Jeśli wykrawamy z miasta jakąś przestrzeń, to warto się postarać, by była maksymalnie naturalna – wprowadzić tam mchy, grzyby, wszelkiego rodzaju robale, ptaki i drobne zwierzęta. Arystoteles mawiał, że natura zasadę działania ma w sobie, a wszystko, co techniczne i sztuczne, do swojego trwania i reprodukcji potrzebuje człowieka – mówi Joanna Rayss, dr inż. architektka krajobrazu, b. prezeska Stowarzyszenia Architektury Krajobrazu, wiceprezeska pracowni Rayss Group.
Newsweek: Jak to się stało, że Walencja, najbardziej zielone miasto Europy 2024, została w październiku totalnie zalana podczas burzy? Zdawałoby się, że miasto gąbka z 30-procentowym udziałem powierzchni zielonej powinno poradzić sobie z deszczem.
Joanna Rayss: Dołek o powierzchni 10 mkw. jest w stanie zagospodarować spływ z powierzchni 100 mkw. uszczelnienia w przypadku opadu określanego jako ekstremalny, czyli przy założeniu, że na metr kwadratowy spada do 30 l wody. W Walencji spadło nawet kilkaset litrów na metr kwadratowy. To była ulewa katastrofalna – skutek zmian klimatu, przedsmak nadciągającej katastrofy, do której nie jesteśmy się w stanie przygotować żadnymi działaniami inwestycyjnymi. Ani zieleń, ani ogromne zbiorniki retencyjne już niewiele pomogą. Katastrofa klimatyczna, którą zaczynamy obserwować wokół nas, jest bezpośrednim skutkiem naruszenia równowagi ekosystemów na naszej planecie. Ich degradacja i niszczenie doprowadziły do deregulacji klimatu. Jedyne, co możemy robić, to przywracać tę równowagę wszędzie, gdzie jest to możliwe.
Czy są w tej chwili na świecie trendy w projektowaniu miast, które pomogłyby takie katastrofalne zjawiska przetrwać?
– Jedyny rozsądny kierunek w kontekście zatrzymania rosnącej temperatury i adaptacji do zmian klimatycznych to odtwarzanie naturalnych ekosystemów i zieleń retencyjna. W Walencji, w której takie rozwiązania przyjęto, ekosystem miasta powinien w miarę szybko się zregenerować i pozwolić na względnie prawidłowe funkcjonowanie aglomeracji. To jest właśnie korzyść ze zdrowego ekosystemu. Tam, gdzie go nie ma, po takiej katastrofie właściwie bardzo często można już mówić tylko o tym, że się wyprowadzamy i szukamy nowego miejsca do życia. I tak się działo przez tysiące lat. Tego typu katastrofy powodowały zakończenie cywilizacji. Znamy z historii wiele takich przykładów. Zdrowe ekosystemy tworzone zarówno w miastach, jak i na terenach pozamiejskich mogą się przyczynić do tego, że ewentualnie da się tam dalej żyć. Dlatego tak bardzo ważne jest, by je konsekwentnie tworzyć.
Mówi pani, że nie wszystko, co zielone, jest dobre, szczególnie dla miasta. To jaka zieleń w mieście jest dobra, a jaka zła?
– Przede wszystkim powinniśmy mówić nie o miejskiej zieleni, ale o przyrodzie, a ta nie zawsze ma kolor zielony. Używając terminu „zieleń” lub „tereny zielone”, dramatycznie upraszczamy funkcję przyrody w mieście, sprowadzając ją do nasadzeń roślin i zakładania trawników.
A nie o to chodzi?
