Siadamy z Danutą w brudowniku. Tu trzyma się śmieci zebrane na szpitalnym oddziale, mopy, środki czystości. Tu odpoczywają salowe. O ile znajdą chwilę na złapanie oddechu.
Dopiero zaczęłam pracę i uczę się zasad. Już wiem, że pokój socjalny jest dla pielęgniarek. Salowe mogą tam wejść, żeby zrobić sobie kawę czy herbatę, ale spędzanie tam zbyt wiele czasu nie jest dobrze widziane. Lekarze mają własne gabinety, do których wkradamy się, kiedy są na bloku operacyjnym lub skończyli już dyżur. Mamy szybko posprzątać i zniknąć.
– Ostatnio weszłam do gabinetu lekarza, akurat tam był. I cieszy się na mój widok, zaprasza. Patrzę, a ktoś zapomniał poprzedniego dnia wpaść do niego na sprzątanie. Z trzech śmietników się wysypywało na podłogę – mówi 53-latka.
– To nie mógł sam wyrzucić? – dziwię się.
Danuta parska i kręci głową jakby z politowaniem nad moją naiwnością. – No gdzie się będzie profesor za śmieci łapał. Ale spokojnie, za kilka dni załapiesz, jak tu wszystko funkcjonuje.
Procedury sobie, życie sobie
Wiem, że muszę się od niej nauczyć jak najwięcej, bo jest tu jedyną salową z doświadczeniem. Pracuje cztery lata. Inne są zatrudnione nieco ponad tydzień – nowicjuszki jak ja. Nie przeszłyśmy żadnych szkoleń, bo nie ma na to czasu. Gdy któregoś dnia zostaję sama z Małgorzatą – która dopiero co rzuciła fryzjerstwo – i na kontrolę wpada sanepid, obie oblewamy się zimnym potem. Przecież jak zaczną nas odpytywać z procedur, to polegniemy. Małgorzata dzielnie bierze to na siebie. Coś tam już zapamiętała, a w razie czego wytłumaczy, że jest tu ledwie kilka dni. Sugeruje, żebym schowała się w sali pacjenta i udawała zajętą.
Szczęśliwie udaje jej się przebrnąć przez pytania kontrolerki. Mówi mi: – Najgorzej, że procedury sobie, a my sobie. Nie da się robić wszystkiego dokładnie tak, jak tam jest napisane, boby nam dnia nie starczyło.
Uspokaja, że się przyzwyczaję. Ona po pierwszym dniu myślała, czy nie odejść, tak była zmęczona. A teraz już wpada w rutynę. Trochę jej się żyć odechciewa po dyżurze, ale coś przecież robić trzeba. Uważa, że skoro przez lata dała radę wystawać całymi dniami za fotelem fryzjerskim, to tu też da. Boi się usiąść nawet na chwilę, żeby nikt nie pomyślał, że się obija.
– A umowę ci już dali? – dopytuje.
Kręcę przecząco głową. Mówi, że jej też nie, ale podobno płacą na czas i to jest najważniejsze. Porównujemy doświadczenia z rozmowy o pracę – są podobne.
L4 zamiast urlopu
Gdy zadzwoniłam na numer z ogłoszenia, odebrała pani Wiesia. Z zewnętrznej firmy, z którą szpital ma umowę na zatrudnianie pracowników niemedycznych. Powiedziała, żebym przyszła następnego dnia, bo „musi mnie obejrzeć”. Wybrałam to ogłoszenie, bo w odróżnieniu od większości nie było w nim mowy o konieczności posiadania orzeczenia o niepełnosprawności. Szpitale wolą takie osoby, bo dostają dofinansowanie, gdy je zatrudnią.
Czesława wskazuje na mnie i pyta: – A to znów jakaś nowa? Ciekawe, ile wytrzyma
Gdy tylko weszłam do zagraconego pokoiku w szpitalnej piwnicy, służącego Wiesi za biuro, usłyszałam pytanie, czy jestem pracowita. Wytłumaczyła, że „niejedna tu przychodzi, a potem jej się robić nie chce”. To, że nie mam doświadczenia w szpitalnej pracy, nie miało znaczenia. Nie prosiła też o dokumenty potwierdzające wykonanie badań lekarskich. Stwierdziła, że za jakiś czas i tak mnie przecież wyśle do lekarza medycyny pracy. Kiedy? Nie sprecyzowała.
