Nie trzeba mieć doświadczenia w zawodzie prawnika, wystarczy poparcie neo-KRS i habilitacja z Bułgarii. Tak można zostać sędzią Sądu Najwyższego.
Bez stażu pracy w zawodzie prawnika, za to z poparciem neo-KRS i dzięki habilitacji przywiezionej z Bułgarii. Tak Agnieszka Żywicka, profesor Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, została neosędzią w Izbie Pracy i Ubezpieczeń Społecznych Sądu Najwyższego.
– Najbardziej bulwersujące jest to, że bułgarska habilitacja stała się dla neo-KRS oraz dla prezydenta Dudy podstawą do powołania pani Żywickiej na najwyższe stanowisko sędziowskie. To skandal, że została wywindowana od razu na piedestał – mówi osoba, która krytycznie ocenia polskich pracowników naukowych, wyjeżdżających po habilitację do Bułgarii.
„Bułgarzy” wchodzą tylnymi drzwiami
To w ostatnich latach coraz częstsze zjawisko. W tej chwili, jak informuje Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, jest już co najmniej 46 nauczycieli akademickich ze stałym zatrudnieniem na uczelni, którzy zrobili habilitację w Bułgarii. Takie osoby w środowisku naukowym są nazywane „Bułgarami”. I nie jest to wcale pochlebne określenie, wręcz przeciwnie. Powszechne jest przekonanie, że to, co robią, to wchodzenie tylnymi drzwiami do „świątyni nauki” i obniżenie jakości stopni naukowych w Polsce.
Z takim procederem mieliśmy już do czynienia w latach 2005-2016, opisał je potem prof. Bogusław Śliwerski z Uniwersytetu Łódzkiego. Zauważył bowiem zaskakującą falę awansów naukowych niektórych nauczycieli akademickich, którzy na Słowacji uzyskiwali habilitację z pracy socjalnej i twierdzili, że jest ona tożsama z polskimi dyscyplinami: pedagogiką lub socjologią. Już wtedy wskazywano, że część osób ze słowackimi dyplomami nie jest w Polsce znana, a inne z kolei miały na koncie przewody habilitacyjne w Polsce, ale zostały one negatywnie ocenione przez rady wydziałów. „Zjawisko to przez wiele lat było w środowisku akademickim swoistym rodzajem tabu. Polska prasa pisała zaś o tej praktyce jako niegodnej, wstydliwej czy hańbiącej polską naukę” – tłumaczył prof. Śliwerski we wstępie do swojej książki poświęconej turystyce habilitacyjnej na Słowację.
Kiedy w końcu proceder został ukrócony, ogłoszono koniec naukowego cwaniactwa. Okazało się jednak, że przedwcześnie, bo błyskawicznie otworzyła się ścieżka bułgarska, która jest jeszcze prostsza. Proceder trwa już od kilku lat i przybiera coraz większe rozmiary.
Jak pisaliśmy w „Newsweeku”, tylko na Wydziale Zarządzania Politechniki Rzeszowskiej pojawiło się w ostatnich latach kilku nowych profesorów uczelnianych, w tym prodziekan, którzy habilitację zrobili w Bułgarii. Pierwszy w 2019 r., a po nim kolejni. Ich prace nie miały żadnego związku z Bułgarią: pisali o bezpieczeństwie finansowym Polski w ostatnich latach, o ekonomicznym wymiarze polskiego transportu lotniczego i roli policji dla bezpieczeństwa publicznego, oczywiście w naszym kraju. Tytuł doktora habilitowanego w dziedzinie nauk społecznych nadały im trzy prywatne uczelnie: Wolny Uniwersytet w Warnie (VFU), Wyższa Szkoła Ubezpieczeń i Finansów w Sofii oraz Wyższa Szkoła Bezpieczeństwa i Ekonomii w Płowdiwie.
