– Powstanie Komisji Edukacji Narodowej było czymś wyjątkowym w skali Europy – nikt z takim rozmachem nie przystąpił do reformy edukacji. Zamierzenia były śmiałe, choć zrealizowano tylko część, bo państwo upadło – mówi dr Joanna Orzeł z Uniwersytetu Łódzkiego.
„Newsweek Historia”: „Ja co nigdy nie czytam, lub przynajmniej mało…” – czy słynne słowa starosty Gadulskiego z utworu Jana Ursyna Niemcewicza trafnie oddają światopogląd polskiego szlachcica w XVIII w.?
Dr Joanna Orzeł: Niestety tak, choć trudno generalizować, bo szlachta była zróżnicowana – od szaraczków po magnatów. Część dbała o edukację, ale większość nie, bo nie miała takich możliwości. Czytano rzeczywiście mało i raczej – patrząc z dzisiejszej perspektywy – rzeczy błahe, jak kalendarze. Zresztą źródła mówią nam głównie o elicie tego stanu – co czytała i co myślała szlachta zaściankowa, pozostaje tajemnicą, bo ona nie zostawiła po sobie wielu świadectw. Warto też pamiętać, że szlachta to było ok. 8 proc. społeczeństwa Rzeczypospolitej. Resztę stanowili mieszczanie i przede wszystkim chłopi, którzy szans na edukację nie mieli praktycznie żadnych.
A przecież na początku epoki nowożytnej było całkiem nieźle.
– W XVI w. poziom oświaty nie odbiegał od tego w Europie Zachodniej, co więcej – szlachta, a często również mieszczanie chętnie wyjeżdżali na studia za granicę. To był jednak złoty okres Rzeczypospolitej w wielu dziedzinach. Ale nawet wtedy nie wszędzie było dobrze. Po unii lubelskiej w 1569 r. powstało państwo wielkie i zróżnicowane pod względem etnicznym i wyznaniowym. Na wschodzie kraju placówek edukacyjnych było znacznie mniej niż na ziemiach etnicznie polskich. Szkoły parafialne często też były na niskim poziomie.
Kiedy zaczęliśmy wyraźnie odstawać od Europy?
– W XVII w. w wyniku licznych wojen została zniszczona infrastruktura szkolna. Miasta królewskie, jak Gdańsk czy Toruń, szybko się podnosiły z kryzysu, ale w innych rejonach Rzeczypospolitej, zwłaszcza na wschodzie, upadek był trwały. Zmienił się wówczas także charakter wspomnianych wyjazdów zagranicznych – już nie na uniwersytet, by zdobyć konkretną wiedzę. Częściej odbywano tzw. tury kawalerskie, które służyły raczej poznawaniu świata, nawiązywaniu kontaktów towarzyskich, nabywaniu ogłady towarzyskiej. To nauka pewnych umiejętności, a nie wiedzy. Poza tym tylko nieliczni mogli sobie na taki wyjazd pozwolić. Inni albo nie mieli na to środków, albo uważali, że na Zachodzie czyhają na nich zagrożenia i – patriotycznie – lepiej wydać pieniądze w ojczyźnie.
Tymczasem na ziemiach niemieckich czy we Francji w XVII w. szkolnictwo prężnie się rozwijało, nawet jeśli trwały wojny, to po nich starano się o oświatę zadbać.
Jak wielka dzieliła nas przepaść od Zachodu?
– We Francji na początku XVIII w. około 20 proc. ludzi potrafiło się podpisać, pod koniec tego stulecia na niektórych terenach było to już 70-80 proc. mężczyzn i 20 proc. kobiet. Tymczasem pod koniec XVIII w. w Rzeczypospolitej współcześni szacowali, że na 8 mln mieszkańców było około 100 tys. osób umiejących pisać i czytać, czyli nieco ponad 1 proc.
Foto: Archiwum Maza / East News
Skupmy się na tym 1 proc. Jak wyglądała edukacja przeciętnego młodego szlachcica?
– Można było posłać go do szkoły parafialnej, ale tą formą nauki szlachta pogardzała, bo uczono tam także dzieci mieszczan, a teoretycznie nawet chłopów. Szlachcic nie chciał, by jego dziecko przebywało z kimś gorzej urodzonym. Nie uważał zresztą za konieczne kształcenia niższych stanów. Na początek więc wybierano edukację domową. Najmowano nauczycieli, którzy uczyli czytania, pisania, ale też historii własnego rodu, heraldyki, często języków, głównie klasycznych. Wszystko to przygotowywało do nauki w kolegium, najczęściej jezuickim albo pijarskim.
