– Często słyszę: „Jem, piję, śpię, chodzę na sport, do lekarza, biorę suplementy. Co mam jeszcze robić?”. To pokazuje, jak jesteśmy bezradni, kiedy mamy o siebie się zatroszczyć – opowiada psycholożka Marta Niedźwiecka.

Marta Niedźwiecka: Tak, jesteśmy zmęczeni pracą, nieudanymi relacjami, brakiem kontaktu z własnymi emocjami, wreszcie po prostu światem, który nas nieustannie pobudza, nawet jeżeli żyjemy we w miarę bezpiecznym otoczeniu. Cywilizacja nie ma dla nas litości, a my nie jesteśmy psychicznie i fizycznie gotowi na przeciążenia, którym podlegamy. Tempo życia sprawia, że zużywamy się coraz szybciej, a jednocześnie cała kultura mówi: możesz, a nawet powinieneś coraz dłużej być piękny, młody, witalny. W swoim podcaście „O zmierzchu” nie opowiadam, jak osiągnąć szczyt swoich możliwości, jeśli tylko się stuninguje swój mózg, okiełzna psychikę i stanie się lepszą wersją siebie. Moją misją jest uświadomienie, jacy jesteśmy krusi, podatni na zranienia, jak wpływają na nas kultura i deficyty wyniesione z domu.

– Nasz układ nerwowy jest skrojony na ograniczoną liczbę bodźców i obciążeń. Neurobiologicznie jesteśmy potomkami ludzi z sawanny, którzy dużo chodzili, wcale nie tak dużo pracowali, mieli silne więzi społeczne w grupach do 150 osób. Ostre światło, hałas, zanieczyszczenie powietrza, deadline’y, od których za każdym razem zależy nasze życie, stanie w korkach, złe jedzenie to tylko fragment tego, czemu codziennie podlegamy. Do tego każdy dokłada swoje indywidualne problemy. Efekt jest taki, że widzę masę ludzi niesłychanie przeciążonych fizycznie i psychicznie. Słabo się regenerują, bo często sięgają po nie najlepsze strategie radzenia sobie. A jak się nie dba o psychikę, to ona się zużywa tak samo, jak ciało. I w pewnym momencie budzimy się w depresji, wypaleni, nic nas nie cieszy. Mam wrażenie, że spora część klasy średniej żyje na takim autopilocie. Zakładam, że osobom mniej uprzywilejowanym niż klasa średnia jest jeszcze ciężej.

– Często o to pytam pacjentów i słyszę: „Jem, piję, śpię, chodzę na sport, do lekarza, biorę suplementy. Co mam jeszcze robić?”. To pokazuje, jak jesteśmy bezradni, kiedy mamy o siebie się zatroszczyć. Wiemy, co prawda, jak osiągać sukces i zarabiać (jednym to wychodzi, drugim nie), ale mamy blade pojęcie, co to znaczy opieka emocjonalna albo rozwój psychiczny. Zadbanie o siebie kojarzy się z chodzeniem na siłownię, do lekarza i z suplementami.

– Takie osoby trafiają do gabinetów terapeutycznych, ale już najczęściej są w kryzysie: rozpadają im się związki, tracą pracę, zdrowie, dzieci z nimi nie rozmawiają albo czują, że już po prostu nie mogą tak dłużej ciągnąć.

– Wizyta w gabinecie ma przypominać tę w warsztacie samochodowym: wyobrażają sobie, że podepnę pacjenta do komputera, który powie nam, gdzie jest usterka, zalecę podkręcić śrubkę i można jechać dalej. Na pełnych obrotach i średniej jakości paliwie.

– Że nie można wyjść z kryzysu związanego z wypaleniem zawodowym, depresją, zaburzeniami lękowymi, chodząc tylko na jogę. Trzeba zmienić życie i wartości, na których było oparte.

– Nie trzeba mieć 50 lat, żeby przechodzić przez wypalenie zawodowe. Owszem, dzisiejsi 50-latkowie wchodzili w lata 90. w określonym kontekście kulturowym, z oczekiwaniami sukcesu i nadziejami, że podbiją świat. Wielu uwierzyło, że sensem ich życia jest praca, ale bardzo niewielu zastanawiało się nad jej kosztami. Są tacy, którzy nadal się tego trzymają, ale równie wielu już zdążyło rozbić się na rafach snu o sukcesie – stracić zdrowie, związki, czasem majątki. Ale to nie znaczy, że 20-30-latkowie nie mają wyzwań, one są po prostu inne. Dla młodych dorosłych brak perspektyw i strach przed porażką są dojmującym doświadczeniem wchodzenia w dorosłość, milenialsi stracili wiele ideałów i często nadziei na przyzwoite życie i pracę. Generalnie są bardziej podatni na zaburzenia lękowe i depresyjne, naprawdę przeżywają katastrofę klimatyczną, którą starsze pokolenie wciąż wypiera…

– Robiłam maturę w 1994 r. i to nie był czas pozbawiony trosk (po upadku komuny zaczynał się kapitalizm), ale zachowanie dobrostanu nie było specjalnie złożone. Nikt po prostu nie znał tego słowa.

