Więcej rządów może uznać, że posiadanie broni nuklearnej jest dla nich racjonalną decyzją i z dziewięciu państw uzbrojonych w taką broń zrobi się kilkanaście lub kilkadziesiąt. Ale im więcej ich będzie, tym bardziej rośnie zagrożenie wojną – opowiada Annie Jacobsen, autorka książki „Wojna nuklearna. Możliwy scenariusz”.
Newsweek: Nuklearna apokalipsa zacznie się gdzieś w szczerym polu w Korei Północnej. Dlaczego akurat tam?
Annie Jacobsen: To pytanie, które zadałam wszystkim moim źródłom, w tym byłym doradcom prezydenta USA w kwestiach nuklearnych, a także fizykowi Richardowi Garwinowi, który w 1952 r. uczestniczył w pierwszym teście ładunku termojądrowego na Wyspach Marshalla. Zresztą zdjęcie z tego wybuchu jest na okładce mojej książki.
Garwin stwierdził, że najbardziej boi się autokraty z arsenałem nuklearnym, bo są wśród nich ludzie, którzy mogliby powtórzyć za Napoleonem: „Po mnie choćby potop”. Uznałam, że do tego opisu pasuje przywódca Korei Północnej.
Istnieją reguły, które mają zapobiec wojnie nuklearnej, a jedynym uzbrojonym w broń nuklearną przywódcą, który je łamie, jest właśnie Kim Dzong Un. Zdarzało mu się już przeprowadzać testy rakiet balistycznych bez powiadamiania swoich nuklearnych sąsiadów. W mniej szalonym świecie państwa uzbrojone w broń nuklearną spróbowałyby go powstrzymać. Dogadałyby się i wywarły na niego nacisk. Ale takiej rozmowy nie ma, bo akurat państwa z bronią atomową są ze sobą w konflikcie.
Międzykontynentalna rakieta balistyczna (ICBM) z bombą atomową na pokładzie wystartowała. Co dzieje się dalej?
– Departament Obrony USA ma system satelitów, które mogą wykryć start takiej rakiety w dowolnym miejscu na świecie, zanim minie jedna sekunda. To już nie są czasy 11 września, kiedy w 2001 r. prezydent Bush kilka minut po fakcie słuchał przed kamerami szeptu urzędnika: „Panie prezydencie, samoloty uderzyły w World Trade Center”.
Teraz już w drugiej sekundzie wiadomo, że się zaczęło. Dane z satelity trafiają do całego systemu baz i radarów, które je interpretują i określają trajektorię startu. W opisanym przeze mnie scenariuszu po kilkuset sekundach U.S. Nuclear Command and Control wie, że rakieta zmierza w kierunku Wschodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych.
Moim największym zaskoczeniem w lekturze pani książki było to, że nawet USA tak naprawdę nie są w stanie z tą wiedzą nic zrobić.
– Bo nie da się obronić przed atakiem nuklearnym na dużą skalę.
Ale skoro państwa wydają ogromne pieniądze na budowanie arsenału nuklearnego, dlaczego nie wydadzą równie dużych na obronę?
– Obrona jest znacznie droższa, a wyeliminowanie takiej rakiety w locie jest równie trudne jak trafienie pociskiem w pocisk. Jedynym rozwiązaniem jest nie dopuścić do wojny nuklearnej, a jedynym na to sposobem jest rozbrojenie.
W pani scenariuszu pocisk balistyczny uderza w Waszyngton.
– Bomba, która w 1945 r. zniszczyła Hiroszimę, miała moc 15 kiloton. Dziś to jedna megatona (niemal 70 razy więcej). A to, co się w wyniku jej wybuchu dzieje z miastem i jego mieszkańcami, nie pochodzi z wyobraźni Annie Jacobsen, ale z dokumentów Departamentu Obrony. Wybuchająca bomba ma temperaturę wyższą niż Słońce i podpala wszystko w zasięgu wzroku. Pierwotna eksplozja to 19 boisk piłkarskich czystego ognia. I nic tam się nie ostanie, żadne biologiczne życie. Następnie fala uderzeniowa skosi wszystko w promieniu kilku mil. Budynki legną w gruzach. Asfalt na ulicach się rozpuści. Ludzie będą umierać z powodu oparzeń, utraty krwi, szoku i urazów. Miasto stanie w płomieniach. A to początek.
A to tylko jedna bomba. Ile jest ich dziś w arsenałach nuklearnych państw?
