Dlaczego Amerykanie są skazani na wybór pomiędzy zaledwie dwoma kandydatami?
„Ulubiony kandydat internetu” – napisał o nim „New York Times”. Był bohaterem memów, piosenek, prostych gier. Dobrze wpisywał się w kulturę mediów społecznościowych. Jego hasłem wyborczym było „Make America Think” (zmuśmy Amerykę do myślenia), w skrócie MATH (zarazem kolokwialnie: matma, matematyka), co miało być dowcipnym nawiązaniem do słynnego sloganu Trumpa „Make America Great Again” (uczyńmy Amerykę znowu wielką).
Wyróżniał go również program wyborczy, a przede wszystkim jeden postulat: bezwarunkowy dochód podstawowy. Andrew Yang zgadzał się z Donaldem Trumpem co do tego, że w USA zniknęło wiele miejsc pracy. Ale w przeciwieństwie do republikańskiego prezydenta nie obwiniał o to globalizacji i przenoszenia fabryk poza granice. Twierdził, że kluczowym problemem jest dziś dla amerykańskiego robotnika postępująca automatyzacja. Rozwój technologii, w tym sztucznej inteligencji, odbierze wkrótce jeszcze więcej pracy Amerykanom, nie oferując niczego w zamian. I będzie to prawdziwa katastrofa, „apokalipsa robotów”, jak mówił sam Yang. Dlatego właśnie zaproponował jedyną jego zdaniem alternatywę: 1000 dol. dla każdego Amerykanina miesięcznie. Program ten miał nosić prawdziwie amerykańską nazwę: dywidenda wolności (Freedom Dividend).
„Kto może być większym przeciwieństwem Donalda Trumpa niż Azjata lubiący matematykę” – przekonywał, nawiązując do swoich tajwańskich korzeni. W prawyborach Partii Demokratycznej w 2020 r. pytanie o to, kto może pokonać urzędującego prezydenta, było kluczowe. Chętnych nie brakowało: Joe Biden, Kamala Harris, Elizabeth Warren, Bernie Sanders. Szybko się okazało, że internetowa popularność Yanga, budowana przez oddany mu „Yang Gang”, nie wystarczy, by pozyskać niezbędne głosy w prawyborach, w których dominują starsi wyborcy, bardziej zainteresowani publicystyką w telewizjach kablowych niż memami. Po rozczarowujących wynikach w Iowa i New Hempshire, gdzie Yang zdobył odpowiednio 5 proc. oraz mniej niż 3 proc. głosów, zdecydował się zawiesić swoją kampanię. Nie przestał jednak myśleć o potrzebie alternatywy dla obecnej amerykańskiej polityki. W 2021 r. wystartował w wyborach na burmistrza Nowego Jorku. Początkowo sondaże dawały mu spore szanse, ale ostatecznie uplasował się w prawyborach na czwartym miejscu. Zwyciężył Eric Adams, który w listopadzie wygrał również właściwe wybory. W tamtym czasie Yang nie był już jednak członkiem Partii Demokratycznej.
Foto: East News
Opuścił ją miesiąc wcześniej, by założyć własne ugrupowanie, partię Forward (Naprzód). Centrową alternatywę dla wszystkich tych, których zmęczyły polaryzacja i podział sceny politycznej między dwa coraz bardziej radykalne plemiona. Dobrze oddawał to zresztą partyjny slogan: „Not Left. Not Right. Forward”, co można tłumaczyć jako: „Nie na lewo. Nie na prawo. Naprzód”, ale także jako: „Nie lewica. Nie prawica. Forward”. Na łamach „Washington Post” Yang oraz inni współzałożyciele nowej partii – była republikańska gubernator New Jersey Christine Todd Whitman i były republikański kongresmen z Florydy David Jolly – tłumaczyli powody jej powstania. „Ekstremizm polityczny rozdziera nasz naród, a dwóm głównym partiom nie udało się zaradzić kryzysowi”. Wskazywali, że blisko połowa Amerykanów nie odnajduje się po żadnej ze stron politycznego sporu, a blisko 80 proc. uważa, że kraj zmierza w złym kierunku. Jednocześnie 30 mln obywateli sądzi, że przemoc polityczna może być uzasadniona, co powinno być sygnałem ostrzegawczym przed postępującą radykalizacją. Rozwiązaniem może być, ich zdaniem, trzecia partia, która zignoruje dotychczasowy spór i postara się szukać satysfakcjonującego kompromisu, przyciągając w ten sposób zmęczonych polityką wyborców. „Ojcowie założyciele Ameryki ostrzegali przed niebezpieczeństwami systemu dwupartyjnego. Dziś żyjemy z tragicznymi jego konsekwencjami. Zapewnienie Amerykanom większego wyboru jest ważne nie tylko dla przywrócenia uprzejmości. Od tego zależy nasze życie, utrzymanie i sposób życia” – podsumowali swój manifest.
