Rząd nie wie, jaki efekt daje wydanie miliona złotych na program „Mój prąd” albo „Czyste powietrze”, więc publiczne pieniądze wydaje na oślep. Szkoda, bo można by je spożytkować lepiej.
Jeszcze dobrze nie ruszył, a już skończyły się pieniądze. Kampania zbierania wniosków do szóstej edycji programu „Mój prąd”, finansującego dopłaty do fotowoltaiki, ruszyła 2 września, a już 11 dni później skończyły się pieniądze. Pula przypisanych do niej 400 mln zł okazała się dalece niewystarczająca. Ekspresowe tempo rezerwowania środków wynika nie tylko z wiszącego nad rynkiem widma uwolnienia cen energii elektrycznej od 1 stycznia.
Od sierpnia każdy nowy wniosek o przyłączenie mikroinstalacji fotowoltaicznej do sieci musi być powiązany z zakupem magazynu energii elektrycznej albo cieplnej (to głównie podziemne magazyny, gdzie nośnikami ciepła są woda i żwir). W 2019 r., na początku programu „Mój prąd”, magazynów energii w ogóle nie uwzględniono. Tymczasem we wrześniu na 40 tys. złożonych wniosków opiewających na 445 mln zł aż 14 tys. dotyczyło wsparcia zakupu magazynu energii (na łączną sumę 200 mln zł). Dołączenie magazynowania do technologii subwencjonowanych przez państwo to przede wszystkim skutek problemów z wtłaczaniem prądu z energii słonecznej do sieci energetycznej z powodu jej przeciążenia i nadmiernych wzrostów napięcia. Państwu jako właścicielowi sieci może bardziej opłacać się dopłata do magazynu niż przebudowa linii energetycznych. Poza tym zwiększenie ilości magazynowanej energii uelastycznia krajowy system energetyczny i zmniejsza ryzyko kosztownych blackoutów. Dla inwestorów zaś połączenie paneli PV z magazynem to prosta droga do energetycznej samowystarczalności wspieranej jedynie umową z którymś z dostawców energii. Na kilka miesięcy przed planowanymi podwyżkami cen prądu to kierunek bardziej niż rozsądny.
Z powodu ekspresowego wyczerpania puli środków na szóstą edycję programu „Mój prąd” odpowiadający za jego prowadzenie Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej (NFOŚiGW) potroił jego wartość. Z początkowych 400 mln suma do zagospodarowania urosła do 1,25 mld zł. Z dofinansowania mogli skorzystać nowi nabywcy instalacji PV i magazynów, ale także ci, którzy zainwestowali w swoje instalacje wcześniej i rozliczają się z firmami energetycznymi w systemie net-billing. Termin składania wniosków upływa 2 grudnia, ale jest więcej niż prawdopodobne, że pieniądze skończą się wcześniej. Decyduje kolejność zgłoszeń.
Zwiększenie finansowania na „Mój prąd 6” odbyło się w porozumieniu z nadzorującym NFOŚiGW resortem klimatu i środowiska. I oczywiście z Ministerstwem Finansów. Ale nie wszystkie środki, którymi dysponuje NFOSiGW, pochodzą z pobieranych w Polsce podatków czy unijnych dopłat.
Choć Fundusz jest instytucją państwową, to w części jego konta zasila także sektor prywatny za pośrednictwem systemu białych certyfikatów.
Biały certyfikat to rodzaj dowodu na poprawę efektywności energetycznej. Jest wydawany przez Urząd Regulacji Energetyki podmiotom, które zainwestowały w ograniczenie zużycia energii. Mogą to być dowolne inwestycje służące redukcji popytu na prąd, od wymiany oświetlenia z żarówek czy świetlówek na ledy przez wymianę systemu grzewczego czy zastąpienie starych, pożerających duże ilości energii urządzeń lub linii technologicznych na te bardziej wydajne aż po sprzęt potrafiący odzyskiwać energię z procesów przemysłowych. Ot, choćby ekonomizery wychwytujące ciepło ze spalin emitowanych do atmosfery albo energię ze sprężarek lub skraplaczy. Możliwości jest mnóstwo.
Biały certyfikat potwierdza, w ślad za przeprowadzonym na zlecenie inwestora audytem, że przeprowadzona inwestycja przyniosła oczekiwane skutki w postaci ograniczenia zapotrzebowania na prąd. Jeden biały certyfikat odpowiada zmniejszeniu zużycia energii o 1 toe, czyli tonę oleju kwalifikowanego o określonej kaloryczności. I równa się nieco ponad 11 megawatogodzinom (MWh) energii elektrycznej. To ilość, którą przeciętne polskie gospodarstwo domowe zużywa przez trzy-cztery lata. Żeby jednak móc ubiegać się o wydanie białego certyfikatu, inwestycja musi doprowadzić do ograniczenia zużycia energii o przynajmniej 10 toe rocznie. Dlatego to rozwiązanie dostępne jest dla nieco większych firm, ewentualnie małych podmiotów z branż energochłonnych.
Po otrzymaniu białego certyfikatu jego właściciel może go spieniężyć na towarowej Giełdzie Energii. Zgodnie z ustawowymi regulacjami takie papiery muszą kupować, a następnie przekazywać do URE celem umorzenia tak zwane podmioty zobowiązane. To dostawcy energii, właściciele sieci ciepłowniczych czy energetycznych, którzy mają obowiązek składania do URE określonej liczby białych certyfikatów do umorzenia. Kupionych albo uzyskanych dzięki własnym inwestycjom w energooszczędność (na przykład sieć ciepłownicza może wymienić izolację i zmniejszyć straty powstające podczas dostarczania ciepła do klientów końcowych). Jeśli tego obowiązku nie wypełnią, płacą kary finansowe w postaci tak zwanej opłaty zastępczej.
