Wystarczyło znać angielski, żeby robić szybką karierę w dużym zagranicznym koncernie. Słyszę to na początku każdej rozmowy z dzisiejszymi pięćdziesięciolatkami.
– Nie mam wątpliwości, że wygraliśmy los na loterii – mówi o swoim pokoleniu Piotr Płocharski. Dziś ma 55 lat, więc gdy upadał komunizm, był tuż po studiach, na które przyjechał do Warszawy z małego miasteczka.
Opisuje te czasy jako szalone pod wieloma względami.
— Niemal wszyscy moi znajomi zaczęli robić zawrotne kariery. Kolega, z którym mieszkałem w pokoju w akademiku, był w grupie pierwszych polskich maklerów. Ledwo skończył studia, a odbierał czerwone szelki od Lecha Wałęsy i wchodził do świata ogromnych pieniędzy. Inny był pierwszym w Polsce pracownikiem koncernu Coca Cola. Jego biuro mieściło się wtedy w pojedynczym pokoju w hotelu Victoria. Dziś jest prezesem dużej, znanej firmy spożywczej – wspomina Płocharski, który ma wśród znajomych kilku wieloletnich prezesów ogromnych firm i osoby tytułowane najbardziej wpływowymi w swojej branży. Wielu na początku kariery na najwyższe stanowiska awansowało w ciągu kilku-kilkunastu miesięcy. Dwudziestokilkuletni dyrektor regionu to nie było nic nadzwyczajnego.
On sam pierwszą pracę dostał w Young&Rubicam, jednej z największych agencji reklamowych świata, gdzie od razu został account managerem odpowiedzialnym za obsługę marek adidas, Jacobs i Milka. Dziś takich klientów powierza się tylko najlepszym, sprawdzonym przez lata ludziom.
Wariackie papiery
Rok 1993. Katarzyna Skrzynecka jest na studiach w stołecznej Akademii Teatralnej. Na korytarzu podchodzi do niej wysoki chłopak. Pyta, czy zaśpiewałaby dwa wersy za niemałe pieniądze. Pracuje dla dużego koncernu, ma zrobić polską wersję reklamy czekolady. Na Skrzynecką zwrócił uwagę, oglądając w telewizji „Jesienny koncert” Magdy Umer. Wsiadł więc w autobus i przyjechał na ulicę Miodową, by złapać aktorkę gdzieś między zajęciami. Skrzynecka się zgadza, na ulicy obgadują szczegóły. Ten, który ją zwerbował, przyjdzie potem do wyciszonego wytłoczkami po jajkach studia i zostanie również reżyserem dźwięku. Nagrają krótką frazę: „Milka to alpejskiego mleka najdelikatniejszy smak”.
Tak produkcję jednej z najbardziej charakterystycznych reklam telewizyjnych lat 90. opisuje Płocharski. To on był tym wysokim młodym mężczyzną. — Jeśli chodzi o marketing, nikt nie wiedział nic. Wszystko robiliśmy intuicyjnie, popełnialiśmy masę błędów, ale nie było konsekwencji, bo klient nie miał w odwodzie kilkunastu innych, profesjonalnych agencji. Każdy się uczył i bardzo chciał się uczyć. Byliśmy tak naładowani energią, że poza pracą nie widzieliśmy nic. Harowaliśmy po kilkanaście godzin na dobę – wspomina Piotr Płocharski.
Wychodziło także tym, którzy zdecydowali się na własne biznesy. — Na początku siedziałem w pracy do 2-3 w nocy. Szedłem spać, rano wracałem do biura, ale i tak czasami znalazłem moment na wyjście do knajpy. Takie tempo może wytrzymać tylko bardzo młody człowiek, a w czasach gdy wszystko rosło błyskawicznie, takie tempo było konieczne. Dlatego to na naszym pokoleniu stały przemiany rynkowe – deklaruje Michał Kowalczyk, dziś 51-letni współwłaściciel agencji reklamowej IQ Marketing, który rozkręca przedsięwzięcia związane z nowymi technologiami.
Mocne wejście w rynek tuż po studiach i zatracenie w pracy dla raczkujących w Polsce korporacji to częste wspomnienie dzisiejszych pięćdziesięciolatków. — Starsze osoby właściwie nie były tam zatrudniane. Może chodziło o angielski, a może o etos pracy? My nie mieliśmy rodzin, zobowiązań. Praca była dla nas wszystkim. Nie musieliśmy wracać do domu o 16, a firmy chętnie korzystały z tego zapału, więc byliśmy znacznie atrakcyjniejszymi pracownikami niż ówcześni 30-40 latkowie – mówi Płocharski.