– Jednolity trawnik, mimo że ma idealnie zielony kolor, z punktu widzenia ekologii jest pustynią i zmarnowaną przestrzenią. W mieście na przyrodę mamy bardzo mało miejsca – to jest w końcu przede wszystkim habitat ludzki. W związku z tym, jeśli wykrawamy z niego jakąś przestrzeń, to warto się postarać, by była maksymalnie naturalna – zapewnić tam obecność różnych form przyrody, wprowadzić różne gatunki i formy zieleni, mchy, grzyby, zwierzęta glebowe, wszelkiego rodzaju robale, bakterie, ptaki, drobne zwierzęta. Arystoteles mawiał, że natura zasadę działania ma w sobie, a wszystko, co techniczne i sztuczne, do swojego trwania i reprodukcji potrzebuje człowieka. Tak więc trawnik, który tylko wtedy jest ładny, kiedy go intensywnie podlewamy, pielimy i nawozimy, choć zbudowany z tworzywa naturalnego, jest sztuczny.
W takim razie co zamiast?
– Nie chodzi mi o to, by całkowicie zrezygnować z trawników. Nie powinniśmy tylko udawać, że to jest teren bioróżnorodny i biologicznie czynny. Forma terenów przyrodniczych powinna być dostosowana do tego, jak je użytkujemy. Jeżeli potrzebujemy obszaru, na którym będzie można leżeć na kocu, to powinniśmy w parku wygospodarować przestrzeń na trawnik koszony, ale nie rozwijać go ani metra więcej, niż jest to absolutnie niezbędne. Resztę poświęćmy na inne formy zieleni.
Poza tym, jeśli już zakładamy trawnik koszony, to skomponujmy go z kilku gatunków traw, które będą się uzupełniały, tworząc w ten sposób – oprócz bioróżnorodności – także potencjał do przetrwania suszy, zimy czy przymrozków. W projektowaniu krajobrazu najlepszym sposobem jest mieć przed oczami ideał, do którego zmierzamy, i każdy kolejny, nawet mały krok stawiać we właściwym kierunku.
Jaki jest ten właściwy kierunek dla miasta?
– Trzeba zacząć od zrozumienia, że przyroda w mieście jest tak samo niezbędna jak każda inna infrastruktura – prąd, kanalizacja czy światłowody, a my, czy nam się to podoba, czy nie, nie jesteśmy ekosystemem samym w sobie, tylko jego częścią i jeśli go do końca zniszczymy, nie przeżyjemy. Ziemia może funkcjonować bez ludzi, ale my bez niej nie. Trzeba to pojąć, by zacząć się wpasowywać i wykorzystywać to, że stanowimy tylko element biocenozy miasta. Poza tym o przyrodzie i ekosystemie musimy myśleć w kategoriach szerszej użyteczności niż jedynie estetyki. Tak jak o lodówce. Lubię to porównanie, bo lodówka to sprzęt, który oprócz tego, że ma ładnie wyglądać, musi chłodzić, czyli pełnić funkcję usługową. Tylko żeby lodówka mogła chłodzić, musimy podłączyć ją do prądu. Nawet jeśli będzie najpiękniejsza, bez prądu nie spełni funkcji, dla jakiej ją kupiliśmy, i pozostanie co najwyżej ładnym meblem. Tak samo jest z przyrodą.
Jeżeli kupimy nawet najpiękniejsze drzewa za miliony złotych, ale nie podłączymy ich pod system przyrodniczy (czyli nie będą rosły w naturalnej glebie, gdzie żyją bakterie i inne organizmy, które rozkładają węgiel i napędzają obieg materii w ekosystemie), nie będą w stanie przetrwać bez ingerencji człowieka. Nie będą naturą samą w sobie, a jedynie naturalnym tworzywem.
Ekosystem to nie jest tylko struktura przyrodnicza biocenozy i nieożywiona biotopu. To jest też obieg materii napędzony energią słońca. Ekosystem to faktycznie gospodarka obiegu zamkniętego. Drzewa wchłaniają CO2 z powietrza, zmieniają go w węgiel organiczny, który w postaci owoców, liści, opadłych gałęzi etc. z powrotem wraca do gleby i jest rozkładany przez organizmy glebowe. To jest proces ekosystemowy, który musi się toczyć, bo tylko w ten sposób rośliny są w stanie trwać naturalnie – bez ludzkiej ingerencji. Gdy projektujemy elementy przyrody w miastach, cały czas musimy mieć z tyłu głowy, by tworzyć takie właśnie mikroekosystemy najbliższe ich funkcjonowaniu w naturze.