Foto: Karolina Rogaska / Newsweek
Kazała mi wypełnić druk z danymi osobowymi, wyjaśniła, że będę zarabiać 27,70 zł brutto za godzinę i że chciałaby, żebym przychodziła na 12-godzinne zmiany. – Możesz sobie zrobić pół godziny przerwy na jedzenie, ale odliczamy ten czas od wypłaty. I dostajesz umowę-zlecenie, jak się będziesz sprawdzać, to może za jakiś rok pomyślimy o umowie o pracę – zaznaczyła.
I zaraz dodała: – Aha, no i oficjalnie nie masz urlopu, ale nikomu nie będzie przeszkadzać, jak w wakacje się rozchorujesz na tydzień. Anginy się przecież zdarzają…
Mrugnęła do mnie i przypatrywała się przez chwilę, jakby sprawdzając, czy rozumiem sugestię. Po czym zaprosiła w kolejny poniedziałek do pracy. – Na oddziale salowe trzymają procedury sanepidowskie, możesz zerknąć w wolnym czasie, żeby wiedzieć, co i jak. Ale przede wszystkim to patrz, co one robią, i naśladuj – powiedziała.
Jedna sala to jedne rękawiczki
Gdy tydzień później Danuta wyciąga z szuflady w brudowniku gruby plik z procedurami, już wiem, że ciężko będzie z czasem na jego czytanie. Nim zdążę go otworzyć, dostajemy wezwanie do sali, którą trzeba pilnie posprzątać. Pacjent został wypisany, zaraz pojawi się nowy.
Odkażamy salę specjalnymi chusteczkami, łącznie z materacami i poduszkami, szczególnie uważnie klamki. Wymieniamy worki na śmieci. Czyścimy detergentami łazienkę, zmywamy podłogi, zmieniamy pościel. Musimy pamiętać: jedna sala to jedne rękawiczki, dwie szmatki na mopa. Przed dotknięciem pościeli trzeba zdjąć rękawiczki i odkazić ręce.
Kiedy schylam się po worek ze śmieciami, odzywa się obolały kręgosłup. Nic dziwnego. Jest po 17, a pracujemy od 6.30. Chociaż oficjalnie zaczynamy o 7, ale do tej godziny trzeba sprzątnąć sale zabiegowe.
Po zabiegówkach czeka na nas codziennie 17 sal pacjentów. Do tego gabinety lekarskie, pokój socjalny, korytarze, schody, sala konferencyjna. I nastawianie maszyny, która czyści baseny i nocniki. Oraz sprzątanie „wydzielin biologicznych”, a więc wymiotów czy krwi pacjentów. Tu obowiązuje czyszczenie specjalnymi środkami z chlorem – trzeba zapamiętać, które są do czego.
Kilka razy dziennie kursujemy do pralni, żeby oddać zużyte szmatki od mopa. I zabrać te już uprane. Trzeba tego pilnować, bo szmatek wiecznie brakuje. Narzędzia do sprzątania i środki czystości są wydzielane dość skromnie. Gdyby nie to, że Danuta umie się dogadać z ludźmi pracującymi w magazynie, żeby dali butelkę tego czy innego detergentu więcej, to byłoby za mało.
Z czego tu się cieszyć?
Gdy wpada 5 minut wolnego, idziemy na papierosa. Prawie biegnę za Danutą szpitalnym korytarzem. Pędzi, a jest ze dwie głowy niższa ode mnie.
Na papierosie spotykamy innych pracowników niemedycznych, sprzątaczy, kuchenne. Danuta zagaduje: – Co tacy smutni?
Odpowiadają jej wzruszenia ramion. – A z czego się tu cieszyć? – mówi Czesława, wpatrując się w ziemię. – Miałam mieć weekend wolny, ale mnie rzucili na dyżur. Plany miałam, ale kogo to obchodzi? Tu nie można robić planów.
Wskazuje na mnie i pyta Danutę: – A to znów jakaś nowa? Ciekawe, ile wytrzyma.
Czuję ból w całym ciele i nie dziwię się, że ludzie nie dają rady. Ale Danuta uważa, że przecież nie jest tak źle. Jesteśmy na oddziale dziecięcym, większość rzeczy przy pacjentach robią rodzice, odchodzi mycie czy podnoszenie. A reszta personelu nie krzyczy, nie traktuje nas źle. – Oddziałowa nam dziś powiedziała, że możemy niedojedzone obiady po dzieciach wziąć. Zły człowiek by tego nie zaproponował.
Zadeptana czystość
Nie jest jednak tak różowo. Jedna z pielęgniarek krzyczy na mnie, gdy niosę podkłady dla niemowlaka. Poprosiła mnie o nie jego matka. – Ale gdzie pani z tym lezie?! Po co to pani?! – słyszę za sobą.
