Na polskiej wsi już mało kto zajmuje się rolnictwem. Zamiast rodzinnych gospodarstw są duże hodowle, a wkrótce mogą je zastąpić jeszcze większe fermy przemysłowe.

Kiedyś na wsi ludzie się śmiali z tych, którzy kupowali w sklepie mleko czy śmietanę. Teraz u nas nawet jak dzieci zapytać, skąd się bierze mleko, mogą odpowiedzieć, że ze sklepu. Krowę to one na wsi rzadko oglądają – mówi Jerzy Walczyna, jeden z niewielu rolników, jacy zostali w jego miejscowości na pograniczu Lubelszczyzny i Podlasia.

Przypominamy tekst z czerwca 2021 r.

Jeszcze nie tak dawno gospodynie wieczorami siadały tam na niskich krzesełkach, żeby na wysokości oczu mieć krowie wymiona. Zaczynało się dojenie. Przybiegały dzieci, ale też koty, bo wiedziały, że zaraz będzie można się napić ciepłego mleka prosto od krowy.

Pamiętam, jak smakowało, gdy przyjeżdżałem do rodziny na wieś na wakacje. I śmiechy z miastowego, gdy przestraszony uciekałem przed syczącymi na mnie gęsiami, które chodziły po podwórkach razem z kurami, a czasami z indykami. Z obory słychać było świnie, bo każda rodzina miała po kilka sztuk.

– Takiej wsi już nie ma. Teraz gdybyś chciał żyć na wsi w taki sposób, to chyba by cię zamknęli, bo łamałbyś wszystkie przepisy. Przyjedź, to zobaczysz – zachęcał krewny.

Czytaj też: „Trzeba go szanować, bo i rząd go uszanował”. Kim jest Gienek Onopiuk z serialu „Rolnicy. Podlasie”?

Między Radzyniem a Międzyrzecem Podlaskim skręcam z krajowej „dziewiętnastki” w prawo. Jadę jeszcze ponad pięć kilometrów i docieram do Siedlanowa. To tradycyjna wieś z około 400 mieszkańcami, gdzie nowinki nigdy szybko się nie przyjmowały. Najbliższe, większe, ponad 100-tysięczne miasta to oddalone o niecałe 100 km Lublin i Brześć na Białorusi. Miejscowi mówią, że kiedyś „chodził tu PKS”. Zostały po tym tylko wspomnienia i blaszane wiaty przystankowe z tabliczkami „Zakaz plakatowania”.

Objeżdżam okolicę na rowerze. Wygląda na wymarłą. O tym, że mieszkają tu ludzie, świadczy tylko równiutko przystrzyżona trawa na podwórkach. Nie chodzą jednak po niej kury, gęsi czy indyki. Z budynków, które kiedyś były oborami, nie słychać odgłosów zwierząt.

Mijam kilka starych, drewnianych domów, obok nich mała obórka, a w głębi stara, przekrzywiona stodoła. Wszystko to zarośnięte trawą i chwastami sięgającymi powyżej kolan. Miejscowi tłumaczą, że ich właściciele zmarli, a dzieci i wnuki przeprowadziły się do miast.

Dawniej życie towarzyskie toczyło się koło sklepu, gdzie można było wypić piwo lub oranżadę i zapoznać się z najświeższymi plotkami. Ale sklepu też już nie ma. – Nie opłaca się ich prowadzić. Ludzie ze wsi zakupy robią w miastach, bo większość tam pracuje – tłumaczy mi 40-letni Jarosław Wojtaszek z pobliskiej wsi Hermanów.

Na drodze prowadzącej przez wieś nie ma nawet krowich placków, którymi kiedyś cała była upstrzona. Skąd ta zmiana, zrozumiałem, gdy pojechałem na łąki, na których dawniej całymi dniami pasły się krowy. Tam też jest pusto. – Nikt już nie wyprowadza krów na pastwiska, bo mało kto w ogóle je trzyma. Zresztą, gdyby zasrały drogę, można byłoby dostać mandat – macha ręką na aktualne wiejskie porządki Andrzej Gajda, który przez całe życie mieszka na wsi. – Tu już prawie nikt nie zajmuje się rolnictwem. W okolicy można nas policzyć na palcach jednej ręki.

Zmieniły się też obyczaje. – Pracowałem kiedyś ciągnikiem w polu. Zaczął padać deszcz. Wyjechałem na drogę i zostawiłem na niej trochę błota. Oficjalnie to droga powiatowa, ale prowadzi do lasu, nie ma tam prawie zabudowań, mało kto tamtędy jeździ. Zadzwonili do mnie z zarządu dróg powiatowych, że przyszła skarga i będą musieli mnie zgłosić za to błoto na policję. Rad nierad, wziąłem łopatę, szczotkę i pojechałem sprzątać. Jak się okazało, błoto przeszkadzało dzieciom jeździć na rolkach po drodze powiatowej – śmieje się Walczyna, który ma hodowlę około 40 krów.

– To teraz ludzie na wsi na siebie donoszą?