Czego uczono w kolegiach?
– Łaciny, czasem greki, retoryki, nowożytnych języków obcych, filozofii, prawa, geografii, historii, choć tych ostatnich długo nie traktowano jako osobne przedmioty. Jezuici mieli ściśle ustalony program nauczania, u pijarów więcej zależało od nauczyciela. Kolegium prowadzili w XVIII w. także teatyni, ale było na tyle elitarne, że tylko magnaci mogli sobie pozwolić na opłatę czesnego.
Co to była za szkoła?
– Powstała w 1737 r. jako elitarna placówka, dlatego jej wpływ ograniczał się do najbogatszych synów szlachty. Uczył się tam m.in. przyszły król Stanisław – wówczas jeszcze Antoni – Poniatowski. To, że później stał się patronem reformy edukacji, być może zawdzięczamy właśnie teatynom. Oni wcześniej niż inne zakony położyli większy nacisk na języki nowożytne i odnosili się np. w szkolnych spektaklach teatralnych do historii Polski, bo zawsze brali pod uwagę specyfikę kraju, w jakim działali.
Mówimy cały czas o chłopcach, a dziewczęta?
– Nie podlegały edukacji szkolnej. Te bogatsze uczono w domu – czytać, pisać, prowadzić gospodarstwo domowe, czasem języków obcych, dobrych manier czy gry na instrumencie. Te, które wybierały drogę zakonną, uczyły się właśnie w zakonach, ale zdobywały pewne umiejętności, a nie wiedzę.
Chłopcy kończyli kolegium i co dalej?
– Jeśli ktoś mógł się dalej kształcić, jechał na Zachód, nawet na dwa, trzy lata. Zgodnie z zaleceniami trzeba było zobaczyć Rzym z pozostałościami epoki starożytnej, Wiedeń i oczywiście Paryż. Wybierano raczej kraje katolickie. Rzadziej odwiedzano kraje niemieckie, Niderlandy czy Anglię.
A szkoły wyższe w Krakowie i Wilnie?
– Niestety Akademia Krakowska zaczęła podupadać już w XVI w. W kolejnym było jeszcze gorzej. Zarówno Kraków, jak i Wilno nie przyciągały ani studentów z zagranicy, ani znaczących wykładowców. W XVII w. jedynie Jan Heweliusz, gdańszczanin, zyskał renomę w Europie jako uczony. Tymczasem na Zachodzie wykładali uczeni znani, którzy nie tylko przyciągali studentów, lecz także prowadzili wykłady otwarte, których w XVIII w. mogły słuchać kobiety.
A co z resztą społeczeństwa w Rzeczypospolitej – mieszczanami i chłopami?
– Największe szanse na edukację mieli mieszkańcy Gdańska, gdzie rozumiano, że potrzebna jest wiedza o handlu, miarach, wagach, systemach monetarnych itd. W innych miastach mieszczanie nie byli tak chętni do nauki i nie mieli też dużych możliwości. Z chłopami było jeszcze gorzej. Teoretycznie dzieci chłopskie mogły pójść do szkoły parafialnej, ale nie we wszystkich parafiach one były, a jeśli były, to nieraz marne. Często też chłopi sami uważali, że nie ma sensu posyłać dziecka do szkoły, lepiej, by pomagało w pracy na roli.
Upadek szkolnictwa, jak i zapaść całego państwa to wina tylko wojen w XVII w.?
– Wojny polsko-szwedzkie, powstania kozackie, wojny z Moskwą i Turcją – nikt nie neguje strat, jakie w ich efekcie poniosła Rzeczpospolita. Ale między tymi konfliktami też coś się działo, podejmowano jakieś decyzje lub ich zaniechano. Sporo winy w trwaniu w tym marazmie leży zarówno po stronie szlachty, jak i królów, i to panujących o wiele wcześniej. To oni zgadzali się na zagarnianie coraz więcej władzy przez jeden stan. Szlachcie nawet trudno się dziwić, że korzystała z uzyskiwanych przywilejów. W efekcie każdy kolejny król miał coraz mniejsze możliwości, gdy chciał przeprowadzić jakiekolwiek reformy.
