— Z jednej strony więc namawiano mieszkańców wsi do migracji w poszukiwaniu lepszego życia, z drugiej jednak o tych, którzy zostali na wsi, mówiono, że z chłopów mogą zmienić się w nowoczesnych rolników — o krótkiej historii awansu społecznego w PRL opowiada Magda Szcześniak, autorka książki „Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce”.
„Newsweek”: Kiedy awans społeczny w PRL jest najbardziej dynamiczny i masowy?
Magda Szcześniak: W pierwszych 10 latach po wojnie. Industrializacja wymaga ludzi. Wiejscy wychodźcy, jak ich nazywano, zatrudniali się w fabrykach albo awansowali na pozycje inteligenckie dzięki zdobyciu edukacji. Inną ścieżką, ograniczoną jednak do wczesnego powojnia, był awans robotników do kadry zarządzającej lub partyjnej biurokracji.
Pod koniec lat 50. dynamika mobilności zaczyna słabnąć. Spada odpływ zatrudnionych w rolnictwie do przemysłu, zmniejsza się liczba dzieci chłopskich i robotniczych na studiach. Ścieżki awansu ostatecznie zatykają się w drugiej połowie lat 70., dekadę później już mało kto wierzy w realizację obietnicy masowego awansu.
Jaka była skala awansu?
– Historycy szacują, że po II wojnie światowej około 25-30 proc. Polaków zmieniło pozycję w strukturze społecznej. Dzięki warunkom stwarzanym przez państwo i osobistemu wysiłkowi radykalnie przekształcili swoje życia, dla wielu oznaczało to znaczne polepszenie warunków życiowych.
PRL opierał się w teorii na sojuszu robotniczo-chłopskim. Można było awansować, nie wyjeżdżając ze wsi?
– Projekt awansu społecznego w socjalizmie opierał się na obietnicy jego powszechności i kolektywności. Zmienić się więc miała sytuacja klas ludowych – poziomu życia robotników i chłopów, ale też społecznego uznania, poczucia godności. Z jednej strony więc namawiano mieszkańców wsi do migracji w poszukiwaniu lepszego życia, z drugiej jednak o tych, którzy zostali na wsi, mówiono, że z chłopów mogą zmienić się w nowoczesnych rolników.
Brzmi jak bajka.
– Ale to działało, wiele osób chlubiło się nową tożsamością rolnika czy rolniczki. To przekształcenie tożsamościowe powodowało jednak równocześnie konflikty między tradycjonalistami a modernizatorami, bardzo często w obrębie rodziny.
Jaka była w tym rola państwa?
– Niezwykle ważna. Możliwość awansu była podstawową obietnicą składaną obywatelom przez nową władzę. To ona w dużej mierze legitymizowała nowy system polityczny.
Władza wprowadza wiele rozwiązań, które udrażniają mobilność społeczną. Zanim dzieci wiejskie trafią na uniwersytety, kończą kursy przygotowawcze, a przed rozpoczęciem pracy w fabrykach idą do szkół przysposobienia przemysłowego, zawodówek, techników. Z powodu nacjonalizacji przemysłu i rozrostu instytucji państwowych, aparatu partyjnego, wojska i innych służb, biurokracji państwo jest również głównym pracodawcą. Awans społeczny wiązał więc osoby pochodzące z klas ludowych z nowym państwem.
Foto: Longin Wawrynkiewicz / PAP
Czego władza oczekiwała w zamian?
– Lojalności i przystąpienia do projektu nowej socjalistycznej ekonomii, czyli na przykład zgodzenia się na wysokie normy produkcyjne, odstąpienie od zaspokojenia potrzeb konsumpcyjnych.
25-30 procent Polaków zmieniło pozycję w strukturze społecznej po II wojnie światowej
Ale awans miał swoją cenę.
– Główną tezą mojej książki jest to, że ruch w strukturze społecznej wywoływał intensywne emocjonalne poruszenie. Osoby awansujące odczuwały bardzo ambiwalentne uczucia: radość, ekscytację, poczucie wolności, ulgę. Z drugiej strony prześladuje je wstyd, lęk, poczucie zagubienia, gniew, resentyment. Rozciągnięcie w czasie i intensywność tych uczuć opisywane są przez osoby awansujące jako wykańczające. Dodatkowo częścią awansu do środowisk miejskich jest konieczność nauczenia się nowych sposobów wyrażania emocji. Tożsamość osób awansujących zbudowana jest więc na pęknięciu – poczuciu niepełnej przynależności do nowego środowiska i równoczesnym odróżnianiu się od środowiska pochodzenia. Dobrym przykładem są opowieści awansujących o powrotach do domu – osoby takie, przybywające na rodzinne uroczystości czy wykopki, ale także w celu podjęcia pracy na wsi, często oskarżane są o wywyższanie się, „robienie z siebie pana”.
Największą pracę nad emocjami musiały wykonać osoby dokonujące dużych skoków w hierarchii klasowej, na przykład chłopskie dzieci, które zostają dyrektorami dużych zakładów przemysłowych czy profesorami na uniwersytetach. Wejście w miejskie środowiska inteligenckie, zwłaszcza te, które posiadały zakorzenienie w międzywojennych instytucjach, wymagało autodyscypliny i poświęceń.