Speszona wyjaśniam sytuację. Pielęgniarka odprowadza mnie wzrokiem, a ja czuję się jak złodziejka. Jednak nie jest źle, jeśli porównać to z opowieściami z papierosa, kiedy salowe z innych oddziałów skarżyły się na wyzwiska czy przytyki dotyczące braku wykształcenia. Na naszym oddziale to się nie zdarza. A rodzice pacjentów potrafią uprzejmie podziękować za posprzątanie sali. Chociaż nie mają też problemu z zadeptywaniem butami świeżo zmytej podłogi, czym dokładają nam pracy.
Po tygodniu spędzonym w szpitalu chce mi się płakać ze zmęczenia. Ostatniego dnia odliczam minuty do końca. Danuta wydaje się niewzruszona. Skarży się co prawda na bóle nóg i pleców, ale bywało gorzej. – Osiem lat robiłam na kuchni. Kilkunastolitrowe gary nosiłam, aż się nabawiłam cieśni nadgarstka i musiałam operować. Pracować to się zdarzało i po 16 godzin – wspomina.
No i ma perspektywę zmiany. Zrobiła szkolenie na opiekuna medycznego, zmieni profesję i oddział. W końcu nie będzie zarabiać minimalnej. Niestety, gdy odejdzie, salowe będą musiały większość czasu pracować w pojedynkę, teraz przychodzimy dwójkami, żeby się podszkolić. Nie mieści mi się w głowie, jak można zrobić samemu to, co ledwo udaje nam się ogarnąć przez 12 godzin we dwie. Więcej osób nikt nie zatrudni – brakuje pieniędzy.
Salowa czy sprzątaczka
– Braki kadrowe to problem w wielu szpitalach. Nie ma funduszy na wypłaty, a nawet jeśli są, to trudno o chętnych. To ogromnie obciążające zajęcie. Nie znam salowych bez przepukliny w kręgosłupie – mówi Krystian Krasowski, prezes Ogólnopolskiego Międzyzakładowego Związku Zawodowego Personelu Pomocniczego w Ochronie Zdrowia. Teraz pielęgniarz, wcześniej przez lata pracował jako salowy.
Mówi, że salowe są w umowach określane jako sprzątaczki, więc nawet gdy zmieni się siatka płac (od lipca salowe powinny zarabiać 4651,06 zł brutto), one nie dostaną podwyżki, bo wedle dokumentów wykonują inny zawód. Będą dalej otrzymywać najniższą krajową. – Pomóc mogłoby ścisłe określenie obowiązków salowej. Tak, żeby było jasne, na podstawie jakich kryteriów odróżnić ją od osoby sprzątającej. I z drugiej strony, żeby nie musiała robić rzeczy, które do niej nie należą, jak karmienie czy mycie pacjenta – zauważa Krasowski.
Problemem są też umowy-zlecenia. Jeśli pracownicy są zatrudnieni przez szpital, to można sprawę zgłosić do Państwowej Inspekcji Pracy i ta z dużym prawdopodobieństwem interweniuje, co skutkuje zmianą umowy, bo dyrekcje boją się sądów. – Niestety, wielu pracowników niemedycznych jest zatrudnianych przez firmy zewnętrzne i tu sprawa się komplikuje, bo one mają tysiące sposobów na kreatywne obchodzenie przepisów – wyjaśnia związkowiec.
Boją się wychylać
Krasowski uważa, że choć udaje się robić małe kroki poprawiające sytuację salowych, to jest to na tyle skomplikowane, że trzeba będzie wielu lat, by zmiany były naprawdę odczuwalne. Do rozwiązania pozostaje np. kwestia dodatków za dyżury nocne czy świąteczne. Za te pierwsze salowe dostają 20 proc. dodatku, a pielęgniarki – 65 proc. W przypadku świąt czy niedziel salowe nie mogą liczyć na żaden dodatek. – Niby dostają potem wolne, ale jak się przejrzy grafik i liczbę przepracowanych godzin, to wychodzi, że tego wolnego de facto nie było – podkreśla Krasowski.
Według niego problemem jest też to, że o prawa pracowników niemedycznych trudno walczyć. Pielęgniarki nie chcą, by włączali się do ich protestów, bo uważają, że to odwraca uwagę od ich problemów. Lekarze reagują lepiej, ale też nie czują się w obowiązku wspierania tych pracowników. Do tego same salowe boją się wychylać.
