Im więcej w nas niepokoju związanego z tym, że nasze życie nie poddaje się kontroli, czujemy rozczarowanie, że życie nie idzie w tę stronę, w którą chcieliśmy, tym łatwiej nam uciekać w pracę, która jest schronieniem — terapeutka Joanna Flis tłumaczy, dlaczego tak wiele osób ucieka z życia rodzinnego w zawodowe.

Joanna Flis: Oczywiście.

– Osoby, które mają tendencję do poświęcania się życiu zawodowemu, zajmują się w tym czasie całą masą innych spraw: przeglądaniem internetu, paleniem papierosów, lunchami, życiem towarzyskim, rozrywką. Można powiedzieć, że transportują swoje życie do pracy albo inaczej: uciekają z własnego domu lub życia.

– Obserwując moich pacjentów, mogę takich ludzi podzielić na trzy grupy. Pierwsza to osoby, które już w dzieciństwie wykazywały nadmierne zaangażowanie w obowiązki szkolne, a jednocześnie zaniedbywały resztę społecznego świata: miały kłopoty w relacjach interpersonalnych, trudność w nawiązywaniu przyjaźni. Często były to dzieci wybitnie zdolne albo miały rodziców, dla których dobre wyniki w nauce były ważniejsze od pasji, rozwijania hobby. Siedząc nad lekcjami, nie nauczyły się siebie. Jedynym źródłem satysfakcji były osiągnięcia szkolne, co często skutkowało wykluczeniem na tle klasy.

– A za takimi zwykle nikt nie przepada. Tymczasem u dorosłych takie zaangażowanie i sumienność w pracy zwykle są postrzegane pozytywnie. Stają się wtedy lekiem na odrzucenie, jakiego doznali w dzieciństwie, koncentrują się na tej swojej mocnej stronie, żeby zaspokoić potrzebę sensu, ambicje.

Druga grupa to osoby z ogromnym lękiem przed bliskością, problemami z utrzymaniem relacji. Zakładają rodziny, tworzą związki, ale swoją rolę w nich redukują do dostarczyciela dóbr. Niektórzy rzucają się w pracę koło trzydziestki, kiedy orientują się, że mają problemy z wchodzeniem w relacje albo ich utrzymaniem. U innych zaczyna się to później, w okolicach czterdziestki, i często jest związane z kryzysem wieku średniego, brakiem pasji, ciekawości, ucieczką od nieudanego związku czy nawet życia, które uznają za przegrane, puste.

Trzecia grupa to ludzie ze skłonnością do perfekcjonizmu, zachowań obsesyjno-kompulsywnych. Oni są najbardziej narażeni na pracoholizm, czyli pełne uzależnienie od pracy.

– Kiedy ponoszę konsekwencje zdrowotne mojej pracy. I nie mówię o kilkudniowym projekcie, podczas którego nie dosypiamy. Ale kiedy w normalnym trybie nie potrafię się już zregenerować, czuję się zmęczony, nie potrafię wyjść z chorób. Innym probierzem jest to, kiedy przy coraz większej liczbie godzin spędzonych w pracy spada nam efektywność. Z tego powodu powstał ruch czterogodzinnego dnia pracy.

– Czterogodzinny, żeby w pracy wykorzystać maksimum swojego skupienia na obowiązki zawodowe.

– Wielu dorosłych to osoby mocno lękowe, boją się rzeczywistości, a praca jest przestrzenią, którą można stosunkowo łatwo kontrolować, wiadomo, co zrobić, żeby osiągać sukces, akceptację. To mikrożycie jak w laboratorium. Wtedy życie zawodowe jest rodzajem ucieczki od żywiołowości życia. Jest bardziej przewidywalne niż partner, wychowanie dzieci. W życiu osobistym to dużo trudniejsze, zasady są płynniejsze, ludzie nieprzewidywalni, a całość kończy się śmiercią. Wiem, że to zabrzmi górnolotnie, ale dla wielu osób praca jest jedną z form ucieczki przed lękiem związanym z końcem życia.