– Stany Zjednoczone mają 1770 sztuk broni nuklearnej gotowych do odpalenia. Część z nich wystartuje zaledwie 60 sekund od rozkazu prezydenta. Okręty podwodne potrzebują około 14 minut, bombowce kilku godzin. Rosja ma mniej więcej tyle samo.
To szaleństwo.
Arsenał, który wystarczy, żeby zniszczyć planetę.
– Kilka planet.
Kiedy USA zostaną zaatakowane, kontratakują, wysyłając własne rakiety na Koreę. Co dzieje się dalej?
– Amerykańskie pociski balistyczne nie mają wystarczającego zasięgu, aby dolecieć do Korei Północnej bez przelatywania nad Rosją. Potwierdziłam tę informację u byłego sekretarza obrony Leona Panetty. A przecież amerykański prezydent nie rozmawiał z prezydentem Rosji od ponad dwóch lat. Nie komunikują się ze sobą.
Gdyby Władimir Putin zobaczył grzyb nuklearny nad Waszyngtonem, to odbierałby telefony od amerykańskiej administracji czy raczej tego, co z niej zostało?
– Podczas wojny w Ukrainie, kiedy pojawiła się, jak się potem okazało, błędna informacja, że rosyjski pocisk uderzył w Polskę, nie było komunikacji między Stanami Zjednoczonymi a Rosją przez ponad 24 godziny. Przewodniczący Połączonych Szefów Sztabów, generał Mark Milley, powiedział na konferencji prasowej, że nie był w stanie skontaktować się ze swoim wojskowym odpowiednikiem w Moskwie.
Gorąca linia już nie istnieje?
– Istnieje, ale ktoś ten telefon musi odebrać. A jak pani myśli, co zrobi Moskwa, kiedy zobaczy nuklearne pociski lecące w stronę Rosji? Nawet jeśli odbierze telefon, będzie musiała uwierzyć nam na słowo, że celem jest Korea Północna. To zbyt duże ryzyko.
A wszystko, i to jest naprawdę mrożąca informacja, dzieje się w jakieś 72 minuty. Godzina z hakiem od normalności do apokalipsy.
– Rozmawiałam z generałem Robertem Kehlerem, byłym szefem Dowództwa Strategicznego USA, które jest odpowiedzialne za arsenały nuklearne. W przypadku wojny to jego następca będzie rozmawiał bezpośrednio z prezydentem i prezydent wyda mu rozkaz odpalenia rakiet. Kehler mi powiedział: Annie, świat może się skończyć w ciągu kilku godzin. Wtedy zrozumiałam, że mój nuklearny scenariusz będzie opisywał, co się stanie nie w dniach i tygodniach, tylko sekundach i minutach.
Prezydent ma 360 sekund na podjęcie decyzji o kontrataku. Nie jest do tego przygotowany, bo jak można być do tego przygotowanym.
– Od Williama Perry’ego, byłego sekretarza obrony, usłyszałam, że większość prezydentów USA obejmuje urząd nieświadoma swoich obowiązków w przypadku wojny nuklearnej. A jak już pełnią urząd, to też unikają tematu. Nie chcą tego wiedzieć.
W następstwie nuklearnej zimy umrze rolnictwo. Tych, którzy przeżyli, czekać będzie głód. Właśnie dlatego szacuje się, że w wojnie atomowej zginie 5 mld ludzi
Prezydent ma plan jeszcze z lat 60. i ludzi naciskających, żeby go realizował. Jak wiele zależy od niego?
– Na wojnę konwencjonalną prezydent musiałby uzyskać zgodę Kongresu. Ale że pocisk balistyczny potrzebuje do 30 minut, aby dostać się z wyrzutni w dowolnym miejscu na świecie do Stanów Zjednoczonych, na konsultacje nie ma czasu.
Jeśli prezydent USA wciśnie czerwony guzik, uruchomi reakcję łańcuchową. I już nie da się jej zatrzymać.
– Wojny nuklearnej nie można wygrać, dlatego nie wolno jej zaczynać. I Ronald Reagan, i Michaił Gorbaczow byli co do tego zgodni.
Ostatnim elementem ataku na USA jest odpalenie nuklearnego impulsu elektromagnetycznego, który totalnie paraliżuje kraj. Właściwie dlaczego USA w pani scenariuszu nie zrobią tego samego nad Koreą Północną, jak tylko satelita prześle komunikat o starcie rakiety?
