PiS ma tylko takich kandydatów, którzy ani nie dadzą się opowiedzieć jako ktoś w pełni niezależny i zupełnie nowy, ani nie są poważnymi graczami z okresu 2015-2023 – mówi socjolog Przemysław Sadura.
Newsweek: Demokraci w Stanach mogli przegrać z powodu inflacji i kosztów życia. Kandydat koalicji 15 października też powinien się obawiać, że drożyzna będzie tematem w wyborach prezydenckich?
Przemysław Sadura: Gdy sytuacja gospodarcza postrzegana jest jako zła lub pogorszająca się, obywatele karzą wtedy polityków trochę na ślepo. Ich gniew przy urnach wyborczych dotyka zarówno faktycznie winnych, jak i tych, których jedyną winą jest to, że są akurat przy władzy.
Biden sprawował władzę od czterech lat, notując wiele wpadek w polityce wewnętrznej i zagranicznej, w powszechnej opinii nie radził sobie z kwestią granicy. Rządy Trumpa do pandemii to czas doskonałej koniunktury, ludzie pamiętają, że żyło się po prostu lepiej.
Donald Tusk został premierem niespełna rok temu.
I jeszcze się nie zużył?
– Jak pokazaliśmy ze Sławkiem Sierakowskim w opublikowanym w rocznicę wyborów raporcie „Ukryty kryzys władzy”, nowy rząd zdążył rozczarować część swoich wyborców. Wielu z nich ocenia go jako nieudolny, nieskuteczny, pozbawiony sukcesów, zwłaszcza jeśli chodzi o podnoszenie poziomu życia Polaków.
Ale nawet rozczarowani są gotowi usprawiedliwiać Tuska, bo wielkim hamulcowym ciągle jest prezydent Duda. A bez pełni władzy trudno prowadzić swobodnie własną politykę gospodarczą. To usprawiedliwienie bardzo często pojawiało się w rozmowach z badanymi.
Koalicja 15 października z pewnością nie może więc lekceważyć rozczarowania poziomem życia. Ta emocja może zdemobilizować w przyszłym roku najsłabiej zaangażowaną część jej elektoratu, ale przynajmniej na razie jest o wiele słabsza niż w USA.
Od wyborów prezydenckich dzieli nas jeszcze ponad pół roku, w maju 2025 r. będzie bliżej do połowy rządów Tuska niż do ich początku.
– PiS i Konfederacja będą się starały narzucić tę pierwszą narrację, kandydaci koalicji rządzącej będą przekonywać, że jeśli tylko dojdzie do zmiany w pałacu prezydenckim, to rząd będzie miał jeszcze „prawie trzy lata”, by dokończyć rozliczenia z PiS i wywiązać się ze swoich obietnic.
Na razie nic nie wskazuje, by sytuacja gospodarcza miała się nagle znacząco poprawić albo znacząco pogorszyć. W naszych badaniach widać było przede wszystkim rozczarowanie tym, że sytuacja się nie poprawia. To nie jest dobra emocja dla rządzących, ale z drugiej strony trudno będzie zwalić winę za drożyznę, którą ludzie odczuwają od kilku lat, na rząd, który ma władzę od roku z kawałkiem. PiS i Glapiński się z tego nie wyłgają, jakkolwiek karkołomnych argumentów by używali. Spodziewam się zresztą, że kandydaci obozu demokratycznego będą ciągle powtarzać w kampanii: PiS = drożyzna, a Glapiński będzie bohaterem licznych spotów wyborczych.
Trudno będzie jednak zrzucić na PiS winę za wyższe rachunki za prąd.
– I jeśli rząd nie będzie chronił ludzi przed wzrostem cen energii, to może się to na nim zemścić. Wszystko wskazuje jednak na to, że Tusk przynajmniej do wyborów prezydenckich będzie naśladował populistyczną politykę PiS, bez względu na jej ekonomiczne koszty.
Gdy Gierek tracił władzę, jego ekipa kojarzyła się z korupcją i marnotrawstwem, ale już 10 lat później duża część społeczeństwa pamiętała jego rządy jako złoty wiek PRL. Podobnie nie będzie z pamięcią o rządach PiS?
– Bardzo możliwe, że już w 2027 r. ludzie będą wspominać „pisowski dobrobyt”, a zapomną o drożyźnie z końcówki rządów tej partii. Ale czas do wyborów prezydenckich jest zbyt krótki, by doszło do takiej zmiany w zbiorowej percepcji.
Oczywiście Kaczyński z Glapińskim mogą powiedzieć wszystko, bo nie uznają już żadnych granic, ale kandydaci KO mogą łatwo kontrować tę narrację, przypominając, że nawet jeśli PiS coś ludziom dało, to równie wiele rozkradło, a jeszcze więcej zmarnowało. Są liczne przykłady, od willi plus i afery RARS po nieszczęsną klapę z rozbudową elektrowni w Ostrołęce. Badania pokazują, że takie tematy naprawdę obchodzą ludzi.