Cytuje pani pamiętnik – „Byłam wiecznie skłócona ze światem i sama z sobą”. Zerwanie z korzeniami było wymagane?
– Oficjalnie nie. Tym miał się zresztą między innymi różnić się awans w socjalizmie od awansu w systemie kapitalistycznym, w którym częścią trajektorii awansu było zazwyczaj odcięcie się od starego środowiska. Zgodnie z ideologią socjalistyczną to nie do przyjęcia. Klasa robotnicza i chłopska miały być podstawą tego systemu, nie można więc wychodźcom ze wsi nakazać zerwania z korzeniami. Podkreślano zresztą – i do pewnego stopnia była to prawda – że zgodnie z polityką powszechnego awansu zmieniają się nie tylko osoby migrujące ze wsi do miast, lecz także środowiska pochodzenia tych osób.
Z drugiej strony pełno jest w pani książce opowieści o stygmatyzowaniu ludzi, którzy zdecydowali się na awans. Właściwie on podszyty jest nieustanną przemocą emocjonalną.
– W tekstach nadsyłanych na konkursy pamiętnikarskie często czytam, że osoby awansujące krytykowane są przez swoje rodziny czy lokalne społeczności, jak i prześladowane czy wykpiwane przez środowiska miejskie. Przywołuję anegdotę, którą socjolog Stefan Nowakowski kilkakrotnie usłyszał podczas badań w warszawskim hotelu robotniczym w latach 50. Opowiadano mu o przemocowym rytuale przejścia: kiedy świeżo upieczeni robotnicy kładli się po pracy w brudnym ubraniu do czystego łóżka, byli przenoszeni przez kolegów pod prysznic i szorowani szczotką ryżową. To miała być skuteczna lekcja higieny i nowych miejskich obyczajów. Nowakowski traktował co prawda tę opowieść jako mit – nie był bowiem w stanie znaleźć nikogo, kto został poddany podobnemu zabiegowi. Niemniej samo funkcjonowanie takiego mitu jest znaczące. Tożsamość chłopska awansujących była powodem do wstydu, źródłem niewłaściwych praktyk i zacofania. Spotykają się często z docinkami, wyzwiskami, w najlepszym razie z zachętami do porzucenia atrybutów wiejskości na rzecz miejskich zachowań. Pamiętniki pokazują jednak, że reakcje mogły być rozmaite – od chęci radykalnego zerwania z wszystkim, co chłopskie, po częściową przynajmniej afirmację kultury wiejskiej i odrzucenie poczucia miejskiej wyższości.
Awans w PRL jest podszyty sprzecznościami.
– Pojawiają się napięcia w oficjalnej wykładni. Jeśli robotnicy i chłopi mieli awansować jako klasy (a więc cała ta grupa), to dlaczego taki nacisk kładziono na awans indywidualny, polegający na przejściu z klasy niższej do wyższej. Po drugie, w oczy rzuca się nieumiejętność – to szczególnie dobrze widać po roku 1956 – stworzenia alternatywnych wzorów uczestnictwa w kulturze, które wykraczałyby poza klasycznie rozumianą kulturę inteligencką. Klasa robotnicza i chłopska, która według oficjalnej ideologii ma być siłą przodującą narodu, jest zachęcana w sferze praktyk do imitowania inteligencji i mieszczaństwa.
Foto: Krytyka Polityczna / Materiał prasowy
Nie wszyscy są zadowoleni z masowego awansu.
– Inteligencja w PRL jest warstwą bardzo zróżnicowaną. Jednym z efektów masowej polityki awansu społecznego jest stworzenie grupy nazywanej „inteligencją ludową”, czyli pracowników i pracownic umysłowych różnego szczebla, którzy pochodzą z klas ludowych i mają się z nimi identyfikować nawet po doświadczeniu mobilności społecznej, działać w ich interesie. To mogły być osoby należące do inteligencji technicznej, oczywiście nomenklatury partyjnej i biurokracji, ale też choćby nauczyciele, wśród których było bardzo wiele osób z awansu. Ale istnieje też stara inteligencja, wywodząca się jeszcze z międzywojnia, która kultywuje własne wyobrażenia na temat roli inteligencji i niechętnie spogląda w stronę nowych przybyszy, walczy o hegemonię. Gnębi świeżo upieczonych inteligentów i inteligentki, sprawdza umiejętność poprawnego mówienia, czystej polszczyzny, zachowywania się w towarzystwie, właściwego ubierania się. To są pozornie drobne sprawy, ale stanowią codzienne doświadczenia. Na poziomie osobistym awans do inteligencji był często okupiony wielkimi wyrzeczeniami i codzienną pracą nad emocjami.
Wymagał wyparcia się religijności, tak ważnej na wsi?
– Część osób awansujących opisywała w pamiętnikach rozdarcie, które wywołuje w nich język antykościelny. Odejście młodych osób awansujących od religii jest też często wspominaną przyczyną konfliktów rodzinnych. Dla jednych odejście od Kościoła było źródłem niezgody i niepokoju, za to inni postrzegali tę możliwość jako wyzwalającą.