I choć formalnie wszystko jest w porządku, to jednak wśród naukowców nie ma wątpliwości, że osoby robiące habilitację w Bułgarii, idą na łatwiznę. Niestety procederu nie kontroluje ministerstwo nauki. I nie ma takiego obowiązku, bo stopnie naukowe nadawane w Unii Europejskiej są w Polsce ważne. Jak twierdzą moi rozmówcy, kiedy państwo stwarza takie wyrwy prawne, to zawsze znajdą się osoby, które chętnie z nich skorzystają. Problem polega jednak na tym, że mimo złej opinii w środowisku obejmują potem ważne stanowiska na uczelniach. I jak się okazuje, nie tylko tam.
Kandydatura zakwestionowana
Konkurs na stanowiska sędziowskie w Izbie Pracy i ubezpieczeń społecznych ogłosił w kwietniu 2021 r. prezydent Andrzej Duda, który stopniowo wprowadzał do Sądu Najwyższego tzw. neosędziów, czyli osoby powołane na wniosek upolitycznionej Krajowej Rady Sądownictwa. Upolitycznionej, bo jak wynika z orzeczeń m.in. unijnego Trybunału Sprawiedliwości, obsadzona przez Sejm neo-KRS nie gwarantuje niezależności sędziów od polityków.
O siedem miejsc w Izbie Pracy i Ubezpieczeń Społecznych ubiegało się wtedy jedenastu kandydatów, a wśród nich była także dr hab. Agnieszka Żywicka, która pracuje na wydziale prawa i nauk społecznych UJK i jest tam prodziekanem ds. studenckich. W 2020 r. została wpisana na listę radców prawnych Okręgowej Izby Radców Prawnych w Lublinie.
Dwa lata wcześniej – to cytat z jej oficjalnego biogramu – „uchwałą Wydziału Prawa Wolnego Uniwersytetu Warneńskiego imienia Chemoriztsa Hrabra z dnia 27 kwietnia 2018 r., na podstawie pracy doktorskiej pt. „Organizacja prawna administracji miar w Polsce z punktu widzenia realizowanych zadań w gospodarce”, został jej nadany tytuł naukowy doktora nauk prawa administracyjnego i postępowania administracyjnego, co jest równoważne z uzyskaniem stopnia naukowego doktora habilitowanego w Polsce”.
Co ciekawe, konkurs rozstrzygnięty już w październiku 2021 r. trzeba było powtórzyć, bo wprawdzie nominacje do Izby Pracy dostało siedem osób, ale aż cztery z nich zakwestionowała powołana przez PiS Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. Ta sama, w której zasiadają wyłącznie neo-sędziowie, czyli osoby powołane w procedurze z udziałem KRS wybranej na zasadach zmienionych w 2017 r. Dlatego – jak potwierdził Trybunał Sprawiedliwości – nie jest sądem ani bezstronnym, ani niezawisłym.
I ta właśnie Izba Kontroli ostro oceniła rozstrzygnięcie z 2021 r. Uznała, że neo-KRS nie przestrzegała w czasie konkursu swoich własnych kryteriów. Bo raz premiowała tylko doświadczenie naukowe kandydatów, pomijając brak doświadczenia w stosowaniu prawa pracy, a z kolei wobec kandydatów, którzy nie mieli doświadczenia naukowego, premiowała praktykę w stosowaniu prawa. „Można uznać, że KRS uzasadniając rekomendację części kandydatów lub odmowę jej udzielenia w przypadku innych, czyni to w sposób dowolny” – napisano w uzasadnieniu.
Izba Kontroli uznała również, że Agnieszka Żywicka – która wówczas dostała nominację – może nie spełniać ustawowych kryteriów, by dostać się do Sądu Najwyższego. Ustawa mówi bowiem, że na stanowisko sędziego Sądu Najwyższego może być powołana osoba, która posiada co najmniej dziesięcioletni staż na stanowisku sędziego, prokuratora, Prezesa Prokuratorii Generalnej Rzeczypospolitej Polskiej, jej wiceprezesa lub radcy. Albo przez co najmniej dziesięć lat wykonywała w Polsce zawód adwokata, radcy prawnego lub notariusza.