Teatyni zjawili się w czasach saskich, wtedy też pijarzy zreformowali swoje nauczanie i w 1740 r. powstało Collegium Nobilium. To wszystko jeszcze przed wyborem Poniatowskiego na króla. To przeczy stereotypowej ocenie czasów saskich.
– Bo właśnie za Sasów pojawił się krąg uczonych otwartych na to, co się działo na Zachodzie, i chcących reform nad Wisłą. Sprowadzali zachodnie czasopisma, w kraju także zaczęły się one ukazywać. Nawet jeśli były to efemerydy, to jest to okres narodzin polskiej prasy – nie licząc „Merkuriusza Polskiego” z poprzedniego stulecia. Zakładano też towarzystwa naukowe. W Gdańsku cały czas działało bardzo dobre gimnazjum. W 1747 r. powstała Biblioteka Załuskich, która była czymś fenomenalnym.
W latach 30. i 40. XVIII w. pojawiła się więc chęć zmian w kraju, których częścią miała być reforma edukacji. Grono osób dostrzegało, że Rzeczpospolita jest zacofana, i chciało modernizacji państwa.
Na czym polegał fenomen Stanisława Konarskiego?
– Konarski, tworząc Collegium Nobilium w Warszawie, ograniczył łacinę, wprowadził naukę języków nowożytnych, choć wciąż jeszcze nie polskiego. Położył większy nacisk na nauki przyrodnicze, usamodzielnił jako przedmioty historię i geografię. Jednocześnie nie wszyscy w zakonie pijarów go popierali, w innych szkołach pijarskich, zwłaszcza na prowincji, zmiany wprowadzano z oporami.
Reformy wprowadzali także jezuici. Tyle że wszystkie one wymagały czasu, choćby po to, aby zmienić mentalność nauczycieli. Nie było także nowych podręczników.
Foto: Archiwum Główne Akt Dawnych
Dlaczego w Polsce nie uczono języka polskiego?
– Wychodzono z założenia, że nie ma takiej potrzeby, bo wszyscy go znają… Wyjątkami były takie miasta jak Toruń czy Gdańsk, bo tam wspólnie żyła ludność polska i niemiecka. Ludność niemieckojęzyczna uczyła się polskiego i na odwrót. Zresztą wykształceni Polacy często nie pisali do siebie listów po polsku, w XVIII w. wybierano francuski. Jeden z młodych szlachciców, który prowadził po polsku dziennik w czasie tury kawalerskiej, którą odbył w latach 50. XVIII w., miał spore problemy, gdy chciał zapisać treść wykładów z fizyki, jakich słuchał we Francji. Bo w naszym języku nie było odpowiednich terminów, by opisać zjawiska fizyczne. Wplatał więc łacinę. Dopiero dekadę później pojawiły się polskojęzyczne podręczniki do fizyki.
Kiedy więc Poniatowskiego wybrano na króla, grunt pod reformę jakiś już był?
– Zdecydowanie – król zresztą nie działał sam. Wokół niego zgromadziło się spore grono ludzi chcących wyciągnąć kraj z kryzysu. Edukacja miała być jednym z narzędzi modernizacji społeczeństwa.
W tym roku obchodzimy 250-lecie powstania Komisji Edukacji Narodowej. Skąd pomysł jej powołania?
– Poniatowski odebrał świetne wykształcenie we wspomnianym kolegium teatyńskim, odbył turę kawalerską – we Francji i w Anglii spotykał się z uczonymi. Dobrze wiedział, że wykształcone społeczeństwa radzą sobie lepiej. Jeszcze przed powstaniem KEN Poniatowski założył Szkołę Rycerską na wzór m.in. francuskiej École Militaire. Chciał stworzyć społeczeństwo świadomych obywateli – oczywiście początkowo chodziło o szlachtę, ale przecież później Konstytucja 3 maja miała to zmienić.
Komisja skupiona wokół Hugona Kołłątaja słusznie zaczęła od reorganizacji akademii. W efekcie powstały Szkoły Główne: Koronna i Litewska. Potem zabrano się za szkolnictwo średnie, co technicznie było względnie łatwe, bo po kasacji zakonu jezuitów przejęto jego infrastrukturę. Powołano wreszcie Towarzystwo do Ksiąg Elementarnych, które wydawało podręczniki – także metodyczne dla nauczycieli, co było nowością. Od tej pory w nauczaniu należało m.in. zwracać uwagę na predyspozycje uczniów i ich indywidualne możliwości, a nie traktować wszystkich tak samo.