Obecny rząd obiecał też doinwestowanie usług publicznych i dowartościowanie osób pracujących w budżetówce.
– Ludzie przyzwyczaili się, że usługi publiczne nie działają u nas dobrze. Stan służby zdrowia tradycyjnie znajduje się na szczycie bolączek Polaków, wszyscy politycy obiecują coś z tym zrobić, nikomu się nie udaje i nikt nie jest za to jakoś specjalnie karany przez wyborców.
PiS jako pierwsze się zorientowało, że trzeba zaproponować wyborcom coś innego, i stąd pojawił się pomysł 500+, który okazał się politycznym strzałem w dziesiątkę.
Budżetówka nie liczyła na więcej?
– Nie sądzę, by to było politycznie aż tak istotne. Poza kręgiem pracowników sfery budżetowej ten postulat się tak szeroko nie przebił. Gdy rozmawialiśmy z nauczycielami, to dostali podwyżkę, która ratuje ich przed całkowitą pauperyzacją, ale by przyciągać do szkoły najlepszych kandydatów, to potrzebujemy skokowego skoku wynagrodzeń, budujących prestiż zawodu nauczyciela.
I jak to może się przełożyć na głosy nauczycieli?
– To silnie zaangażowana politycznie grupa, popierająca raczej obóz demokratyczny. Więc o ich głosy byłbym spokojny, w drugiej turze mimo wszystko pewnie poprą kandydata KO.
Rządzący powinni się martwić o inną grupę – bardzo rzadko interesujących się polityką, głosujących – jeśli w ogóle – w sposób, który może się wydawać wręcz przypadkowy, bardzo często zmieniających preferencje. W ostatnich wyborach ta grupa trochę „przykleiła się” do obozu demokratycznego – i to właśnie jej głosy, obok nadzwyczajnej mobilizacji młodych i kobiet, zdecydowała o jego zwycięstwie.
Pytanie, czy za rok uda się ponownie ożywić emocje z 15 października. Choć kwestie bytowe mogą się oczywiście okazać miną, na którą wpadnie obóz demokratyczny, to w następnych wyborach ciągle powinno udać się je zakryć nieekonomiczną „nadbudową”.
Czyli znów czeka nas kampania pod hasłem obrony demokracji przed PiS, ewentualnie jak dokończyć rozliczenia z PiS?
– W dużej mierze. Tym, co zmobilizowało rok temu młodych, było pokazanie PiS środkowego palca. Narracja, że nie da się w pełni odsunąć PiS od władzy bez kandydata koalicji w pałacu prezydenckim, może jeszcze raz zadziałać. W polityce czasem da się wejść dwukrotnie do tej samej rzeki.
Chęć rozliczeń ciągle jest żywą emocją. Z naszych badań wynika, że dwie trzecie Polaków chce, by ktoś poszedł siedzieć za afery z czasów PiS. W tym około jednej trzeciej wyborców tej partii!
Co prawda frekwencja, jaką prognozowaliśmy z Sierakowskim na podstawie naszego ostatniego sondażu, była bardzo niska, ale pytaliśmy abstrakcyjnie, czy gdyby wybory były w najbliższą niedzielę, to wziąłbyś w nich udział. W kampanii zadziała inna dynamika, tym bardziej że to wybory prezydenckie tradycyjnie najbardziej mobilizują w Polsce elektorat, także ten na co dzień niezainteresowany szczególnie polityką.
Wystawienie przez PiS mało kontrowersyjnego kandydata, niekojarzącego się z nadużyciami z okresu 2015-2023 nie ograniczy oddziaływania narracji rozliczenia z PiS?
– Moim zdaniem nie. To tak jak w modzie: można nosić dopasowane ubranie, można oversize. Najgorzej jest się ubrać pośrodku. A PiS ma tylko takich kandydatów, którzy ani nie dadzą się opowiedzieć jako ktoś w pełni niezależny i zupełnie nowy, ani nie są poważnymi graczami z okresu 2015-2023.
W naszych badaniach Tobiasz Bocheński uzyskiwał o połowę gorsze wyniki w prezydenckim sondażu niż opcja, która nazywała się po prostu „kandydat PiS”, bez konkretnego nazwiska.
Szczerze mówiąc, dziwię się PiS, że korzystając na fali entuzjazmu, jaki po ich stronie wywołała wygrana Trumpa, nie ogłosili 11 listopada kandydatury Czarnka. To byłby dziś najsensowniejszy ruch z ich punktu widzenia, pozwoliłby przejąć polityczną inicjatywę. Tymczasem przejęła ją Koalicja Obywatelska z prawyborami. Widać, że to, co zawsze było siłą PiS – to, że kluczowe decyzje podejmuje arbitralnie Kaczyński – działa teraz na niekorzyść partii, być może dlatego, że mechanizm decyzyjny prezesa się zaciął.