Im więcej w nas niepokoju związanego z tym, że nasze życie nie poddaje się kontroli, czujemy rozczarowanie, że życie nie idzie w tę stronę, w którą chcieliśmy, tym łatwiej nam uciekać w pracę, która jest schronieniem. Osoba, która korzysta z pracy w sposób ponadwymiarowy, używa jej głównie do tego, żeby kontrolować poczucie własnej wartości, lęki. Praca jest wtedy regulatorem.

– Tak, tyle że akceptowanym społecznie, a nawet nagradzanym. Wciąż żyjemy w kulturze zapracowania. Skoro dużo pracujesz, to znaczy, że jesteś dobrym obywatelem, odpowiedzialnym ojcem i mężem albo spełniającą się zawodowo kobietą. Nasza kultura gloryfikuje aktywność. Im więcej pracujesz, tym jesteś bardziej wartościowym człowiekiem.

– Wszyscy, którzy nie mają bliskich więzi z innymi ludźmi, odłączeni w pewnym sensie od społeczności.

– Bardzo wcześnie. Kiedy rodzic był niedostępny emocjonalnie, nieprzewidywalny, agresywny albo jego obecność nie była wystarczająco kojąca, u dziecka pojawiają się kłopoty w rozumieniu swoich uczuć, trudności ze znalezieniem ukojenia w bliskiej relacji z drugim człowiekiem. To przypadek rodzica, który reagował na nas ambiwalentnie. Raz był kochający, a za chwilę niedostępny, nie było z nim kontaktu, bo np. był uzależniony. Kiedy wchodzę jako dorosły człowiek w relację, to czuję, że razem z miłością pojawia się ogromny, paniczny lęk przed tym, że ta osoba stanie się niedostępna, agresywna. Ten lęk jest silniejszy od nas, przykleja się. Wtedy praca jest też bezpiecznym miejscem, bo relacje tam są głównie powierzchowne.

Im więcej w nas niepokoju związanego z tym, że nasze życie nie poddaje się kontroli, tym łatwiej nam uciekać w pracę, która jest schronieniem

– Zbyt duże zaangażowanie w pracę nie dotyczy tylko pracowników korporacji, prawników, menedżerów. Takie problemy mają również osoby zajmujące się zawodowo niesieniem pomocy: pielęgniarki, które biorą dodatkowe godziny, terapeuci, pracownicy socjalni.

– Osoba pomagająca z natury ma władzę, a ta, która tej pomocy potrzebuje, jest podporządkowana. Może ma poczucie bycia ważnym i docenianym przez osobę potrzebującą. To ogromny napęd dla wszystkich, którzy pracują w pomocy psychologiczno-pedagogicznej, psychoterapeutów, lekarzy, ratowników medycznych. Wielu z nich pracuje ponad miarę. Ciągle słyszę o terapeutach, którzy przyjmują po 10-11 godzin dziennie. Można powiedzieć, że chodzi o kasę, ale jak znam to środowisko – nie tylko. Tacy ludzie realizują siebie w relacji z innymi, nie potrafiąc inaczej. Zresztą np. wśród terapeutów uzależnień przeważają osoby, które wychowały się w domach alkoholowych, często z syndromem dziecka ratownika.

Pamiętam swoje pierwsze lata pracy w poradni uzależnień i swoim gabinecie. Ile razy odpisywałam na SMS-y pacjentów w święta, weekendy, noce. Jakie miałam poczucie winy spowodowane niemożnością spełnienia oczekiwań pacjentów.

Pracując w gabinecie, mam jak w banku, że przyjdą do mnie osoby, które mnie potrzebują i dla których jestem ważna. Czy mogę powtórzyć taką relację w normalnym życiu? Nie zawsze. Tam czasami jestem komuś potrzebna, ale często nikt nie zwraca na mnie uwagi, spotkam się z krytyką, odrzuceniem, dziecko się obraża, a partner nie zawsze ceni.

W środowisku pomocowym pracoholizm jest przeogromny. Poza tym, zajmując się problemami innych ludzi, zawsze można uciec od własnych.