Zamierzenia były śmiałe, zrealizowano tylko część, bo państwo upadło. Reforma szkolnictwa parafialnego pozostała na papierze.
Swoje dołożył też opór społeczeństwa wobec reformy.
Opór – bo?
– Bo szlachcie nie podobał się choćby pomysł dopuszczenia mieszczan i chłopów do nauki, czyli idea przekraczania podziałów stanowych. Ponadto, jak zwykle, bano się nowinek, zwłaszcza obcych. Już w latach 80. XVIII w. spadła liczba uczniów posyłanych do szkół zreformowanych przez KEN. Z czasem też słabła pozycja polityczna króla, a wraz z nią siła oddziaływania komisji. Targowica dobiła reformę.
Wszystko więc na marne?
– Nie do końca. Przetrwała wizja dobrej szkoły. Zostały podręczniki, w tym do nauki języka polskiego, narodził się etos pracy nauczyciela. Nieprzypadkowo dzień powołania KEN, 14 października, jest obchodzony jako Dzień Nauczyciela. Powstanie komisji było jednym z większych sukcesów króla, było też czymś wyjątkowym w skali Europy – bo nikt z takim rozmachem nie przystąpił do reformy edukacji.
Warto tu wspomnieć Grzegorza Piramowicza, zaangażowanego w prace KEN i Towarzystwa do Ksiąg Elementarnych. To on napisał podręcznik dla nauczycieli – przekonywał, że nauczyciel musi się kształcić i rozwijać przez całe życie, udoskonalać metody dydaktyczne. To był krok milowy, jeśli chodzi o podejście do zawodu.
Pani angażuje się w przedsięwzięcia edukacyjne, jak choćby olimpiady – czuje się pani dziedziczką tradycji KEN?
– Bliskie mi są jej ideały, ale imponowały mi też postaci nauczycieli w filmach takich jak „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”. Już w wieku 10 lat wiedziałam, że chcę być nauczycielką i uczyć historii oraz języka polskiego. Dlatego wybrałam oba te kierunki studiów. Nie chcę wyjść na idealistkę, ale naprawdę uważam, że uczniów i studentów trzeba inspirować, traktować po partnersku, a nie przemawiać do nich ex cathedra. Pracujemy dla uczniów, taka jest idea tego zawodu.
Wszyscy w koło narzekają, że kolejne roczniki coraz mniej wiedzą i nie chcą wiedzieć.
– Społeczeństwo się zmienia, ale nie można się na to obrażać. Sama widzę, jak co roku zjawia się inna młodzież niż wcześniej, ale czuję się w obowiązku podążać za tymi zmianami.
Nie jest zresztą tak zupełnie źle – gdy byłam kierownikiem organizacyjnym olimpiady historycznej, poznałam uczniów naprawdę zainteresowanych swoim rozwojem. Widziałam, jakie emocje ogarniały ich, gdy np. czytali opinie ekspertów na temat swoich prac. Były momenty dramatyczne – gdy na eliminacjach ktoś wypadł słabiej, niż oczekiwał. Sama już nie wiem, kto bardziej to przeżywał – uczniowie, nauczyciele czy rodzice. Chyba jednak ci ostatni.
Ważna jest także popularyzacja wiedzy, bo nie można się zamykać w ścianach uczelni. Gdy piszę książkę naukową, przeczyta ją kilkanaście, góra kilkadziesiąt osób. Jako pracownicy naukowi jesteśmy zatrudnieni w instytucjach państwowych opłacanych z podatków wszystkich obywateli i mamy obowiązek popularyzacji wiedzy i uczestniczenia w debacie publicznej. A dzięki popularyzacji możemy najłatwiej trafić do młodych.
Nie każdy to potrafi.
– Zgoda, nie każdy naukowiec jest dobrym dydaktykiem i nie każdy świetny dydaktyk jest wyśmienitym naukowcem. Na uniwersytecie trzeba jednak obie funkcje ze sobą godzić, popularyzacja jest zaś dodatkiem – trudnym, bo nikogo z nas, akademików, nie uczono, jak nasze badania popularyzować. W efekcie wielu polskich badaczy – także historyków – pisze hermetyczne teksty, najeżone przypisami i suchymi danymi. Historycy francuscy czy anglosascy piszą bardziej eseistycznie i czyta się ich z przyjemnością, choć są to także książki bardzo solidne. Trudno zatem polskim naukowcom swoimi pracami przekonać społeczeństwo do zainteresowania się przeszłością.