To zostaje
— Ja dalej tak zapieprzam. Nie umiem inaczej. Miałem co prawda taki kilkuletni okres, że moja firma okrzepła, wszystko kręciło się samo, więc mogłem żyć trochę swobodniej. Ale teraz wszedłem w startupy i znowu pędzę – deklaruje Michał Kowalczyk.
Aneta, niewiele po pięćdziesiątce, ma podobnie. Może dziś nie siedzi po nocach, bo i firma już do tego nie nakłania, ale nadal jest tytanką pracy. Kieruje zespołem w korporacji, wszyscy wiedzą, że można na nią liczyć, bo „zawsze dowozi”. To wąska branża, a Aneta jest naprawdę dobra, więc wiedzą o niej również u konkurencji. A ona mimo to się boi. — Nie wiem, co by było, gdybym straciła teraz pracę. Do emerytury sporo czasu, a kobiety w moim wieku nie są pożądane na rynku. Niby mam świadomość, że jestem specjalistką, że sobie radzę, ale i tak z tyłu głowy kołacze lęk – mówi Aneta.
Kilka lat temu postanowiła ograniczyć wydatki. Nie chce przyznać, że właśnie przez ten strach, z chęci zachomikowania czegoś na złe czasy. Tłumaczy, że miała dość konsumpcyjnego stylu życia, którym zachłysnęła się na początku kariery. Bo razem z tym pędem w pracy były spore pieniądze i drugi pęd – wydawanie. — Sukienki, spódnice, torebki, wyjazdy, restauracje. Miałam poczucie, że stać mnie na wszystko i chyba tak było. Z perspektywy czasu patrzę na to z politowaniem, ale wówczas wyrwałam się z biednego domu, w którym brakowało na wszystko, i nagle mogłam sobie na wszystko pozwolić. Tym łatwo się zachłysnąć – wspomina Aneta.
Dzisiejsi 50-latkowie wydawali też na mieszkania. — Kredyt nie był modnym słowem, bo stopy procentowe szalały, zasady przyznawania pieniędzy przez banki na nieruchomości były skomplikowane. Nie robiło się tego. Po prostu przez 3-4 lata trzeba było się spiąć i odłożyć na to mieszkanie. My z mężem tak zrobiliśmy i po 3 latach oszczędzania kupiliśmy 70 metrów kwadratowych w Warszawie – wspomina Maria. Dziś ma 51 lat i duży dom na obrzeżach Warszawy. Jej syn jest na pierwszym roku studiów i ani myśli o wyprowadzeniu się z domu, zarabianiu własnych pieniędzy. — Ma u mnie wszystko, czego potrzebuje, więc po co miałby się ruszać. My nie mieliśmy, marzyliśmy o usamodzielnieniu się, o własnym mieszkaniu, o własnych pieniądzach i do nich dążyliśmy. Teraz ludzie w takim wieku raczej bazują na rodzicach i myślą o pracy, która będzie dawała nie tylko kasę, ale i satysfakcję. Mój syn ostatnio poprosił o samochód, bo ciężko mu się spod miasta dojeżdża na uczelnię – mówi Maria, kwitując, że czasami uczy się od młodszych czerpania radości z życia, a nie skupiania wyłącznie na pracy. — Ich życie nie krąży wokół pracy, bo dzięki naszym pieniądzom nie musi. A my uczymy się od nich, jak sami możemy z tych pieniędzy korzystać, żeby nie być wyłącznie w pracy – dodaje.
Wspomina też, że w czasach gdy przeciętna płaca w budżetówce oscylowała wokół równowartości 30-40 dolarów miesięcznie, ona „jako młody wilczek korporacji”, zarabiała 100-150 dolarów. Awansując, doszła do równowartości 1000 dolarów. — Ale fortuny to nie były. Na pewno nie takie, żeby można było nic nie robić do końca życia. Choć na pewno żyje nam się łatwiej niż ludziom, którzy teraz wchodzą na rynek pracy, albo mają po 30-40 lat. Oni z pensji na mieszkanie nie odłożą – kwituje Maria. Pytam, czy nie czuje się nieswojo, mówiąc o sobie „młody wilczek korporacji”. Odpowiada, że nie miała wówczas wrażenia, żeby płeć miała znaczenie. — Owszem z dzisiejszej perspektywy myślę o tym, że moi koledzy zarabiali lepiej, robiąc to samo, co ja. Ale wówczas w ogóle nie był to temat podnoszony społecznie. Wszyscy pracowaliśmy, nikt nie analizował za ile. Ten problem widzę dopiero dzisiaj i dopiero teraz mnie męczy, że w korporacji, gdzie nadal jestem, zapewne zarabiam mniej niż mężczyźni. Chociaż mogę się tego tylko domyślać, bo przecież nikt nie zna pensji innych – podsumowuje.
