Zdrada bunkra „Krysia”, w wyniku której zginął Emanuel Ringelblum, była bezpośrednio związana z akcją specjalnej sekcji „przeciwżydowskiej” Polskiej Policji Kryminalnej – mówi prof. Jan Grabowski.
Newsweek: To już 80 lat, a my wciąż nie wiemy, kto zdradził.
Prof. Jan Grabowski*: Może gdybyśmy mieli dostęp do akt Gestapo, które ponoć Rosjanie częściowo wywieźli z Warszawy, to coś by się w tej sprawie wyjaśniło, ale nie mamy. Różne były koncepcje. Według jednej bunkier „Krysia” miał zdradzić Jan Łakiński, współpracownik policji kryminalnej Kripo, kolega z klasy mojego wuja zresztą, ale to okazało się nieprawdą. Wyrok wykonano na Łakińskim na dziesięć dni przed wejściem Niemców do bunkra.
Może przygotowanie akcji trwało tak długo…
– Nie czekaliby tyle. Według innych pogłosek zdradziła dziewczyna, która została odtrącona przez Mieczysława Wolskiego, ale to też tylko domysły. Na razie wiemy tyle, że 7 marca 1944 r. nastąpiła mobilizacja komórki Kripo wyspecjalizowanej do poszukiwania Żydów i że mieszana grupa gestapowsko-polska pojechała na posesję Wolskich przy Grójeckiej 81. O wadze wydarzenia może świadczyć fakt, że jest w niej sam szef sekcji „antyżydowskiej” Polnische Kriminalpolizei SS Untersturmführer Werner Balhause. Żandarmi wiedzą, że pod szklarnią w ogrodzie ukrywa się duża grupa Żydów. Około 38 osób. Wśród nich twórca archiwum getta warszawskiego Emanuel Ringelblum, jego żona Judyta i syn Uri. Wszyscy ukrywający się, a także ich polscy opiekunowie – właściciel gospodarstwa Mieczysław Wolski i jego siostrzeniec Janusz Wysocki, zostają wywiezieni na Pawiak.
Kiedy powstaje ta specjalna komórka i jakie ma zadania?
– Polska Kripo, która wchodzi w skład niemieckiej Policji Bezpieczeństwa (SIPO), powstaje na przełomie 1939/1940 r. Tworzą ją przedwojenni polscy policjanci śledczy, tajniacy, elita polskiej policji, którzy teoretycznie mają się zajmować zwalczaniem przestępczości pospolitej. Podzielono ich na komisariaty – bandycki, obyczajowy itd. Ale latem 1943 r. powołana zostaje specjalna komórka – Sekcja Poszukiwań Wojennych, która nie podlega żadnemu komisariatowi i ma tylko jedno zadanie: tropić ukrywających się po aryjskiej stronie Żydów, którzy uciekają z getta po powstaniu.
Jak duża była to jednostka?
– Około 30-35 osób, ale każdy z tajniaków miał przynajmniej dziesięciu własnych informatorów, była to więc siatka, która pokrywała całe miasto. I zaczęła odnosić ogromne sukcesy, w tym finansowe, bo po godzinach agenci Kripo zajmowali się szantażem. To oni „wyszmalcowali” szefa Żydowskiego Komitetu Narodowego i sekretarza Żegoty, Adolfa Bermana, który działał po aryjskiej stronie. Zażądali od niego 500 tys. zł. Ostatecznie dostali 250 tys. Policjant na wysokim stanowisku zarabiał wtedy 700 zł miesięcznie.
Na dwóch z nich – Szweda i Lubarskiego – polskie podziemie wydało wyrok śmierci.
– Ale nie za Bermana, tylko za rozpracowywanie podziemia, które skądinąd Sekcją Poszukiwań Wojennych się nie interesowało. Samo Kripo było dobrze rozpracowane przez polskie podziemie, ale jednostka do wyłapywania Żydów na jego radarze w ogóle się nie pojawiła.
Dlaczego składała się głównie z polskich fachowców?