Jak to ma wyglądać w praktyce? Ile miejsca przyroda powinna zajmować w mieście w procentach do powierzchni całkowitej? A może to nie jest kwestia ilości, tylko jakości?
– Różnie w przypadku różnych przestrzeni miasta. Inaczej będzie to na rynku głównym, w centrum dużego miasta, bo tam nie chcemy przecież odtworzyć stosunków panujących w lesie wielogatunkowym. Ale przyroda i nauka dają nam wiedzę o takich zbiorowiskach stworzonych z roślin naturalnych, które dostosowują się do warunków miejskich mimo nieustannej ludzkiej presji. I tu dotykamy kwestii jakości gleby. Roślinom nie wystarczy najlepszy nawet substrat naturalny czy fantastyczna mieszanka kamienno-glebowa. Muszą mieć glebę, o jakiej mówiłam.
Jeśli chodzi o proporcje, badania pokazują, że aby prawidłowo funkcjonować, jedno drzewo potrzebuje około 9-10 m sześc. żywej i zdrowej gleby. Dwa drzewa nie będą potrzebować jej dwa razy więcej, bo dobrze dobrane, wejdą we współpracę, wzajemnie wspierając swój rozwój. Projektowanie krajobrazu miasta to ciągłe poszukiwanie kompromisu pomiędzy naszymi oczekiwaniami a potrzebami przyrody. Na zabytkowym rynku to człowiek jest najważniejszy, przyrodzie należy zapewnić minimum niezbędne do trwania. Odwrotnie na terenach parków miejskich czy lasów. Tam najważniejsza powinna być różnorodność biologiczna.
O bioróżnorodności mówią dziś już niemal wszyscy, ale mam wrażenie, że nie zawsze wiedzą, co ona właściwe oznacza w praktyce.
– Bioróżnorodność to faktycznie parametr opisujący „stan zdrowotny” przyrody/ekosystemu i stopień zaawansowania procesów przyrodniczych. Im większa bioróżnorodność, tym bardziej system przyrodniczy jest odporny na wszelkiego rodzaju zaburzenia, jak zmiany klimatu, choroby, różnego typu dysfunkcje.
To jak w takim razie powinien wyglądać miejski bioróżnorodny skwer?
– Powinna to być kompozycja roślin, w której mamy namiastkę wszystkich pięter, jak w lesie, czyli: runo, ściółkę, krzewy i drzewa. Przekłada się to na roślinność okrywową, wraz ze ściółką (tu najlepszy jest kompost, koniecznie bez agrowłókniny), najlepiej w kilku rodzimych gatunkach i dostosowanych do lokalnych warunków w mieście, czyli namiastkę runa.
Dobierając rośliny z piętra bylin i krzewów, warto pamiętać o bazie w postaci lokalnych roślin rodzimych. Takie rośliny dają możliwość bytowania innym lokalnym organizmom poszukującym pokarmu, schronienia czy miejsca rozrodu, jak ptaki, owady czy mikro— i makroorganizmy glebowe (dżdżownice, krety, mrówki, wije, nicienie etc.). Musi tam być choć namiastka lokalnej, żyznej gleby, w której mamy poziom próchniczny, czyli zakumulowany węgiel organiczny. Oprócz właściwie dobranych roślin należałoby jeszcze w takiej biocenotycznej enklawie roślin zminimalizować nasze działania, jak grabienie, pielenie, nawożenie i generalnie sprzątanie. Dzięki temu pochłonięty przez rośliny w procesie fotosyntezy CO2 zostanie przeniesiony do magazynu glebowego, zmniejszając stężenie tego gazu w powietrzu.
Taka gleba będzie też dodatkowo retencjonować wodę, czyli faktycznie skracać okresy suszy dla okolicznych roślin. Zdrowa gleba retencjonuje przeciętnie +/– 30 proc. wody, a zwiększenie zawartości próchnicy w glebie o 1 proc. to większa retencja wody o 170 m sześc. na 1 ha.
