz tego, jak wyglądałyby reparacje klimatyczne, w którym nowe budowle rozwiązują bezpośrednią potrzebę, dla której wiedza i zrozumienie w terenie były kluczowe zarówno w planowaniu, jak i realizacji. Ale chociaż te domy są ulepszeniem domów społeczności, w których mieszkali przez 11 miesięcy po wybuchu, nie można uciec od faktu, że wielu z nich mieszka teraz jako 10 członków rodziny w dwóch pokojach, że stracili pracę w kurortach, które zostały zniszczone i że gdyby wcześniej podjęto wystarczające działania w sprawie zmian klimatu, nie czułyby się teraz, jak powiedziała mi pewna matka, tak, jakby zostały z niczym. Ich jedyną deską ratunku jest teraz nadzieja, że nie wydarzy się kolejna katastrofa.
Problem polega oczywiście na tym, że tak się stanie — i to wkrótce. Szczególnie zagrożony jest Pacyfik: Kiribati, idylliczny atol między Hawajami a Australią, w ostatnich latach został pochłonięty przez morze w takim tempie, że prawdopodobnie przestanie istnieć za kilka dekad. Podnoszący się poziom mórz dotknął połowę wszystkich gospodarstw domowych, a sześć wiosek zostało już całkowicie przeniesionych. Przewiduje się, że Malediwy, Mikronezja i Tuvalu również znikną w ciągu naszego życia, z gwałtownymi emisjami odpowiedzialnymi za erozję wybrzeży, niszczenie plantacji (i źródeł utrzymania) oraz poważne susze i powodzie, z którymi one i inne wrażliwe narody rutynowo się borykają. Większe, bogatsze wyspy, takie jak Fidżi, również nie mogą być odporne na zagrożenie, gdy 65 procent ich populacji mieszka w promieniu 5 kilometrów od brzegu.