Kandydatka PSL
Pozornie wszystko wydaje się tu logiczne: skoro coraz większa grupa wyborców jest zmęczona obecnym systemem dwupartyjnym, a postępująca polaryzacja zdaje się momentami wręcz zagrażać przyszłości państwa, odpowiedzią mogłaby być nowa polityczna siła, reprezentująca umiarkowanych, która przełamałaby zgubny duopol. Pytanie, które jednak nasuwa się od razu, brzmi: czy rzeczywiście partia Forward jest w stanie naruszyć dominację dwóch ugrupowań trwającą od lat 50. XIX w., kiedy narodziła się Partia Republikańska i dołączyła do ukształtowanej dwie dekady wcześniej Partii Demokratycznej? Czy rzeczywiście dysponują metodą, która sprawiłaby, że na amerykańskiej scenie politycznej znalazłoby się miejsce dla trzech równorzędnych partii, co właściwie nie miało miejsca w amerykańskiej historii?
Nie oznacza to oczywiście, że w Stanach Zjednoczonych nie powstają inne partie. W wyborach prezydenckich 2020 r. głosować można było aż na 10 kandydatów, choć niektórzy pojawili się na kartach do głosowania w nielicznych stanach. Najbardziej liczącymi się (poza Bidenem i Trumpem) byli przedstawiciele libertarian i zielonych. Była też kandydatka… PSL, czyli Party for Socialism and Liberation, a także przedstawiciele takich ugrupowań jak Alliance Party, Constitution Party czy American Solidarity Party. Przedstawicielka libertarian Jo Jorgensen zdobyła nawet blisko 2 mln głosów, co przełożyło się na nieco ponad 1 proc. poparcia w skali kraju. Co oczywiście nie miało żadnego znaczenia, bo kiedy rywalizacja o prezydenturę toczy się w poszczególnych stanach oddzielnie i zazwyczaj tylko zwycięzca zgarnia głosy elektorskie niezbędne do ostatecznej wygranej, większość mediów nawet nie traciła czasu na prezentowanie wyniku Jorgensen w powyborczych studiach.
Dlaczego Amerykanie są skazani na wybór między zaledwie dwoma kandydatami? W połowie XX w. francuski socjolog Maurice Duverger zauważył, że jednomandatowe okręgi wyborcze, a więc takie, w których tylko jeden kandydat osiąga sukces, nieuchronnie prowadzą do systemu dwupartyjnego. Mechanizm jest stosunkowo prosty: jeśli wygrać może tylko jeden kandydat, to opozycja wobec niego musi się zjednoczyć. Jeśli przegrywające partie trwałyby w rozdrobnieniu, nigdy nie nadrobiłyby strat do zwycięzców. Dlatego nieuniknione jest powstanie duopolu, a Stany Zjednoczone są tego dobrym przykładem. Ponadto istnieje kilka innych czynników, które cementują pozycję dwóch wiodących partii i nie pozwalają na rozwój alternatywy. Spójrzmy na wybory prezydenckie.