Z duchem czasu?
Wracam do Anety, żeby dopytać, czy konsumuje dziś mniej, bo już wszystko ma czy też dlatego, że zmienił się świat. Zamyśla się i odpowiada, że raczej to podążanie z duchem czasu. W latach 90. było nim szaleństwo zakupowe, konsumpcja, łapanie wszystkiego. Dziś coraz więcej ludzi, zanim kupi przedmiot, pomyśli raczej, z jakim śladem węglowym się on wiąże, niż jak dużą da frajdę.
— Wycofałem się z reklamy, bo już nie wszystko ogarniam. Social media nie są moją najmocniejszą stroną, nie czuję tego tak, jak młodzi. Co nie znaczy, że mam problem z technologią. Żyję w elektronicznym świecie, dobrze dogaduję się z młodymi, czasami nawet lepiej niż z ludźmi w moim wieku. Daleko mi więc do wykluczenia cyfrowego, ale czuję, że próbując być na TikToku mógłbym się kompromitować – wyznaje z kolei Michał Kowalczyk. W podobnym tonie mówi Płocharski, który dziś jest właścicielem firmy zajmującej się przygotowywaniem profili klientów dla sklepów internetowych. Uważa, że nadąża za swoimi młodymi pracownikami, chociaż wie, że oni wiedzą lepiej. Dlatego uznał, że nie będzie się z nimi ścigał na młodość, bo nie ma szans wygrać.
Ktoś mógłby z tego wnioskować, że za rozwój świata odpowiadają młodzi. To tylko kawałek prawdy. — Postęp technologiczny faktycznie sprawił, że w ostatnich latach stosunkowo niewielka jest bariera wejścia do biznesu, który może przynosić duże zyski. Firmy deweloperskiej nie założysz bez grosza, startup możesz próbować – mówi dr Michał Lutostański, socjolog z Uniwersytetu SWPS. Kluczem jest jednak sformułowanie „możesz próbować”. Bo koniec końców pojawia się problem kapitału na rozwój. I wtedy wchodzą 50-latkowie – albo ci, którzy mają własne pieniądze do zainwestowania, których dorobili się w latach 90. i na przełomie wieku, albo ci, którzy rządzą budżetami dużych koncernów, bo w latach 90. szybko i łatwo wskoczyli na fotele prezesów. — W praktyce oni wręcz stopują rozwój, bo mają pewien sceptyczny dystans do nowoczesności. Świat idzie do przodu dzięki młodym biznesom, jednak te „oldskulowe” nie trafiają na mielizny, bo mają narzędzia, którymi dysponuje duży kapitał: przejęcia, wykupienia, włączenia, licencje. Koniec końców młodzi pomysłowi pracują dla tych starszych. Tak to działa i dlatego w praktyce światem rządzą 50-latkowie oraz starsi od nich – stwierdza Lutostański.
I może również dlatego wielu z urodzonych pół wieku temu deklaruje: nie słyszę od młodzieży, że jestem dziadem, czy lamusem. No nie słyszy, bo to on wypłaca pensje. Ale wśród dwudziestolatków podśmiechujki z „boomerów”, czyli osób nierozumiejących współczesnego świata, są jednak na porządku dziennym. I nie chodzi w nich tylko o ludzi, którzy odpadli już dawno popadając w wykluczenie cyfrowe. A tych wśród 50-latków jest jednak najwięcej, bo opisywani wcześniej ludzie sukcesu to znacząca, widoczna, charakterystyczna i ciekawa część pokolenia AD 1970, ale jednak mniejszościowa, skupiona głównie w Warszawie, bo nawet w innych polskich miastach w latach 90. nie kręciło się aż tak, jak w centrali.