Doświadczenie awansu kobiet i mężczyzn się różni?
– Masowy awans kobiet rozpoczyna się dopiero w latach 50. Kobiety rzadziej, zwłaszcza po 1956 r., dochodziły do najwyższych pozycji – czy to w partyjnej biurokracji, administracji, czy przemyśle. Wynikało to między innymi z „podwójnego etatu” większości kobiet, czyli łączenia pracy zawodowej z pracą w domu. Choć więc w powojennej Polsce dokonuje się awans i emancypacja kobiet, jest to proces niepełny. Wspomnienia wiejskich dziewczyn migrujących do miast dobrze jednak pokazują, że nawet ta niepełna emancypacja była ogromnie ważna. Wiele z nich podejmuje próbę wyjścia z bardzo patriarchalnych i tradycyjnych, a często też niezwykle przemocowych, warunków życia wiejskiego. Dla tych młodych kobiet przeprowadzka do miasta motywowana była chęcią ucieczki od ciężkiej pracy na gospodarstwie, zdobycia edukacji i zawodu, lecz również możliwością decydowania o swoim ciele, wyborze partnera itd. Chodziło między innymi o możliwość przeżycia miłości romantycznej, która była dotychczas postrzegana jako przywilej wyższych sfer.
Foto: Piotr Mecik / Forum
W społeczeństwie socjalistycznym był możliwy mezalians?
– Nie powinien być możliwy, bo socjalizm miał dążyć do zniesienia różnic klasowych. Teoretycznie małżeństwo na przykład robotnika wykwalifikowanego z nauczycielką czy urzędniczką lub dyrektora przedsiębiorstwa z pracownicą fizyczną nie powinno dla nikogo być problemem. I rzeczywiście wzrasta liczba małżeństw międzyśrodowiskowych, jak je wtedy nazywano. Ale wywoływały duży opór społeczny i były otoczone aurą skandalu, często określano je jako mezalianse właśnie. Niekiedy opór stawiały rodziny, niekiedy różnica klasowa między małżonkami (nawet jeśli jeden z partnerów z klasą ludową związany był już tylko pochodzeniem) stawała się źródłem ostrych konfliktów. To zresztą też dość popularny motyw literacki i filmowy, służący ukazaniu istniejących jeszcze w socjalizmie hierarchii.
W „Konopielce” Kaziuk podgląda nauczycielkę z miasta, która uprawia seks na jeźdźca. Kiedy próbuje to powtórzyć z żoną, ta jest przerażona.
– W innej powieści Edwarda Redlińskiego bohaterem jest inteligent, który wraca na rodzinną wieś z zamiarem jej zmodernizowania. Podkochuje się w nim wiejska dziewczyna. Marian stawia jej warunek, że zanim pójdzie z nią do łóżka, musi stać się kobietą nowoczesną. Ale kiedy ona przyswaja sobie miejski styl życia, on z kolei jest przerażony jej wyzwoloną seksualnością.
W książce stawia pani tezę, że ich niespełnienie doprowadziło do buntu robotników.
– To jest jeden z paradoksów historii socjalistycznego awansu – w pewnym sensie socjalizm pada ofiarą własnego, częściowego, sukcesu. Język uznania i symbolicznego prestiżu kierowany w stronę klas ludowych przy równoczesnym spadku tempa mobilności prowadzi do rosnącego niezadowolenia. Zarejestrowane choćby przez dokumentalistów filmowych głosy robotników strajkujących w roku 1980 i działających w Solidarności wydobywają właśnie dysonans pomiędzy oficjalną retoryką socjalizmu a realnymi możliwościami klasy robotniczej. Budzi on gniew i ostatnie w historii systemu żądanie kolektywnego awansu dla klasy robotniczej.
Co zmieniło się w 1989 r.?
– Kultura kapitalistyczna lat 90. przynosi zupełnie inną wizję awansu: ma to być proces indywidualny, którym steruje jednostka. Każdy jest odpowiedzialny za swój los. Akceptowalny staje się pogląd, że nierówności społeczne są nieodzowne, a podstawowym celem państwa nie jest dążenie do ich minimalizacji. Państwo abdykuje więc z roli patrona awansów, choć oczywiście realnie ta abdykacja następuje jeszcze w socjalizmie.
Lata 90. są początkiem wytwarzania języka estetycznych różnic pomiędzy klasami ludowymi a klasą średnią, do której wszyscy wtedy aspirują. Ironizowanie z disco polo, białych skarpetek do mokasynów (a potem białych kozaczków!), ale też wytworzenie figury homo sovieticusa, niezdolnego do przystosowania się do nowych warunków i roszczeniowych robotników i rolników – stygmatyzacja jest w polskiej sferze publicznej bardzo rozpowszechniona.
Foto: Mikołaj Starzyński / Newsweek
Dr Magda Szcześniak jest kulturoznawczynią, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Autorka książek „Normy widzialności. Tożsamość w czasach transformacji” czy „Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce”.