– Przestali ze sobą rozmawiać. Ci, którzy nie prowadzą już gospodarstw, nie rozumieją tych, którzy wciąż na nich pracują – wtrąca Andrzej Gajda.

Zmiany na wsi przyspieszyły po tym, jak Polska weszła do Unii Europejskiej. Duże zakłady skupu produktów rolnych wyparły małe, lokalne firmy. Utrzymać się mogli tylko ci, którzy byli w stanie zaoferować dostawy w dużych ilościach. Pomogły w tym unijne dotacje, ale trzeba było umieć się o nie postarać. Nie wszystkim się chciało, nie każdy potrafił, a nikt już nie wyżyje z kilku świń, krów, kur i gęsi. Zresztą przepisy nie pozwalają teraz trzymać różnych zwierząt w tej samej oborze.

Znikały małe, rodzinne gospodarstwa, a zamiast nich powstawały nieliczne, ale duże hodowle. Takie jak ta Andrzeja Gajdy, który wybudował chlewnię i trzyma w niej ok. 800 tuczników. Od sąsiadów, którzy dali sobie spokój z pracą na roli, wydzierżawił pola, uprawia na nich zboża, które potrzebne są mu do produkcji paszy dla świń. Sąsiedzi dzięki temu, że ich pola są uprawiane, dostają różnego rodzaju dopłaty, a sami nie muszą już nic robić. Ale tak do końca to nie są zadowoleni, bo gdy wiatr zawieje od strony chlewni, czuć przykre zapachy.

Młodzi ludzie ze wsi zaczęli wyjeżdżać do szkół i uniwersytetów w miastach. Potem szukają tam pracy. Większość młodych, którzy wciąż mieszkają na wsi, też wybiera pracę na etacie. W okolicy powstało kilka sporych firm, które potrzebują rąk do pracy. Rano przez wieś zamiast krów na pastwiska suną samochody, którymi mieszkańcy dojeżdżają do roboty, głównie w Radzyniu.

W oddalonym o 30 km od Siedlanowa Hermanowie rolnikiem jest już tylko Jarosław Wojtaszek – ma ok. 500 świń, którymi zajmuje się z żoną. – Sporo kolegów wyjechało za granicę – mówi.

– A ty dlaczego zostałeś? – pytam.

– Bo ja to naprawdę lubię. Nie chcę żyć czy pracować w mieście. Nie czuję się dobrze w dużych skupiskach ludzi. Przez pięć lat pracowałem w urzędzie. Przez cztery lata robiłem w gospodarstwie w Irlandii Północnej. Piękne miejsce, nad samym morzem. Chciałem zostać, ale do powrotu zmobilizowała mnie żona. Rodzice też byli coraz starsi. Wróciłem do Polski, jak miałem 30 lat, i przejąłem po nich gospodarstwo – opowiada Wojtaszek.

Tylko tak się wszystko pozmieniało, że wykorzystywanie przekazywanej od pokoleń z ojca na syna wiedzy, jak powinno się gospodarować, to teraz byłaby prosta droga do katastrofy. – Dlatego zapowiedziałem rodzicom, że mają się nie wtrącać do mojego gospodarowania, bo chciałem jednak coś z tego mieć, żeby nie przejąć tylko samej roboty – uśmiecha się Wojtaszek. Dodaje, że różnie mu się wiedzie. – Są górki, ale zdarzają się też dołki – nie kryje. Ostatnio chciał na kilka dni pojechać na Mazury. Musiał się jednak z tym wstrzymać, bo był dołek.

Zobacz też: Marek Kondrat. Rzucił aktorstwo i winiarski biznes. Zaszył się daleko od Polski. Dlaczego?

Jedni z ostatnich rolników z okolic Radzynia Podlaskiego przyznają, że system produkcji żywności w Polsce coraz bardziej promuje ilość kosztem jakości. Najbardziej obawiają się konkurencji wielkich koncernów, których priorytetem jest produkowanie przemysłowych ilości żywności. Twierdzą, że mogą ich wkrótce wymieść ze wsi albo zamienić we współczesnych parobków. – Te molochy proponują hodowcom podpisywanie kontraktów. Przywożą prosiaki do odhodowania i po kilku miesiącach odbierają. Oddaje się im swoje budynki, pracę, płaci się wszystkie rachunki, ale na nic nie ma się wpływu. Ludzie podpisują te kontrakty, gdy mają pętlę na szyi, bo np. brakuje im pieniędzy na zapłacenie raty kredytu – opowiada Jarosław Wojtaszek.

Z Andrzejem Gajdą śmieją się, że jakoś tak jest, że gdy rolnik podpisze z koncernem kontrakt, to świnie od razu mu szybciej rosną. Tłumaczą, że ten cud polega m.in. na dodawaniu antybiotyków do paszy, którą wybiera firma. Niby nie jest to w pełni legalne, ale pracujący dla wielkich koncernów weterynarze mogą poświadczyć, że świnie potrzebują paszy leczniczej z antybiotykami. Hodowanie świń na takich „sterydach” powoduje, że jedząc potem mięso, sami uodparniamy się na antybiotyki.