Porażka i przeciętność
— Dzisiejsi pięćdziesięciolatkowie to chyba najciekawsze socjologicznie pokolenie wśród Polaków. To jedna z najbardziej nieoczywistych kohort pokoleniowych. Z jednej strony są w niej ci, którym najbardziej wyszło. To pokolenie prezesów firm, dyrektorów i w mniejszym stopniu właścicieli dobrze działających średnich biznesów. Często nie kończyli studiów, bo na fali wzrostowej lat 90. wszystko płynęło tak dobrze, że nie opłacało się chodzić na uczelnię. A z drugiej są ci, którym najbardziej nie wyszło – stwierdza dr Lutostański. Dodaje, że w tej drugiej, bardzo szerokiej grupie są liczni rozczarowani, zgorzkniali ludzie, dla których kluczową sprawą jest polityka redystrybucyjna państwa, socjal. To często ludzie wykluczeni cyfrowo, żyjący tak jak ich rodzice, czekający do emerytury i mający już kłopoty ze zdrowiem, przewlekle chorzy – wśród ich rówieśników osoba, która nie bierze leków na chorobę przewlekłą, jest rzadkością. Choć paradoksalnie z finansowego punktu widzenia i tak są w lepszej sytuacji niż młodsi, wśród których powszechna jest praca na „śmieciówkach”, bez żadnych zabezpieczeń socjalnych oraz przekonanie, że za 20-30 lat państwa na pewno nie będzie stać na wypłatę emerytur.
— Gdy jeżdżę do swojego miasteczka odwiedzić mamę, czasami spotykam kolegów ze szkoły, którzy tam zostali. Niektórzy się rozpili, inni są bardzo porządnymi ludźmi. Jeden przez całe życie prowadził małą firmę budowlaną, przez lata jeździł do pracy w Niemczech. Dziś chce być bliżej rodziny, jest świetnym fachowcem i buduje domy w Polsce. Żyje skromnie – mówi Piotr Płocharski.
— Mam kolegę, który jeszcze na studiach zaczął handlować mięsem i szybko został rentierem. Ma na koncie pieniądze, żyje z odsetek, nic nie robi i dobrze mu z tym. Inny, który też założył swoją działalność, jest ciągle nieobecny. Nie to, żeby miał problemy z koncentracją, po prostu podróżuje po świecie, bo go na to stać – mówi Piotr Krawczyk, terapeuta po pięćdziesiątce. On sam stoi w rozkroku – pomiędzy tymi, którym się udało, bo zbili fortuny lub porobili kariery, a tymi, którzy polegli. Był i nadal jest idealistą. Chciał pomagać ludziom, więc uczył się psychoterapii. W latach 90. nie robił biznesu, nie poszedł do korporacji, tylko studiował, grał w knajpach i budował rowery na zamówienie — jak je określa „szyte na miarę”. Młodzież powiedziałaby, że robił je, zanim to było modne, choć raczej nazywałaby je nieco inaczej niż Krawczyk — „custom bike”. On sam z zaangażowaniem opowiada, jak taki jednoślad budowało się w latach 90. — Jeździłem po całej Polsce, żeby zdobyć dobre części. Trzeba było wiedzieć, gdzie co jest. W Radomiu dobre opony, w Łodzi suporty, w Lublinie akcesoria: błotniki, dzwonki – opowiada.
— A pedały?
— Po pedały najlepiej było jechać do Wałcza.
Ten obrazek dobrze oddaje, jakiej kreatywności i umiejętności kombinowania wymagało działanie w tamtych czasach. Kto je miał i, dokładając ciąg na kasę, budował coś swojego, miał duże szanse stać się takim „kolegą od handlu mięsem”. Krawczykowi bardziej niż na zarobku zależało na własnej satysfakcji z ręcznej roboty i na zadowoleniu klienta, któremu dawał bardzo indywidualne podejście. Pewnie dlatego nie rozkręcił dużego biznesu. I choć od niedawna nie ma pracy, nie jest też w grupie zgorzkniałych, podupadających na zdrowiu 50-latków. Po pierwsze dlatego, że od dekad jeździ na rowerze, więc dający radość życia ruch – w przeciwieństwie do swych rówieśników z sukcesem – nie jest dla niego czymś, co odkrył nie dawno lub wziął się za to trochę ze strachu przed starzeniem. Po drugie dlatego, że zawód terapeuty również i jemu dał stoicki spokój. Być może nawet znowu zacznie skręcać rowery na zamówienie. Tym razem wstrzeli się w modę.