Wymagań tych nie musi spełniać osoba, która „posiada tytuł naukowy profesora albo stopień naukowy doktora habilitowanego nauk prawnych i pracowała w polskiej szkole wyższej, Polskiej Akademii Nauk, instytucie naukowo-badawczym lub innej placówce naukowej”.
– Neo-KRS uznała, że Żywicka spełnia te kryteria. Bo „posiada ona tytuł naukowy doktora nauk prawa administracyjnego i postępowania administracyjnego, uzyskany w Bułgarii, co jest równoważne z uzyskaniem stopnia naukowego doktora habilitowanego w Polsce” – tłumaczy osoba, która krytycznie ocenia polskich pracowników naukowych, którzy po habilitację wyjeżdżają do Bułgarii.
Izba Kontroli uznała jednak, że neo-KRS nie przedstawiła dowodów, że bułgarski tytuł naukowy jest w Polsce równy tytułowi doktora habilitowanego nauk prawnych. Z tych powodów neo-KRS musiała powtórzyć konkurs. Za drugim podejściem w 2023 r. Agnieszka Żywicka dostała nominację.
Nie posiada kwalifikacji
– Do Izby Pracy i Ubezpieczeń Społecznych Sądu Najwyższego powinni trafiać najwybitniejsi specjaliści z zakresu prawa pracy i ubezpieczeń społecznych. Pani Agnieszka Żywicka, podobnie jak i pozostałych czterech sędziów, w dotychczasowej karierze zawodowej i naukowej nie zajmowała się prawem pracy ani ubezpieczeń społecznych. W związku z tym nie pozostaje mi nic innego, jak stwierdzić, iż nie posiada kwalifikacji do zajmowania tego stanowiska – mówi sędzia Piotr Prusinowski, który do 2 września był prezesem tej Izby SN.
Kiedy pytam Agnieszkę Żywicką, co to znaczy, że „nadany jej tytuł naukowy doktora nauk prawa administracyjnego i postępowania administracyjnego, co jest równoważne z uzyskaniem stopnia naukowego doktora habilitowanego w Polsce”, odpowiada lakonicznie: „W zakresie równoważności stopni i tytułów naukowych uzyskanych w krajach Unii Europejskiej odsyłam do ustawy z 20 lipca 2018 r. — Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce (art. 328) oraz poprzednio obowiązującej w tym zakresie ustawy z 14 marca 2003 r. — o stopniach i tytule naukowym oraz stopniach i tytule w zakresie sztuki (art. 24) jak również do Narodowej Agencji Wymiany Akademickiej, w której kompetencjach znajduje się potwierdzanie dyplomów uzyskanych za granicą. W tych źródłach uzyska Pani informacje” – pisze.
Na pytania, dlaczego zdecydowała się robić habilitację w Warnie, a nie w Polsce, jak wyglądała cała procedura, czy za prowadzenie przewodu zapłacił Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach i jaka to była suma, Agnieszka Żywicka już nie odpowiada.
– Szczególnie bulwersujące jest to, że pani Żywicka nie miała żadnego doświadczenia, a podstawą jej mianowania stała się bułgarska habilitacja – mówi tłumaczy osoba z zaniepokojeniem śledząca kariery robione przez „Bułgarów”.
Uważa, że opinia publiczna ma prawo poznać szczegóły dotyczące wykształcenia osoby sprawującej w Polsce trzecią władzę. – Przypomniały mi się słowa prezydenta Dudy, który mówił, że będzie do upadłego bronić powołanych przez siebie neo-sędziów. Mówił także, iż każdą osobę bardzo dokładnie sprawdzał i że nie podpisuje wszystkich nominacji. Gdyby to była prawda, to nie powinien powoływać Żywickiej. Jej przypadek jest także powodem do tego, że praca ministra Bodnara i zespołu do rozliczenia sędziów, którym kieruje sędzia Krystian Markiewicz, ma sens – twierdzi. Dodaje, że Agnieszka Żywicka należy do tej grupy neo-sędziów, których należy rozliczyć w pierwszej kolejności.