– Gdy Żydzi uciekają z getta i zdejmują opaski, znikają Niemcom z pola widzenia. Niemcy nie rozpoznają kodów kulturowych, które dla Polaków są bardzo czytelne, dlatego potrzebują polskiej policji do tropienia tych, którzy próbują „udawać Polaków”.
Jak się rozpoznawało Żyda na ulicy?
– Mojemu ojcu, który rzadko wychodził z domu, bo miał bardzo „zły wygląd”, matka prostowała włosy, bo jak ktoś miał ciemne i kręcone, to był pierwszy sygnał, że jest Żydem. Najprostszym sposobem było oczywiście spuszczanie spodni w przypadku mężczyzn. Czasem robiono to na wyrywki, a nuż się trafi na Żyda. W przypadku kobiet były inne pomysły. Pewna kobieta została złapana, bo mieszkała sama. Żydzi w 1943 r. nie mieli już rodzin, więc ktoś, kto mieszkał w pojedynkę, był podejrzany. Dlatego Żydzi sami do siebie wysyłali pocztówki, że niby od rodziny na robotach w Niemczech. Nawet blondynka z niebieskimi oczami mówiąca płynną polszczyzną nie była bezpieczna. Opowiadała mi znajoma z Ottawy, która uciekła z Przemyśla w 1943 r., że na dworcu w Warszawie podszedł do niej pan, przyłożył jej rękę do twarzy, zasłaniając nos i powiedział: „Wystarczy spojrzeć na oczy”. Co on w tych oczach widział, nie wiem. Chyba strach. Robiono też test zapałki. Tchórzliwi Żydzi ponoć zapalają od siebie, bo się boją ognia, a Polak dzielny – do siebie, itd.
Dlaczego rząd RP na uchodźstwie zgodził się, żeby polscy policjanci wstąpili w szeregi policji nazistowskiej?
– Uważano, że tzw. policja granatowa w ramach systemu niemieckiego będzie dobrym źródłem informacji dla podziemia. Rząd postawił warunek – w pracy dla Niemców nie można było naruszać żywotnych interesów narodu polskiego.
Gdy bunkier został okrążony, Grójecka była czarna od ludzi, a gdy tylko Niemcy odjechali z Żydami, lud rzucił się na posesję Wolskich, żeby grabić i rabować
Bardzo się przeliczono?
– To dobre pytanie, bo rząd i podziemie mówili o interesie narodu polskiego, a w tym pojęciu nie mieścili się Żydzi, choć byli obywatelami państwa polskiego. Ale i Polakom, i Żydom „granatowi” źle się przysłużyli. Ścigali polskich chłopów za brak kontyngentów na płody rolne, łapali na roboty do Niemiec. Obstawiali mury getta, próbując nie dopuszczać do ucieczek Żydów, pilnowali podczas Wielkiej Akcji na Umschlagplatz, Kripo robiła obławy, szmalcowała, szantażowała. I jeśli za działania przeciwko Polakom reakcja podziemia była szybka i okrutna – kara śmierci i strzał w łeb, to, co robiła z Żydami policja granatowa, a potem także Kripo, nie było istotne. Tym się polskie władze podziemne nie interesowały.
Policjanci garnęli się do tej roboty?
– Nie było kłopotu ze zalezieniem ochotników. Nie z powodu zaszczytów czy pensji, bo te wyglądały kiepsko, ale łapówek. Przepuszczenie wozu do getta bez kontroli to odpowiednik trzech miesięcznych stawek, więc skala korupcji była ogromna. Od listopada 1941 r. policja polska wykonuje także kary śmierci na Żydach za opuszczenie getta.
Można było odmówić?
– Tak. I nie znalazłem przypadku, żeby ktoś został za to ukarany. Natomiast jest wiele przykładów, że na miejsce takiego policjanta od razu pojawiał się ochotnik gotowy wykonać tę robotę za niego.
Korupcja to pieniądze, a jakie są zyski z zabijania?
