Po raz pierwszy stanęliśmy w miejscu w pościgu za unijnym peletonem. I wydaje się, że to nie jest sezonowa zadyszka
Miłośnicy 10. muzy zapewne pamiętają rozgrywającą się w modernistycznej hali warszawskiego Supersamu scenę z filmu „Dzięcioł”, w której tytułowy inspektor sprzedaży (brawurowy Wiesław Gołas), umizgując się do fenomenalnej Violetty Villas, przemyca komunikat marketingowy epoki lat 70.: „Świeże nowalijki pierwszym zwiastunem wiosny”.
Z utęsknieniem wyglądam takich jaskółek (dzięciołów), stąd za wiadomość minionego tygodnia uznaję depeszę PAP, której korespondent donosił, iż we wtorek 27 lutego około godziny 13.30 do mazurskiej wsi Krutyń zawitał pierwszy w tym roku bociek. Nie jest to jakiś tam przypadkowy ptak, ale dobry znajomy tych okolic – Wojtek. Przed rokiem i dwa lata temu też jako pierwszy meldował się w tej mazurskiej osadzie. Trasa przelotu Wojtka była na bieżąco monitorowana dzięki nadajnikowi GPS i służby Mazurskiego Parku Krajobrazowego już z kilkudniowym wyprzedzeniem informowały, że przemierzył cieśninę Bosfor i odpoczywał w okolicach bułgarskiego Burgas.
Cała ta historia doskonale ilustruje to, jak wielką wagę przykładamy do sygnałów, szczególnie tych, które mogą potwierdzać nasze oczekiwania, bo któż nie chciałby już nowalijek? Gorzej sprawy się mają z diagnozowaniem sygnałów zwiastujących mniej pożądane scenariusze. Wtedy najczęściej mrużymy oczy, zaklinając rzeczywistość, aż w końcu ta brutalnie wyrwie nas z błogiego equilibrium.
W ostatnich dniach kilka zacnych person, a nawet jedna organizacja biznesowa postanowiły zapytać, co sądzę o perspektywach polskiej gospodarki. Śmiem twierdzić, że przez osiem ostatnich lat, nolens volens, świat nam odjechał, a polskie silniki wzrostu zgodnie z drugą zasadą termodynamiki ciągną już wyłącznie siłą inercji. Wyjmując poza nawias epokowe turbulencje, jak COVID-19 czy wojna, widzimy, że cały model gospodarczy wszedł w kolejną fazę transformacji porównywalną do odejścia od pary na rzecz paliw kopalnych, którym dziś staje się algorytm napędzany dużymi modelami językowymi spod gwiazdy AI i zielona transformacja grzebiąca owe kopalne węglowodory.
Gdy popatrzymy na twarde dane, wydaje się, że siła polskiego ciągu jest pod kontrolą i wciąż leci z nami pilot. Skumulowany wzrost PKB za lata 2015-2022 to 32 proc., co oznacza, że pędziliśmy do przodu trzy razy szybciej niż średnia dla UE i o jedną trzecią szybciej goniliśmy Zachód niż za czasów środkowego Donalda Tuska epoki 2008-2015. Mało tego, krajowy PKB per capita według tzw. parytetu siły nabywczej wzrósł nad Wisłą z 69 proc. średniej UE z początku omawianego okresu do 79 proc. na koniec roku 2023. Fajnie?
Niestety, musimy zmierzyć się z pytaniem, czy to przypadkiem nie jest – znów trzymając się ornitologii – łabędzi śpiew polskiego modelu wzrostu. Dane za ostatni rok to pierwsza czerwona flaga. Wzrost o 0,2 proc. (wyłączając COVID-19) to najgorszy odczyt od trzech i pół dekady. Po raz pierwszy stanęliśmy w miejscu w narodowym pościgu za unijnym peletonem. Czy to sezonowa zadyszka? Wydaje się, że nie.
Z wielu argumentów wymienię raptem dwa. Po pierwsze, nie jesteśmy już narodem dumnych 38 mln i demografia nie rysuje się w różowych barwach. Do 2028 r. liczba emerytów i rencistów wzrośnie prawie o 200 tys., a do 2055 r. liczba osób, które pobierają różnej maści świadczenia, zrówna się z liczbą pracujących. Mało? Bardzo proszę. Według oficjalnych prognoz ZUS deficyt Funduszu Ubezpieczeń Społecznych wzrośnie w ciągu czterech najbliższych lat o 30 mld zł, czyli o 42 proc. I nie ma dziś programu politycznego zmierzającego w kierunku podnoszenia wieku emerytalnego, choć wszystkie gwiazdy na niebie jasno wskazują, że za sprawą zaawansowanej farmakologii i diagnostyki powered by AI będziemy narodem stulatków.
Określmy też naszą pozycję w kluczowym dla europejskiej transformacji Zielonym Ładzie. W ramach strategii Fit for 55 powinniśmy zredukować emisję gazów cieplarnianych do 2040 r. o 90 proc., by w roku 2050 osiągnąć neutralność klimatyczną. Kto nie wejdzie do zielonego klubu, pogrąży się w ekonomicznym Mordorze. Produkty i usługi polskich przedsiębiorców będą obciążone podatkiem węglowym i stracą szanse równego konkurowania na wspólnotowym rynku.
Jakimś kołem ratunkowym był projekt Narodowej Agencji Bezpieczeństwa Energetycznego, do której miało trafić 70 węglowych, niskosprawnych bloków energetycznych, ale wojna sasinistów z frakcją morawian uwaliła na ostatniej prostej trzecie czytanie ustawy. Efekt jest taki, że nie tylko wypadniemy z europejskiego rynku, ale i na naszym może zabraknąć od kilkunastu do nawet 20 GW mocy. Takie to nowalijki.