Po pierwsze, potrzebne są pieniądze. Współczesne kampanie są niezwykle kosztowne. Analitycy organizacji Open Secrets podliczyli, że w 2020 r. wydatki kampanijne przekroczyły 14 mld dol. Sam Joe Biden zebrał ponad miliard. Tymczasem Jo Jorgensen udało się pozyskać na kampanię… niecałe 3 mln dol. Kandydatom trzecich partii brakuje nie tylko wiedzy i odpowiedniej infrastruktury (np. stron internetowych umożliwiających łatwe przekazywanie darowizn), ale także dużo trudniej jest im przekonać wyborców, że mają szansę na osiągnięcie sukcesu. Ani drobni darczyńcy, ani tym bardziej ci wpływowi nie mają ochoty wydawać pieniędzy na przegraną sprawę. Bez tych środków kandydaci nie tylko nie są w stanie promować się w mediach i organizować wielkich spotkań z wyborcami. Brakuje im również pieniędzy na opłacanie armii sztabowców, badań opinii publicznej, prowadzenie biur czy koszty transportu. Same pieniądze nie wystarczą, by wygrać wybory, ale bez nich staje się to niemożliwe.
Istotną rolę odgrywają również media. Współczesne kampanie to nie tylko opłacona reklama, to również czas, jaki kandydatom poświęca się na radiowej i telewizyjnej antenie, a także liczba artykułów z nazwiskiem kandydata w tytule. Ekspansja platform społecznościowych do pewnego stopnia ograniczyła dominację starych mediów, ale jak pokazał choćby przypadek Andrew Yanga, sama popularność w sieci to nie wszystko. To wciąż tradycyjne media budują dramaturgię każdej kampanii wyborczej, a dla uzyskania tej dramaturgii trzeci kandydat nie jest potrzebny. Wystarczy ostateczna walka między dwoma liderami sondaży. To zaś powoduje, że wyborcy dużo rzadziej słyszą o alternatywach, trudniej im zapamiętać nazwisko, a tym bardziej program kandydata z innego ugrupowania. Nawet podczas prezydenckich debat od wielu lat nie ma miejsca dla kandydatów trzecich partii. Dzieje się tak ze względu na kryteria określające, jaką popularnością w sondażach musi się cieszyć kandydat, który chce wziąć udział w politycznym show. Okazuje się to skutecznym filtrem zaporowym dla polityków spoza partyjnego duopolu.
Problemem dla kandydata spoza dupolu są również struktury. Wybory prezydenckie rozgrywają się de facto na poziomie stanowym (i dopiero rezultat w każdym ze stanów jest przekładany na liczbę elektorów, którzy ostatecznie wybierają prezydenta). Każdy stan ma własne regulacje prawne dotyczące organizacji głosowania, w tym przepisy określające, jakie warunki trzeba spełnić, by znaleźć się na wyborczych kartach. Z tego względu w praktyce kampanię wyborczą należałoby prowadzić dla każdego stanu osobno. W każdym z nich kandydat powinien posiadać bazę wyborców, by móc zwracać się do nich z prośbą o finansowe wsparcie, wolontariat na rzecz kampanii czy przekonywanie rodziny i sąsiadów. Aby to osiągnąć, potrzebne są struktury partyjne w każdym z 50 stanów. Struktury, które w przypadku dwóch głównych partii są rozbudowane, zamożne i sprawnie działające od lat.
Wyzwaniem dla tak zwanych trzecich partii pozostaje również program. Dobrze jest przekonywać, że wyborcy centrowi są wyczerpani polaryzacją i łakną odmiany. Dobrze jest twierdzić, że to wyborcy powinni sami ukształtować program partii, bo ona w żadnym razie nie chce być stroną w ideologicznych wojnach. Ale twórcy ugrupowania Forward szybko mieli się przekonać, że partia, która chce być dla wszystkich, jest w rzeczywistości dla nikogo. Bo o nowej inicjatywie politycznej w pierwszej kolejności usłyszą ci, którzy są bardziej zainteresowani polityką jako taką. Oni zaś częściej mają wyraziste poglądy, a partia bez światopoglądu, partia, której jedynym postulatem jest odrzucenie dotychczasowych sił politycznych, nie zyska ich zainteresowania. Alternatywą mogłaby być partia budująca swój wizerunek wokół jakiejś ważnej sprawy. Ryzykuje ona jednak, że jeśli ta sprawa faktycznie znajdzie poparcie w społeczeństwie, to któraś z większych sił politycznych po nią sięgnie, wykorzystując swoje zasięgi, czas antenowy i pieniądze, by uniemożliwić mniejszemu ugrupowaniu dalszy rozwój.