– To jest zastanawiające. Tym bardziej że w małych miejscowościach policjanci i ich ofiary się znali. „Granatowi” rozstrzeliwali swoich sąsiadów, koleżanki z klasy. Jedynym wytłumaczeniem dla mnie jest ich głęboko zakorzeniony, wojujący antysemityzm, który zrobił z Żydów nieludzi. Hitler tego dokonał, ale podkład był gotowy. Kiedy się czyta Romana Dmowskiego, dzisiaj tak cenionego na prawicy, to widać, że ten miłośnik Hitlera i antysemita na dziesiątki lat przed II wojną światową nasycił polską politykę obsesją antyżydowską. Po wojnie policjanci, którzy stawali przed komisjami rehabilitacyjnymi lub sądami, tłumaczyli, że mordowali Żydów, bo zostali poproszeni o to przez polską wspólnotę. Jeśli ktoś chował u siebie Żydówkę, to wystawiał całą wioskę na zagrożenie. I zapewne bogacił się na jej złocie kosztem strachu sąsiadów. Więc sąsiedzi prosili granatowego policjanta, żeby zrobił z tym porządek.
A jeśli założymy, że podobna sytuacja miała miejsce w przypadku denuncjacji bunkra „Krysia”, to do kogo mógł się udać donosiciel?
– Pewnie właśnie do zaprzyjaźnionego polskiego policjanta.
Jednostka specjalna przyjeżdża na Grójecką i dokładnie wie, gdzie Żydzi są ukryci.
– Informacja pochodziła od kogoś, kto ten bunkier dobrze znał. Może był to dostawca towaru. 2 marca w sklepie ze słodyczami przy Mokotowskiej Kripo aresztowało Jana Jaworskiego, członka Żegoty, który przyszedł z okupem za wcześniej złapanych Żydów. Znaleziono przy nim notatnik z nazwiskami. Potem nastąpiła wpadka kilkunastu Żydów na Koziej i rajd na „Krysię”. Zbieżność dat jest zastanawiająca. A może bunkier zdradzili ci, którzy opuścili go wcześniej i komuś o tym opowiedzieli?
Bez uzgodnienia z resztą ukrywających się wyszli z niego Orna Jagur i jej mąż. Ringelbluma bardzo to zdenerwowało.
– Mogło być też tak, że kryjówkę zdradził ktoś, kto ją przygotowywał. A przy budowie bunkra pracowało wiele osób. To była ogromna operacja. W piwnicy pod szklarnią ustawiono prycze, krzesła i stół, była tam kuchnia i toaleta. Większość wyposażenia zrobili Żydzi z getta, którzy podczas prac w bunkrze mieszkali w piwnicy domu Wolskich.
Mieczysław Wolski podjął się czegoś wyjątkowego. Zawiesił sobie topór nad głową i szansa, że to wszystko się uda, była niewielka. Wystarczyło, żeby ktoś kupił o jeden bochenek chleba więcej albo wyciągnął o jedno wiadro wody ponad normę, to już budziło podejrzenia sąsiadów. A Wolski musiał wyżywić dodatkowo 38 osób. Razem z rodziną, matką, siostrami, siostrzeńcem założyli więc inspekty i otworzyli sklepik, żeby mieć większy obrót żywności. Wszystko było bardzo dobrze zaplanowane.
Przetrwali aż rok.
– Nie zdarzało się, żeby tak duża grupa tak długo ukrywała się w jednym miejscu.
Kto za to płacił?
– Głównie amerykańscy Żydzi za pośrednictwem Delegatury Rządu na Kraj, która przekazywała pieniądze Żegocie, choć ogromna ich część po drodze ginie. Wśród ukrywających się są także dawni przemysłowcy, którzy korzystają z własnych zasobów, ukrytych gdzieś na zewnątrz.
Ringelblum narzeka, że nagle zaczyna brakować pieniędzy. W listach do Adolfa i Basi Bermanów, którzy byli jego łącznikami ze światem żydowskim, pisze, że Dawid Guzik, szef polskiego oddziału amerykańskiej organizacji pomocowej Joint, nie płaci gospodarzom na czas. Że w bunkrze nie dzieje się najlepiej i robi się niebezpiecznie.