Na przełomie wieków jeszcze istniały resztki oparcia we wzorach, choć i one się dezaktualizowały na naszych oczach. Ale zasadniczo świat wydawał się relatywnie przewidywalny. Na dodatek brakowało młodych kadr, mieliśmy dużo większe możliwości awansu. Kiedy wchodziliśmy w dorosłość, nikt też nie pokazywał nam, co to znaczy zajmować się własnym życiem, dbać o równowagę, jak podejmować ważne decyzje, dogadywać się z innymi ludźmi czy to w firmowych zespołach, czy z partnerami. Uczono nas za to, jak robić biznesy, że w życiu liczy się spryt i umiejętność „załatwiania”. Dopiero ostatnie 10-15 lat to rozwój kultury terapeutycznej w Polsce, ze wszystkimi jej plusami i minusami. Ludzie chłoną dużo wiedzy w wielkim pomieszaniu, bo mamy poczucie, że strasznie nam brakuje narzędzi, żeby mądrze pokierować własnym życiem.

Wspólnym doświadczeniem jest konfrontacja z coraz mniej przewidywalnym światem, w którym, żeby żyć bezpiecznie i szczęśliwie, trzeba być nieustannie w ruchu, ciągle siebie wymyślać, reagować na zmieniające się okoliczności. W którym coraz mniej sytuacji w związku czy życiu zawodowym dzieje się tak, jak to kiedyś bywało. Warto sobie uświadomić, że musimy toczyć nieustanne zmaganie ze światem zewnętrznym, żeby pozostać choćby w umiarkowanym zdrowiu psychicznym i fizycznym.

– Przez wieki podstawowym sposobem na kryzys w każdej formie było w Polsce picie. Od kilkunastu lat robi się kompulsywne zakupy albo uprawia sport. Nie bez powodu mamy tak rozbudowaną kulturę maratonów, triatlonów, siłowni. Z jednej strony to bardzo dobrze, że ludzie się ruszają, ale nie możemy zapominać, że to może być regulator napięć, sposób na zmniejszenie emocjonalnego ciśnienia. Sport jest świetnym narzędziem, kiedy nie dajemy sobie rady z problemami, poczuciem zagubienia, uczuciami, które nas szarpią.

– Przede wszystkim są takie, które działają, i takie, które nie działają. Praca, z której się nie wychodzi, substancje psychoaktywne, kompulsywne uprawianie seksu, terapeutyzowanie się latami, ciągłe doskonalenie też może być ucieczką od trudów życia. Człowiek jest w stanie wykorzystać absolutnie każdą znaną aktywność, by odpiąć się od siebie i nie mierzyć się z własnymi problemami.

– Kiedyś mi się wydawało, że psychoterapia spina ludzi z życiem i ich wnętrzem. Teraz już wiem, że nie zawsze. W gabinecie można po prostu usiąść jak w azylu i nie podejmować wyzwań codziennego życia, bo ciągle się jest w terapii i procesie.

– Do przyjemności się trzeba dostroić, mieć czujące ciało, wyciszoną głowę. Spięte ciało i zestresowana psychika nie mają dostępu do przeżywania jakichkolwiek zmysłowych pobudzeń i przyjemności związanej z jedzeniem, seksem, tańcem… W takim stanie można co najwyżej wprowadzić silny bodziec znieczulający, np. alkohol, albo silny bodziec pobudzający, choćby sport lub orgazm.

– Kapitalizm utożsamił konsumpcję z przyjemnością, ale to oszustwo. Próbuje się nam wmówić, że jest ona dostępna tylko dzięki pieniądzom. Powstał cały przemysł spędzania wolnego czasu, planowania odpoczynku. Zakupy powodują wytwarzanie dopaminy, przez chwilę jesteśmy podekscytowani, jednak to szybko mija i na koniec miesiąca może się okazać, że nawet jest dosyć problematyczne dla budżetu. Przyjemność to kompetencja, której trzeba się uczyć. Jeśli rzucimy się w biegu nawet na najlepsze danie, złowimy uchem wspaniałą muzykę – i tak tego nie docenimy.

– Bo nie potrafią! Jest tyle warunków do spełnienia, żeby móc cieszyć się zachodem słońca, że lepiej jest iść na zakupy i na wino.

– Wchodziliśmy w dorosłe życie w latach 90., kiedy panował kult pracy i konsumpcjonizmu. Zasmakowaliśmy idealnej mieszanki. Ale milenialsi też świetnie konsumują, a Zetki radzą sobie znakomicie. Po prostu konsumujemy różne rzeczy, Iksy – luksusowe samochody, jeśli ich na to stać, Zetki – sneakersy za dwa tysiące złotych, jeśli ich rodziców na to stać.