– To często osoby z misją. A tam, gdzie pojawia się misja, jest sporo przepracowania. Misyjność to chęć bycia potrzebnym, ważnym. U takich ludzi często pojawia się dziecięca, niezaspokojona potrzeba uznania przy jednoczesnym zaniedbywaniu swoich potrzeb. Taki dorosły był kiedyś najprawdopodobniej dzieckiem pomijanym, teraz szuka uznania, chce być zauważony. Nie umie tego znaleźć dla siebie, więc zaspokaja potrzeby innych ludzi, licząc na głaski, docenienie, podziw.

– Genialna. Używamy jej, żeby ustanawiać granice tam, gdzie nie umiemy tego zrobić w inny sposób. I nie tłumaczyć się z własnych emocji. Dziecko chce się pobawić wieczorem, a my nie mamy siły i ochoty? Zamiast powiedzieć o tym wprost, łatwiej oznajmić: muszę odpisać na ważnego maila z pracy. Nie mamy ochoty na spacer z partnerem, kino, seks, nie chcemy rozmawiać o ważnych sprawach – można zasłonić się obowiązkami zawodowymi. To dobra zasłona dymna dla nierozwiązanych kłopotów, nieumiejętności bycia w związku. Zresztą dorośli uciekają w pracę nie tylko od innych dorosłych, ale też często od dzieci. Tyle że o tym mniej się mówi.

– Z różnych powodów. Widzę, że wielu dzisiejszych dorosłych ma kłopot ze znoszeniem dziecięcej złości. Zapewne dlatego, że nasi rodzice w latach 80. albo już 90. mieli kłopot ze znoszeniem naszych wybuchów płaczu i krzyku, po prostu zakazywali okazywania takich emocji, a my się nie nauczyliśmy ich obsługiwać. I teraz w naszym życiu pojawia się dziecko, któremu na poziomie racjonalnym chcemy dać przestrzeń do złoszczenia się. Rozumiemy, co to jest kryzys dwu— i czterolatka. Ale wewnętrznie budzi to w nas sprzeciw i dyskomfort. Nie ukrywajmy też, że liczba dzieci, które cierpią na zaburzenia psychiczne, obniżenie nastroju, nastolatków, które w okresie dorastania mają zachowanie opozycyjno-buntownicze, rośnie.

– Tak. Można nie lubić u dzieci pewnych zachowań, ale w Polsce nie wypada tego powiedzieć. Taka szczerość jest stygmatyzowana. Ostatnio moja znajoma napisała w sieci, że choć kocha swoją córkę, nie lubi jakiegoś jej zachowania. I nie umie sobie z tym poradzić. Dla mnie, osoby pracującej w gabinecie, to zupełnie prosta historia o tym, że czasem zachowania naszych dzieci są dla nas trudne. Ale ilość hejtu, który się pojawił, była nieprawdopodobna. Łącznie z nawoływaniem, żeby oddała córkę do domu dziecka.

Jeżeli ktoś nie ma kontaktu z pojawiającymi się nieprzyjemnymi uczuciami wobec dziecka, nie wie, że może sobie na nie pozwolić, tłumi je i w efekcie uznaje za zagrażające. Może to skutkować ograniczeniem kontaktu z nim do niezbędnego minimum, zachowań opiekuńczych, żeby je wykąpać, nakarmić, ubrać. I uciec w pracę.

– A praca jest bezpieczną formą, żeby się z tym nie skonfrontować. Prawda jest taka, że wiele osób jest potwornie zmęczonych swoimi dziećmi. Zawsze mieszkaliśmy w trochę większych społecznościach. Dziecko miało większą liczbę opiekunów: babcie, ciotki, starsze rodzeństwo, sąsiadki. Była instytucja podwórka. Zasadniczo rodzice spędzali mniej czasu z dziećmi i łatwiej było im wyznaczyć granicę, za którą był świat dorosłych. Od jakiegoś czasu to się zmieniło, dzieci są głównie na głowie rodziców, ludzie nie mają dość przestrzeni, co może powodować zmęczenie, frustrację i wypalenie.