Czarnek nie zadziała jak płachta na byka na elektorat koalicji 15 października?
– Nawet jeśli, to zmobilizuje też prawicowy elektorat. Zwycięstwo Trumpa naprawdę wiele zmieniło w nastrojach w Polsce. Gdy rozmawia się z ludźmi, widać poczucie, że nadchodzą bardzo niepewne czasy i potrzebujemy twardych polityków. A Czarnek ma wizerunek mocnego człowieka na ciężkie czasy. W podobny sposób swoją kampanię w prawyborach buduje zresztą Sikorski.
Kwestie bytowe nie będą ciążyć kandydatom KO, postrzeganym jako politycy dość elitarni – jeden po Oxfordzie z dworku pod Bydgoszczą, drugi z warszawskiej elity?
– Nie sądzę. Polacy mają dość „monarchiczne” oczekiwania co do tego, jak powinni się zachowywać prezydent i jego małżonka – wyznaczone głównie przez Kwaśniewskich. Trudno wygrać jako trybun ludowy w stylu Leppera.
A ze społeczną tematyką lepiej radziłby sobie Sikorski czy Trzaskowski?
– Zdecydowanie ten drugi. Kwestie mieszczące się pod hasłem „wrażliwości społecznej” w zasadzie nigdy nie były w kręgu zainteresowań Sikorskiego – on ma prostu inne atuty, związane z polityką zagraniczną i bezpieczeństwa.
Ale nie rozmawiajmy tak, jakby Trzaskowski i Sikorski byli dziś kandydatami z równymi szansami. Zdecydowanym faworytem prawyborów jest prezydent Warszawy. Sikorski zrobił świetną kampanię, zaprezentował się jako dobry kandydat, ale jego szanse na zwycięstwo w wewnątrzpartyjnym wyścigu są naprawdę minimalne.
Każdy z nich odpowiada na trochę inne potrzeby wyborców i najlepiej sprawdziliby się w tandemie jako duet wiceprezydent – prezydent. To byłby zestaw idealnie odpowiadający na potrzeby wyborców koalicji demokratycznej.
Trzaskowski rozbroi tematy bytowe samym powtarzaniem: PiS = drożyzna?
– To może nie wystarczyć i potrzebne będą skierowane w przyszłość obietnice wspierane przez odpowiednie działania rządu. I tu kandydat koalicji będzie miał przewagę nad kandydatem PiS. Może stanąć wspólnie z ministrem finansów, który powie: gdy nastąpi zmiana w pałacu prezydenckim, to odpalamy następujące programy.
W ogóle rządowa większość, jeśli nie chce przegrać z kretesem wyborów w 2027 r., musi zacząć przedstawiać i wcielać w życie swoje pomysły, jak podnieść poziom życia Polaków. Coś o dużym symbolicznym znaczeniu w tym obszarze powinno się wydarzyć jeszcze przed wyborami prezydenckimi. Podobnie jak w kwestiach praw kobiet i innych kluczowych dla mobilizacji młodego elektoratu – niech Duda ma co wetować.
W swoim raporcie piszecie z Sierakowskim o „autostradzie” Trzaskowskiego do prezydentury. Bronisław Komorowski wydawał się mieć nawet prostszą drogę do reelekcji pod koniec 2014 r.
– Na każdej autostradzie można się rozbić, wybrać niewłaściwy zjazd, z różnych powodów nie dotrzeć do celu. Najbardziej prawdopodobnym rezultatem wyborów za rok jest zwycięstwo Trzaskowskiego, ale wiele jeszcze może się zdarzyć.
Dużo może zależeć od tego, czy pojawi się jakiś pozapartyjny kandydat. Bo Komorowski w 2015 r. przegrał nie tylko sam ze sobą, prowadząc nieudolną kampanię. Ale dziś nie widać nowego Kukiza, choć w naszych badaniach zaskakująco dobrze wypadał Krzysztof Stanowski.
Na razie wybory zapowiadają się dość nudno. Trzaskowski sprawi, że każdy kandydat lewicy osiągnie wynik podobny do Biedronia w 2020 r. i Magdaleny Ogórek w 2015 r. [poniżej 2,5 proc. – red.]. Gdyby Konfederacja wystawiła Bosaka, mógłby sporo namieszać, ale postawiła na Mentzena, który w badaniach wypada słabo. Nie wiemy, kogo wystawi PiS, ale nic nie zapowiada sensacji na miarę Andrzeja Dudy. Więc jest tu pole dla jakiegoś jokera.
Foto: Krzysztof Zuczkowski/Forum / Forum
Przemysław Sadura jest szefem Katedry Socjologii Polityki na Wydziale Socjologii UW, kuratorem Instytutu Krytyki Politycznej, autorem (wspólnie ze Sławomirem Sierakowskim) badań „Polityczny cynizm Polaków” i „Koniec hegemonii 500 plus” oraz książki „Społeczeństwo populistów” (2023)