– Niejednokrotnie spotkałem się z tym, że próba założenia związku w danym szpitalu kończyła się fiaskiem. Dyrekcja straszyła, że jeśli związek powstanie, to wpuści firmę zewnętrzną, która już się salowymi zajmie, jak trzeba. A w razie potrzeby je zwolni – opowiada Krasowski. – Wiem też, że jeśli już salowe pojawią się na protestach, a administracja placówki zobaczy je na zdjęciach, będą miały problemy. Strach jest duży.
Kiedyś cztery, dzisiaj jedna
Maria, która od 34 lat pracuje w jednym z powiatowych szpitali, mówi, że chociaż zapisała się do związku zawodowego, to stara się być ostrożna. Zostały jej dwa lata do emerytury i nie chciałaby teraz narobić sobie kłopotów. Szczególnie że już miała rozmowy dyscyplinujące za swoje publiczne wypowiedzi na temat warunków pracy.
A te są dalekie od idealnych. Maria nie zmieniła pracy, tylko dlatego, że uważa ją za misję i lubi kontakt z ludźmi. – Gdyby wszyscy byli inżynierami, prawnikami, to kto by te szpitale doprowadzał do porządku? Wiem, że jestem potrzebna. Tylko ludzie łatwo o tym zapominają – mówi.
Nie ukrywa, że jest zmęczona. Mówi, że kiedyś – chociaż nie szanowało się tego zawodu jeszcze bardziej niż dziś – to na dyżur na oddziale przypadały cztery salowe. Teraz jest jedna. A podczas nocnego dyżuru odpowiada się nawet za pięć oddziałów. Dyrekcja nazywa to „dobrym zarządzaniem zasobami ludzkimi”, dla Marii to zwykłe oszczędzanie kosztem ich zdrowia.
Ją i jej koleżanki traktuje się jak rzeczy. Kilka lat temu dyrekcja „sprzedała” salowe firmie zewnętrznej. Bez informowania ich o tym. Zostały po prostu zaproszone do gabinetu, żeby podpisały nowe umowy. Przy drzwiach stał nowy kierownik oddziału, który pilnował, by żadna nie wyszła, dopóki nie podpisze. Alternatywą było zwolnienie. Szpital szybko wycofał się jednak ze współpracy z firmą, bo ta zaczęła wysyłać salowe do sprzątania szkół i biur, odciągając je od szpitalnych obowiązków.
Pogłaskać chorego po ręce
– Te lata pracy się na mnie odbiły. Kręgosłup to właściwie cały do wymiany. Bo wie pani, ja 55 kilogramów ważę i muszę nieraz pacjenta bezwładnego, co waży 120 kilo, przewrócić na bok albo usadzić. Do tego przez tę chemię, której używamy, nabawiłam się astmy i problemów z oczami – wyjaśnia Maria.
Mówi, że odpowiada też za transport zmarłych. Pracuje z pacjentami paliatywnymi, więc śmierć jest codziennością. Ona się zmarłych nie boi. Sprawiają, że bardziej docenia życie. Nie ma też problemów ze zmianą pieluch u starszych osób. I rozumie potrzebę czułości. Gdy widzi starszą panią, której nikt nie odwiedza, przychodzi, żeby chociaż pogłaskać ją po ręce. Wie, że taka obecność bywa jak lek.
– O relacje rodzinne też bardziej przez tę pracę dbam. Ile ja się napatrzyłam, jak się rodziny nad łóżkiem pacjenta wykłócały, kto się nim teraz będzie zajmował. Albo jak spadek dzielić, chociaż człowiek żywy jeszcze przecież – mówi.
Woli pacjentów niż ich bliskich. Rodziny potrafią przychodzić z pretensjami, że nie jest pościelone, jak trzeba, albo że matka czy ojciec nie byli karmieni, chociaż to nieprawda. Pretensje zdarzają się też ze strony pielęgniarek i lekarzy. Bo śmieci są niewyrzucone albo zobaczą, że Maria akurat siadła i łyknęła herbaty. Ale ona macha na to ręką, skupia się na tych, co się uśmiechną, podziękują i na pacjentach, którzy mówią: „Dobrze panią widzieć”.
– Chociaż teraz to już głównie do emerytury odliczam – mówi. Martwi się, jak to będzie, bo wyjdzie jej coś lekko ponad 2 tys. zł. Nigdy nie było jej łatwo związać koniec z końcem, szczególnie że samotnie wychowywała dzieci. Ale córki dorosły, pracują, w razie czego wesprą, a ona wreszcie odpocznie. No i w końcu zrobi odkładaną od lat operację kręgosłupa. Już bez strachu, że przez długie zwolnienie lekarskie może stracić pracę.
Imiona niektórych bohaterek zostały zmienione.