Sanders jako wyjątek potwierdzający regułę
Kandydaci spoza duopolu republikanie-demokraci czasem odnoszą sukcesy w wyborach do Kongresu. Przykładem mogą tu być niezależni senatorowie tacy jak Angus King czy Bernie Sanders. Stanowią oni jednak raczej wyjątek potwierdzający regułę: choć startują jako kandydaci niezależni, to w Senacie blisko współpracują z demokratami. Sanders ubiegał się o nominację do wyborów prezydenckich z ramienia Partii Demokratycznej. W 2016 r. wydawało się nawet, że może pokonać Hillary Clinton w prawyborach. Zdobycie nominacji jednej z dużych partii wciąż wydaje się jedyną drogą do zwycięstwa w wyścigu o Biały Dom dla kandydatów trzecich partii bądź niezależnych. Zdarzało się jednak, że kandydując bez wsparcia machin partyjnych, wprowadzali oni spore zamieszanie. Przynajmniej trzykrotnie w amerykańskiej historii w istotny sposób wpływali na ostateczny rezultat głosowania.
W 1912 r. były prezydent Theodore
Roosevelt postanowił wystartować jako kandydat partii trzeciej. Sam sukcesu nie osiągnął, ale za to osłabił kandydata swojego macierzystego ugrupowania, republikanów, i pozwolił zwyciężyć demokracie, Woodrow Wilsonowi. Kilka dekad później podobną rolę odegrał George Wallace, który pozyskał głosy segregacjonistycznych demokratów z południa USA i w ten sposób ułatwił zwycięstwo Richardowi Nixonowi. Ostatni przykład, z 2000 r., dotyczy kandydata Partii Zielonych (Green Party), Ralpha Nadera, który nie zdobył zbyt wielu głosów, ale odebrał istotną ich część Alowi Gore’owi i prawdopodobnie przyczynił się do sukcesu George’a W. Busha. Widać wyraźnie pewien wzorzec. Kandydat trzeci, niezależnie od tego, czy jest popularny (jak Roosevelt), czy niezbyt popularny (jak Nader), nie ma większych szans, by zatriumfować w wyścigu o fotel prezydencki. Ma natomiast potencjał, by utrudnić rywalizację jednemu z głównych graczy.
Historia relatywnych sukcesów kandydatów trzecich partii oraz kandydatów niezależnych może tłumaczyć, dlaczego w 2016 r. establishment Partii Republikańskiej uległ Donaldowi Trumpowi i nie szukał sposobu na usunięcie go z prezydenckiego wyścigu. Zyskawszy tak dużą popularność, Trump prawdopodobnie zdecydowałby się na niezależny start, nie mając może szans na zwycięstwo, ale uniemożliwiając je również innemu kandydatowi. Ba, Trump wprost groził, że może to zrobić. „Oglądam telewizję i widzę reklamę za reklamą, za reklamą, emitowane przez establishment [republikanów – przyp. A.K.], które mnie dobijają, i to naprawdę niesprawiedliwe. Ale jeśli odejdę, jeśli odejdę i wystartuję jako kandydat niezależny, co mogę zrobić – to znaczy mogę, ale nie muszę. Ale jeśli odejdę, powiem wam, że te miliony ludzi, którzy do mnie dołączyli, wszyscy pójdą za mną” – tłumaczył w marcu 2016 r. dziennikarzom stacji MSNBC.
Partia Demokratyczna zdecydowała się wówczas pójść inną drogą i powstrzymać rosnącą popularność Berniego Sandersa. W efekcie kandydatką na prezydenta została Hillary Clinton, co nie wszystkim wyborcom się spodobało. Część wyborców Sandersa nie zagłosowała we właściwych wyborach, a około 12 proc. z nich zagłosowało na… Donalda Trumpa. Jakie znaczenie mogły mieć te głosy, pokazują chociażby wyniki z Pensylwanii, gdzie ponad 100 tys. wyborców, którzy poparli Sandersa w demokratycznych prawyborach, zdecydowało się przenieść swój głos na kandydata republikanów. Trump pokonał Clinton w Pensylwanii o nieco ponad 44 tys. głosów.