Poza tym dorosło pokolenie przekonane, że do rodzicielstwa można się przygotować. Czytali poradniki, chodzili na kursy, aż wreszcie zostali rodzicami i się zorientowali, że to całe przygotowanie nie gwarantuje „powodzenia”, bo prawdziwe rodzicielstwo przypomina rollercoaster. Wielu rodziców uwierzyło też, że można dziecko kształtować na swój obraz i podobieństwo, uległo fantazji, że ma się pełną kontrolę nad jego wychowaniem i przyszłością. A kiedy ono wybiera inną drogę, są bardzo rozczarowani. I żeby nie skonfrontować się z tym, że dzieci jednak żyją po swojemu, pojawia się ucieczka w robotę.

– Dorośli przestają traktować siebie jako partnerów atrakcyjnych seksualnie, sprowadzają siebie do roli „mamy” i „taty”. I tak zaczynają się postrzegać. Praca może być też ucieczką od uczucia, że jest się dla partnera osobą w tym obszarze nieważną.

– U mężczyzn jest to bardziej akceptowane. Ojciec i mąż, który spędza dużo czasu w pracy, niedostępny i zaabsorbowany zadaniami – taki wzorzec wciąż ma się dobrze. Kobiety w takich sytuacjach mają większe poczucie winy i są bardziej zmęczone, bo z zakładu pracy wpadają w rolę matki, opiekunki domu. Zresztą – moim zdaniem – wiele kobiet traktuje pracę w domu (sprzątanie, gotowanie) właśnie jako formę usprawiedliwienia, żeby się odciąć od reszty rodziny i spędzić ten czas same ze sobą: ze swoimi myślami, słuchawkami na uszach i ulubionym podcastem. Nie potrafią posłuchać go, po prostu siedząc na kanapie. Potrzebują domowych obowiązków jako pretekstu.

Jednak praca zawodowa to niejedyna rzecz, w jaką uciekamy. Może to być też praca nad sobą. Projekty: sport, medytacja, dieta, samorozwój – pozornie są niewinne, ale w praktyce może w nich chodzić o to, żeby nie spędzać tych poranków, wieczorów w towarzystwie bliskich.

– Dzisiejsi dorośli to często osoby, które dojrzewały w szczycie dużego bezrobocia w Polsce. Sama pamiętam z lat 90. i 2000 wszechobecny lęk, czy się znajdzie pracę, co będziemy robić po szkołach? Widzieliśmy zwalnianych robotników i ludzi wegetujących na terenach popegeerowskich. Zapamiętaliśmy wstrząsający obraz bezradności dorosłych. I to doświadczenie się w nas zapisało. Poza tym, jak już się wzbogaciliśmy, to martwimy się, żeby tego nie utracić. Przyzwyczajamy się do dobrego poziomu życia. A poza tym rynek bardzo dba, żebyśmy wydawali.

– A konsumując, nie muszą zastanawiać się, czego chcą w życiu, co czują. Takie osoby traktują zakupy jako sposób na znalezienie sensu życia, zresztą dla wielu jest nim dostarczanie sobie przyjemności. Rynek stara się, żebyśmy wierzyli, że za różnymi rzeczami stoją pewne wartości, styl życia, do którego aspirujemy. Ostatnio dostaję propozycję kupienia sobie maski LED-owej na twarz ze światłem podczerwonym. Reklama obiecuje mi, że ona „wniesie w moje życie powiew luksusu”. Mamy kłopot z odnajdowaniem radości w życiu. Wiele osób wierzy, że kupno jakiegoś przedmiotu sprawi, że w ich rodzinie pojawi się więcej dbałości o siebie, troski, życzliwości. Że np. zakup dziecku ciuszka z organicznej bawełny jest wyrazem miłości do niego. Tacy ludzie pracują coraz więcej, sprzedają swój czas za pieniądze, za które kupują iluzję wartości.

Joanna Flis jest psycholożką związaną z Uniwersytetem Szczecińskim. Od ponad 10 lat pracuje jako psychoterapeutka. Autorka książek „Współuzależnieni”, „Co ze mną nie tak?”, „Madame Monday – po dorosłemu”

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version