– Północnokoreańskie dowództwo, także nuklearne, według dostępnych zachodnim analitykom informacji, jest umieszczone głęboko pod ziemią. Tę decyzję podjął dziadek obecnego przywódcy, który od początku się obawiał, że zostanie zaatakowany przez USA. A jeśli masz centrum dowodzenia pod ziemią, jesteś odporny na wiele konsekwencji tzw. elektronicznego armagedonu.
Korea Północna jest niewielkim i bardzo ubogim państwem, a miałaby rzucić na kolana największe światowe mocarstwo. Jak to możliwe?
– To się nazywa wojna asymetryczna. Mimo planowania, technologii, przećwiczenia wszystkich scenariuszy i wypróbowania wszystkich gier wojennych, mimo całej swojej potęgi i prestiżu nawet supermocarstwo nie jest w stanie obronić się przed atakiem szaleńca z arsenałem nuklearnym. I to jest przerażające.
A co z elementem ludzkim? Jak można wykonać rozkaz sprowadzający się do zniszczenia planety?
– Na pytanie o szanse, że ktoś nie przekręci tego klucza, dr Glenn McDuff, człowiek, który projektował bomby atomowe i pracował nad programem Gwiezdnych Wojen Ronalda Reagana, odpowiedział tak: „Masz większe szanse na wygraną w loterii”.
Były już sytuacje, gdy osoba, która mogła rozpocząć wojnę atomową, cofnęła się. W 1983 r. ppłk Stanisław Pietrow, widząc na radarze coś, co mogło być amerykańskim pociskiem międzykontynentalnym, uznał, że doszło do błędu komputera.
– To prawda. Ale to coś zupełnie innego niż sprzeciwienie się bezpośredniemu prezydenckiemu rozkazowi. Ludzie oczywiście chcą wierzyć, że tak się stanie. W hollywoodzkich filmach jednostka sprzeciwia się systemowi i ma rację. Ale osoby pracujące w nuklearnym dowództwie, elitarni profesjonaliści, trafili tam, ponieważ wykonywali rozkazy. Tak zostali wyszkoleni.
Następny etap to nuklearna zima. Jak będzie wyglądać?
– Opisał ją, kiedy jeszcze byłam w liceum, astrofizyk Carl Sagan. Departament Obrony początkowo nazwał tę teorię rosyjską propagandą. Znalazłam jednak odtajnione dokumenty, z których wynika, że faktycznie obawiał się nuklearnej zimy, tylko nie chciał się do tego przyznać. Wyobraźmy sobie nie jeden, ale tysiąc takich wybuchów jak ten, który w książce zniszczył Waszyngton. I kolejny tysiąc w Rosji. Setki tysięcy kilometrów kwadratowych w ogniu, miasta spalone do gołej ziemi, lasy zniszczone przez żywioł. Miliony ton pyłu i sadzy uwolnionych w tych pożarach zasłoni Słońce. A bez ciepłych promieni słonecznych nic nie może rosnąć.
Na umiarkowanych szerokościach geograficznych, od Iowa w USA po Ukrainę – w spichlerzu świata – całe zbiorniki wodne zostaną skute lodem. Rolnictwo umrze. Tych, którzy przeżyli, czeka głód. Właśnie dlatego szacuje się, że w wojnie nuklearnej zginie 5 mld ludzi. A ludzkość wróci do poziomu łowiectwa i zbieractwa.
Cytując Nikitę Chruszczowa, ci, którzy przetrwają, będą zazdrościć tym, którzy zginą.
– To ponura perspektywa, dlatego prowadzimy tę rozmowę: żeby ludzie zrozumieli, że wojna nuklearna to szaleństwo. Grożenie nią, co robi Putin, to szaleństwo. Podobnie jak to, co robi Kim Dzong Un, testując pociski balistyczne.
O ile scenariusz wojny jest szalony, posiadanie broni nuklearnej może się wydać rozwiązaniem racjonalnym. Dla Putina definicja suwerenności sprowadza się do siły, a siła równa się posiadaniu broni atomowej. Czy los Ukrainy nie jest zachętą dla rządów do sprawienia sobie takiej broni?
– Ma pani rację: więcej rządów może uznać, że posiadanie broni nuklearnej jest dla nich racjonalną decyzją i z dziewięciu państw uzbrojonych w taką broń zrobi się kilkanaście lub kilkadziesiąt. Ale im więcej ich będzie, tym bardziej rośnie zagrożenie wojną.