– On sprawia, że wielu z nas jest na granicy zużycia. Fizycznie nas wypala i psychicznie niszczy, realizujemy życie resztką sił. Kobiety relatywnie szybciej somatyzują stres chroniczny i zaczynają chorować na niepłodność, migreny, choroby autoimmunologiczne, ale to nie omija mężczyzn, który zapadają na choroby układu krwionośnego, depresje itp.

Uciekają w pracę, bo wydaje im się, że ich główną powinnością wobec rodziny jest dostarczanie dóbr materialnych. Mężczyzna ma po prostu przynosić pieniądze, a nie być w domu. Dla wielu to za mało, nie pasuje do wizerunku męskości, który był oparty na działaniu, a nie byciu. Rzadko zauważają, że ich obecność w domu jako pełnoprawnych członków rodziny, z ich emocjami, postawami, jest absolutnie niezbędna.

– Z perspektywy seksuologicznej stres jest absolutnie numerem jeden z czynników obciążających życie seksualne. Nawet nadciśnienie czy cukrzyca, które są bardzo osłabiające szczególnie w dojrzałym wieku, są mniej dewastujące.

Stres powoduje, że starzejemy się szybciej. Jeśli zestresowany 20-latek uprawia seks, żeby rozładować napięcie przed egzaminem, to jest duża szansa, że da radę. Jeśli zestresowana 40-latka spróbuje zrobić to samo przed ważną prezentacją, może ją czekać przykra niespodzianka.

– Przez setki lat mężczyznom mówiono, że życie seksualne świadczy o ich męskości. I od jakiegoś czasu muszą skonfrontować się z emancypującymi się kobietami, które zaczynają mieć oczekiwania wobec nich, również w seksie. Nie wszyscy są na to gotowi i mówią: „OK, to ja się wycofuję”. Tyle że to ma swoje poważne konsekwencje w samoocenie.

– Raczej ze świadomością tego, co nas omija. Nasi rodzice często żyli w pustych, pozbawionych więzi związkach, czasem przemocowych. Ale wtedy nikt tego nie kwestionował. I 40-50-latkowie nie chcą tak żyć, tylko nie wiemy, jak robić lepiej. 30-latkowie wzrastali już w nieco innych czasach, mają więcej wiedzy i narzędzi, a 20-latkowie to już w ogóle mówią: jak mam być samotny/samotna w związku, to nie chcę takiej relacji; będę zajmować się przyjaciółmi. Powiększa się rozdźwięk między tym, co mamy w domach, a tym, co myślimy, że moglibyśmy mieć. Kiedyś takimi problemami zajmowały się tylko kobiety, a teraz przychodzą także dojrzali mężczyźni i mówią, że muszą zacząć zajmować się swoimi związkami. Nie chcą czekać, aż dzieci wyjdą z domu i okaże się, że nie mają o czym z partnerką rozmawiać.

– Ale czy chodzi tylko o to, żeby „kogoś mieć”, jak nam do tej pory wmawiała kultura. Długo małżeństwo było nie dla miłości czy szczęścia, ale dla zagwarantowania stabilnego układu, który dawał kobiecie miejsce przy mężczyźnie, a jemu opiekę w domu. Teraz to bardzo się zmienia, ponieważ zaczynamy rozumieć prawdziwe znaczenie relacji w naszym życiu. To, jak wiele tracimy, jeśli nie mamy bliskości, to, że pieniądze oczywiście dają wygodę, ale nie gwarantują, że ktoś cię pokocha. I zaczynamy się zastanawiać nad tym, co robimy w związkach, jakie strategie radzenia sobie wdrażamy.

– Para się kłóci, jedno krzyczy, drugie ucieka w milczenie. Obydwoje radzą sobie tak, jak radzili sobie całe życie, szczególnie jako dzieci. Prawdopodobnie krzyczące było lekceważone, trzeba było naprawdę tupnąć nogą, żeby rodzice dostrzegli, że coś się dzieje albo w domu nie było innego sposobu wyrażania złości, krytyki, tylko atak. A to drugie milczeniem, zniknięciem, zapewne radziło sobie we wrogim środowisku – cisza oznacza, że cię nie ma, że się chronisz w świecie, w którym np. dominuje alkohol. Niekoniecznie taka para się nienawidzi, oni zazwyczaj nie rozumieją, co się z nimi dzieje. Dobre jest to, że coraz częściej sięgają po pomoc.

Marta Niedźwiecka jest psycholożką, współautorką bestsellerowej książki „Slow sex”. Od 2019 roku prowadzi autorski podcast psychologiczny „O zmierzchu”, ostatnio ukazała się jej nowa książka będąca zapisem pierwszego sezonu podcastu.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version