Na pierwszy rzut oka taki system powinien skłaniać firmy do inwestowania w zmniejszanie zapotrzebowania na energię. Bo poza zmniejszeniem rachunków za coraz droższy prąd czy ciepło można otrzymać premię w postaci dochodu ze sprzedaży białego certyfikatu. Szkopuł w tym, że ceny owych certyfikatów są dość niskie, bo popyt na nie jest ograniczony. Wspomnianym „podmiotom zobowiązanym” bardziej niż zakup białego certyfikatu opłaca się uiścić opłatę zastępczą.
Kiedy w 2017 r. wprowadzano przepisy o opłacie zastępczej, jej cenę ustalono arbitralnie na 1500 zł. Ta kwota co roku jest waloryzowana. W 2023 r. wynosiła 2,01 tys. zł. Teraz 2,1 tys. zł. W zasadzie od uruchomienia tego systemu, z jednym drobnym wyjątkiem kilka lat temu, wysokość opłaty zastępczej jest z grubsza równa cenie białego certyfikatu. Po co więc się starać, skoro wniesienie opłaty zastępczej jest znacznie prostsze i nie wymaga wysiłku i nakładów inwestycyjnych. Traci na tym cała gospodarka. Przede wszystkim przemysł, którego konkurencyjność spada, w miarę jak rosną ceny energii. A ceny prądu dla przedsiębiorstw należą w Polsce do najwyższych w Europie.
Z wrześniowego raportu Krajowej Agencji Poszanowana Energii wynika, że rynek białych certyfikatów w zasadzie od początku funkcjonowania jest zaburzony. W 2023 r. wartość wydanych przez URE papierów powinna wynieść plus minus 1,1 mld zł, ale było to ledwie nieco ponad 300 mln zł. Aż 774 mln zł wyniosły za to wpływy z opłaty zastępczej. Firmy, zamiast inwestować w oszczędzanie energii, wolą płacić kary, które zasilają konto NFOŚiGW. Tymczasem jak proponuje KAPE, te proporcje powinny być odwrotne. We wrześniowym raporcie agencja sugeruje, że stosunek środków przepływających przez rynek białych certyfikatów do kar z opłaty zastępczej powinien wynosić nawet 9 do 1. – Żeby do tego doprowadzić, wysokość opłaty zastępczej powinna zauważalnie wzrosnąć – piszą analitycy KAPE. Wyższe kary za bezczynność powinny skłonić dostawców energii do zwiększenia wydatków na inwestycje związane z ograniczaniem zużycia prądu. Choć może to oznaczać niższe wpływy do NFOŚiGW z tytułu wspomnianej opłaty zastępczej. I nieco mniej pieniędzy na wspieranie prosumentów, ale więcej na prooszczędnościowe inwestycje w biznesie energetycznym.
Sposób, w jaki rząd i NFOŚiGW podniosły pulę wydatków na „Mój prąd 6”, pokazuje, że decyzje w tym zakresie podejmowane są arbitralnie, stosownie do popytu na dotacje. Ani fundusz, ani resort klimatu nie dysponują bowiem analizami pokazującymi efektywność finansową opłacanych z podatków i środków unijnych programów takich jak „Mój prąd” czy „Czyste powietrze”. Nie wiadomo zatem, czy państwu, które chce osiągnąć efekt w postaci ograniczenia zużycia energii o 1 MWh, bardziej opłaca się zachęcać do inwestycji duże firmy, czy raczej wspierać właścicieli domów i mieszkań w termomodernizacji i zamianie kotłów na węgiel i gaz na pompy ciepła.
Podobnie państwo nie ma zielonego, nomen omen, pojęcia, jak najlepiej lokować pieniądze, jeśli celem jest ograniczenie emisji gazów cieplarnianych. Czy dopłacać do pomp ciepła? Czy też może zachęcać rolników do budowania biogazowni, które zasila metan, znacznie bardziej szkodliwy dla klimatu gaz niż dwutlenek węgla? Dopóki takich danych rząd i jego agencje nie będą miały do dyspozycji, dopóty pieniądze będą wydawane na chybił trafił.
Największy efekt mierzony stosunkiem nakładów finansowych do uzysku w postaci ograniczenia emisji czy zużycia energii przynoszą inwestycje w najbardziej energochłonne instalacje czy budynki. Wspominają o tym nawet unijne dyrektywy, choćby dyrektywa budynkowa, która przewiduje w pierwszej kolejności termomodernizację domów pochłaniających najwięcej energii w przeliczeniu na 1 mkw.
Na przeciwległym biegunie są właściciele nowoczesnych domów, którzy zużywają niewielkie ilości energii, ale mimo to planują współfinansowane przez państwo inwestycje w instalacje PV czy wymianę nowoczesnych kotłów kondensacyjnych na pompy ciepła.
Gdyby NFOŚiGW liczył skutki wydania każdego złotego, to najprawdopodobniej zamiast zwiększania puli pieniędzy na program „Mój prąd” więcej popłynęłoby na remonty starszych budynków, czyli tam, gdzie zużycie energii, a co za tym idzie emisje bezpośrednie i pośrednie jest najwyższe. Z kolei właściciele nowoczesnych budynków z instalacjami PV dłużej czekaliby na dopłatę do zakupu magazynu energii.