Rolnicy opowiadają, że w przemysłowej hodowli zwierzętom podaje się też rozwodnioną paszę, a one od tego nie tyle rosną, ile puchną. Wątroby mają tak zniszczone, że wykrojone w zakładzie mięsnym rozpadają się.

Rolnicy, z którymi rozmawiam, zaklinają się, że oni takich wynalazków swoim zwierzętom nie podają. – Jak ktoś ma odrobinę sumienia, to tego po prostu nie robi – słyszę od nich.

– A dlaczego mięso nie smakuje tak jak kiedyś? – pytam.

– Bo zmieniła się genetyka hodowanych zwierząt. Wymusiły to duże zakłady mięsne – tłumaczy Jarosław Wojtaszek. – Smak mięsu nadaje tkanka tłuszczowa. Ale ona zakładom mięsnym nie jest potrzebna, bo w tłuszcz nie da się wpompować wody, a w tkankę mięśniową – jak najbardziej. To częsta praktyka w zakładach przetwórstwa, bo dzięki temu więcej zarabiają. Opracowano więc nowe gatunki, które mają mało tłuszczu. Tylko mięso z nich nie ma smaku – dodaje Wojtaszek.

– Wodę tak pompują, że z kilograma mięsa potrafią zrobić nawet dwa – mówi Jerzy Walczyna. – Żeby się o tym przekonać, wystarczy wrzucić na patelnię kilogram wyrobów ze sklepu i zostaje z tego 40 dag. Ostatnio kupiłem wędlinę. Spróbowałem i stwierdziłem, że nie będę tego jadł. Dałem kotom. Nie uwierzysz pan, ale żaden kot się tego nie czepił.

W wielkich fermach przemysłowych stłoczonych jest nawet po kilka tysięcy zwierząt, a drobiu to nawet po kilkadziesiąt tysięcy, często tak, że nie mogą się ruszyć. W takich warunkach spędzają całe swoje życie.

Krowy Walczyny wiedzą, co to jest pastwisko, bo przylega ono do jego zabudowań, więc nie muszą wchodzić na drogę, którą mogłyby zapaskudzić. – Krowa, która chodzi, ma zdrowsze nogi. Poza tym ci, którzy nie pasą, nie przynoszą zwierzętom zielonki, tylko karmią je różnymi kiszonkami, które nie mają takiej wartości witaminowej i odżywczej. To wpływa na jakość mleka – zapewnia gospodarz.

Maciej Feddek, rolnik z Nowego Dworu koło Bydgoszczy, wolny wybieg zapewnia nawet swoim świniom, rasy złotnickiej, a więc tradycyjnej. – Hodowla liczy maksymalnie do 100 tuczników rocznie na areale o powierzchni 10 ha – precyzuje. Tłumaczy, że chciał zabezpieczyć swojej rodzinie zdrową żywność, bo ta powszechnie dostępna, pochodząca z intensywnego sposobu gospodarowania, nie jest, mówiąc delikatnie, najlepszej jakości. Potem zaczął ją sprzedawać. – Mięso z naszej hodowli jest kilkakrotnie droższe od oferowanego w większości sklepów, ale nie mamy problemów ze sprzedażą – zapewnia.

Rolnicy spod Radzynia Podlaskiego doceniają inwencję Macieja Feddeka, ale wątpią, żeby to była przyszłość polskiego rolnictwa. – Dobra żywność musi kosztować, bo w jej produkcję trzeba sporo zainwestować. Ale młodzi ludzie lubią śmieciowe jedzenie i płacenie za jego jakość ich nie interesuje. Emerytów na to nie stać. Potencjalnym targetem są więc ludzie w wieku 30-50 lat, ale nie wszyscy mają tyle pieniędzy, żeby płacić za jedzenie kilka razy więcej niż obecnie. Dlatego nie będzie powszechnej produkcji żywności wysokiej jakości. A już na pewno nie przy obecnym rządzie, który robi wszystko, żeby żywność w sklepach była tania, bo chcą się chwalić, że może i jest inflacja, ale najmniej drożeją produkty spożywcze – analizuje Jarosław Wojtaszek.

Scenariusze na przyszłość kreślą w ciemnych barwach. Ich dzieci nie palą się do przejmowania po nich gospodarstw. – Mam czwórkę dzieci, ale jakoś wszystkie wybrały pracę poza rolnictwem. Nie będzie miał mnie kto zastąpić – mówi Jerzy Walczyna.

– Swoim dzieciom będę odradzał. To jest ciężka praca od świtu do nocy, bez świąt i urlopów, za to z wieloma szczegółowymi kontrolami i biurokracją. Na wszystko muszę mieć papier: jaką paszę podałem, co i kiedy kupiłem. Nawet jak znajdę zdechłą mysz, to powinienem ją zgłosić i oddać do utylizacji – irytuje się Jarosław Wojtaszek.

Złudzeń nie mają: zastąpią ich fermy przemysłowe, które nie mają sumienia – ani dla zwierząt, ani dla ludzi.

Czytaj także: Oczy łzawią, usta puchną, drętwieją, język jakby kołkiem stawał. Sołtys: „Państwo ma w nosie, czy przeżyjemy”

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version