– Już wtedy Żydowski Komitet Narodowy namawia go, żeby opuścił bunkier i objął szefostwo Komitetu za Bermana, który był szantażowany. Ringelblum się na to nie decyduje, choć może się poruszać po mieście, bo ma „dobry wygląd”.
Ale nie ma już siły. Wydaje się, że jest w depresji.
– To był właśnie ten duszny rok 1944. Im bliżej do wyzwolenia, tym los Żydów był coraz bardziej tragiczny. Zaczynało brakować pieniędzy, ludzie, którzy się nimi opiekowali, załamywali się nerwowo, oni sami byli u kresu sił, kaci Żydów z kolei wiedzieli, że muszą się pozbyć ostatnich świadków przed wejściem Rosjan. To był też rok, gdy toczyły się rozgrywki pomiędzy głównym nurtem akowskim a nacjonalistami z NSZ. Zginęło wówczas wielu żydowskich intelektualistów.
Ringelblum w końcu prosi Guzika, żeby rozejrzał się za możliwością ewakuacji jego i rodziny na Węgry.
– Węgry do zajęcia kraju przez Niemców w marcu 1944 r. uważane były za bezpieczne, więc ta droga na przełomie 1943/1944 roku była wśród Żydów niezwykle popularna. W styczniu 1944 r. podążył nią mój wuj Samek Abrahamek z rodziną. Ale przygotowanie przemytu ludzi wymagało ogromnych środków i dłuższego czasu.
Znajomy, który widział Ringelbluma w celi, opowiadał, że prosił o cyjanek.
– O truciznę mógł prosić na wszelki wypadek. Mój ojciec, gdy spodziewali się z dziadkiem i babcią aresztowania, także kupił cyjankali. I każde z nich ukryło pastylkę w zębie. Ringelblum cyjanku nie dostał. Zaoferowano mu inną pomoc. Zachowała się relacja jego kolegi z Pawiaka, że konspiracja może go wyciągnąć, ale bez żony i syna. Nie zgodził się.
Został rozstrzelany już po trzech dniach od złapania. Niemcom nie zależało, żeby czegoś się od niego dowiedzieć? Mieli w ogóle świadomość, kogo złapali?
– Tego nie wiemy. Myślę, że się cieszyli, że złapali kilkudziesięciu Żydów.
Nie znali nazwiska Ringelbuma?
– Nie ma go w niemieckich dokumentach policyjnych. W pewnych kręgach w getcie, szczególnie wśród inteligencji, był znany, ale nie powszechnie. Znano notabli z Judenratu, ludzi zamożnych, przemysłowców, ale nie działaczy społecznych czy historyków jak Ringelblum.
My za to znamy nazwiska dwóch policjantów z Sekcji Poszukiwań Wojennych – Głowacki i Nowiński. Czy oni ponieśli po wojnie jakąś karę za rajd na „Krysię”?
– Nie ponieśli. Zostali aresztowani, ale za przedwojenne dochodzenia przeciwko komunistom. W sprawie „Krysi” próbowali zwalić całą winę na Niemców.
Z niespójnego opisu, który znalazłem, wynika, że odkrycie bunkra na Ochocie było ogromnym niemiecko-polskim sukcesem. Warszawskie Kripo wystąpiło za to o nagrody pieniężne dla swoich ludzi, akcja została w centrali doceniona. Jednak mnie najbardziej uderzyło to, co nastąpiło po niej. Kripowcy opisują w raportach, że w momencie, gdy bunkier został okrążony, Grójecka była czarna od ludzi, a gdy tylko Niemcy odjechali z Żydami, lud rzucił się na posesję Wolskich, żeby grabić i rabować. A potem dom podpalono.
Foto: Forum
Prof. Jan Grabowski jest historykiem specjalizującym się w badaniach nad Holocaustem, wykładowcą na Uniwersytecie Ottawy, współtwórcą Centrum Badań nad Zagładą Żydów Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Autor „Na posterunku. Udział polskiej policji granatowej i kryminalnej w zagładzie Żydów” oraz współredagowanej z prof. Barbarą Engelking dwutomowej pracy zbiorowej „Dalej jest noc. Losy Żydów w wybranych powiatach okupowanej Polski”.