Z tego wnioskuję, że wiele skwerów w Polsce, w tym na przykład słynny plac Pięciu Rogów w Warszawie, to jest totalne zielone nieporozumienie.
– Z punktu widzenia bioróżnorodności to jest greenwashing, przykład inwestycji, która udaje przyrodniczą, ale nie ma nic wspólnego z ekosystemem. Wracając do mojego porównania z lodówką, plac Pięciu Rogów jest taką właśnie wypasioną lodówką bez prądu: idealnie pasuje estetycznie, jest ładny, ale nie pełni funkcji ekologicznych ani ekosystemowych.
Czyli teraz nie ma innego wyjścia, jak go rozbetonować?
– Absolutnie tak, chociaż częściowo. Rozumiem, że to centrum miasta, więc to nie jest miejsce na bioróżnorodny las. Jednak wydaje się, że bez szkody dla funkcjonalności społecznej można by zdjąć płyty wokół drzew, wprowadzając tam namiastkę ściółki, runa, a nawet bylin. Chociaż w ramach 1-2 m dookoła każdego z drzew. Warto też pomyśleć o wprowadzeniu innych form zieleni adekwatnych do niewielkich przestrzeni zurbanizowanych, jak pnącza, i małymi krokami próbować zaszczepiać tam przyrodnicze życie.
Jednak w Warszawie mamy też fantastyczny park Akcji Burza. To jest idealny przykład tego, w jaki sposób można maksymalnie wykorzystać zasoby lokalne do stworzenia bioróżnorodnego i oryginalnego parku. Udało się to między innymi dzięki bardzo dobrej inwentaryzacji przyrodniczej. Moim zdaniem to ideał, do którego warto dążyć, aczkolwiek trudny do osiągnięcia. Gdzieś tam jednak, pomiędzy placem Pięciu Rogów a parkiem Akcji Burza, mamy całą tęczę rozwiązań pośrednich.
Wiedza, o której pani mówi, nie jest tajemna. W każdym mieście są architekci krajobrazu na bieżąco z trendami. Jak więc to możliwe, że nadal powstają w wielu polskich miastach lodówki bez prądu?
– Mam wrażenie, że stoi za tym nasz konsumpcjonizm i skłonność do dużych i spektakularnych efektów. Poza tym często to „wina” systemów finansowania: dostajemy różnego rodzaju granty i trzeba je szybko wydać.
To nie można wydać na bioróżnorodność zamiast na greenwashing?
– Taki proces jest znacznie dłuższy. Tworzenie parku Akcji Burza trwało około sześciu lat. Wymagało zaangażowania interdyscyplinarnego zespołu złożonego z wielu specjalistów – od gleboznawców, przez mykologów, czyli specjalistów od grzybów, dendrologów – specjalistów od drzew, ornitologów, entomologów etc.
Tymczasem konkursy, w ramach których przyznawane są środki finansowe, zostawiają bardzo mało czasu na złożenie projektu. Gdy urzędnicy w ratuszu słyszą, że za pół roku będą fundusze na budowę parku, od razu przystępują do robienia projektu. A dobrej analizy ekologicznej czy inwentaryzacji istniejących zasobów przyrodniczych nie da się zrobić w tydzień albo dwa. Potrzeba na nią całego roku wegetacyjnego. To jest poważna bariera: z braku czasu robi się uproszczone projekty zieleni z donicami, w które wsadza się drzewa. Potrafi to zaplanować każdy architekt albo inżynier drogowy. Nie potrzeba dodatkowych specjalistów, którzy podrażają proces.
Nieważne, że potem realizacja będzie mniej kosztowna, bo zamiast bardzo drogich donic specjaliści zaproponują dużo tańsze rozwiązania oparte na przyrodzie. Ważnym czynnikiem jest też pociąg włodarzy do przecinania wstęg. Dużo bardziej spektakularnie wypada się, pozując z nożycami przy wypasionych donicach i okazałych drzewach na pięknych granitowych płytach niż przy zaroślach w mikrolesie czy w strefach zieleni biocenotycznej.