To bardzo skomplikowany problem, który towarzyszy nam już od 79 lat. Ale jego rozwiązanie zaczyna się od edukacji. Od zrozumienia, jak działa ten system, dlaczego został wprowadzony i jakie mogą być konsekwencje. I że musimy im za wszelką cenę zapobiec.
Wyobraża sobie pani Putina, który działa według zasady „po mnie choćby potop”, rezygnującego z broni atomowej dla dobra planety?
– Rosja rozbroiła się w przeszłości. Putin jest przywódcą bardzo przywiązanym do historii, mógłby wziąć przykład z poprzedników i pójść w tym kierunku. Poza tym, kiedy przywódca zaczyna zachowywać się jak szalony król, traci zaufanie swoich obywateli. Dla niego samego takie zachowanie staje się niebezpieczne, bo skutki uderzą w niego.
Dlaczego zajęła się pani tym tematem? Wiedza, którą pani zebrała, nie sprawia, że się spokojniej śpi.
– Od lat piszę o wojnie, broni i bezpieczeństwie narodowym, jestem autorką sześciu książek. I wiele moich źródeł – z CIA, z najwyższych szczebli administracji – przez te lata mówiło mi z dumą: Annie, zrobiłem to, co zrobiłem, aby zapobiec wojnie nuklearnej. Donald Trump, gdy był prezydentem, używał bardzo bojowej retoryki wobec Korei Płn., mówił o ogniu i furii, więc zaczęłam się zastanawiać, co się stanie, jeśli doktryna odstraszania zawiedzie. Zapytałam o to najwyższe rangą osoby zajmujące się dowodzeniem i kontrolą nuklearną, do których miałem dostęp. Efektem jest ta książka. Czy mogę spać spokojnie? W głębi serca jestem optymistką. I jako reporterka chętnie spędzę lata na zdobywaniu tych informacji, które potem mogę w przystępny sposób ludziom przekazać. Bo wiedza to potęga. Podobnie jak wspólne obywatelskie działanie. W latach 80. pojawił się ogromny ruch ludzi na całym świecie domagających się nuklearnego rozbrojenia. I to ten ruch przygotował glebę pod decyzje Reagana i Gorbaczowa.
Z wojną nuklearną nie jest trochę tak jak z katastrofą klimatyczną? Wolimy o niej nie myśleć, bo jest zbyt przerażająca?
– Tyle że rozwiązanie problemu nuklearnej zagłady jest łatwiejsze. Już raz świat zszedł z 70 tys. głowic do 12,5 tys. Wiemy, w jakim iść kierunku i jak to zrobić. Wystarczy kontynuować rozbrajanie. A zwracanie uwagi na ten problem to nie jest straszenie, tylko dawanie ludziom narzędzi do zmiany.
A co w latach 80. przekonało przywódców dwóch krajów nuklearnych do rozbrojenia?
– W znacznej mierze film „Nazajutrz” z 1983 r., który opowiada o skutkach wojny atomowej. Przynajmniej tej Reagana.
Słucham?
– Potwierdził to jego współpracownik i przyjaciel Newt Gingrich – po wydaniu książki zadzwonił do mnie i powiedział, że to film wpłynął na Reagana bardziej niż cokolwiek innego. Też mnie to zdziwiło: to nie doradcy, profesorowie i urzędnicy przygotowujący mu briefingi, tylko filmowa wizja wojny nuklearnej przekonała prezydenta do rozbrojenia.
A jak już jesteśmy przy filmach: Denis Villeneuve przymierza się do ekranizacji „Wojny nuklearnej”.
– Jeśli twórca „Diuny”, jeden z najbardziej wpływowych filmowców, pokaże na wielkim ekranie, jak wygląda wojna nuklearna, daje to nadzieję, że wpływ tego filmu będzie jeszcze większy.
A mogę jeszcze zapytać, gdzie pani mieszka?
– W Los Angeles.
Co daje pani jakieś pół godziny dłużej życia w przypadku nuklearnego ataku na USA, niż gdyby mieszkała pani w Waszyngtonie?
– Niekoniecznie, jeśli jednocześnie inna rakieta uderzy w elektrownię atomową w Diablo Canyon.
Czy kiedykolwiek podczas pisania kusiło panią, aby przenieść się do Nowej Zelandii?
– Nie. Muszę wierzyć, że wojna nuklearna się nie wydarzy.
Foto: Materiał prasowy
Annie Jacobsen jest amerykańską dziennikarką, autorką książki „Wojna nuklearna. Możliwy scenariusz”