Antropolodzy kultury twierdzą, że każdy, ale to absolutnie każdy, uważa się za pępek świata. Jesteśmy jakoś tak solipsystycznie pozlepiani, że przekonanie o własnej wyjątkowości jest najmniej wyjątkową z naszych cech. Tacy jesteśmy szczególni, że nic szczególnego.
Nic więc dziwnego, że również wyniki amerykańskich wyborów były o Polsce. Nie że w Polsce, która w oczywisty sposób, podobnie zresztą jak właściwie cały świat, jest uzależniona od ich wyniku, ale były o nas, o nas właśnie, o nas specjalnie i osobiście. Bo to nie były rozważania z gatunku „Donald Trump a sprawa polska”, nie zastanawiano się, jak poszczególne decyzje nowego prezydenta USA oddziałają na tektoniczne płyty współczesnej geopolityki. To było bezpośrednio o nas, o pępku świata, mesjaszu narodów, najzieleńszej z wysp. Bo to zawsze jest o nas.
Jeszcze przed wyborami Mariusz Błaszczak oświadczył, że jeśli kandydat amerykańskiej Partii Republikańskiej zwycięży w wyborach, to do dymisji powinien się podać premier polskiego rządu. Ta dość ekscentryczna koncepcja szybko zyskała sobie grono wdzięcznych heroldów, którzy roztrąbiali ją na prawo i lewo, wszem wobec głosząc, że istnieje jakaś głęboko wszczepiona, choć na pierwszy rzut oka niewidoczna nić przyczyn i skutków, łącząca nas ze Stanami. Nie sposób się z tym zresztą nie zgodzić, tylko że zawsze myślałam, że to bardziej skomplikowane i że wyniki wyborów za oceanem nie muszą się tak bezpośrednio przekładać na kształt naszej Rady Ministrów. Kres roztrąbianiu (nie wiedziałam, że istnieje takie słowo, ale widocznie jednak istnieje i jest poprawne) położył prezes Jarosław Kaczyński, który powiedział coś, co brzmiało mniej więcej jak „bez przesady”. Po tych słowach chór na sekundę odpuścił, ale nie na długo.
Przekonanie o własnej wyjątkowości jest najmniej wyjątkową z naszych cech. Tacy jesteśmy szczególni, że nic szczególnego
Dzień po amerykańskich wyborach, kiedy w Sejmie ogłoszono ich rezultat (nieoficjalnie, nie z mównicy), posłowie czegoś, co kiedyś było ZjeP-em, a teraz już jest po prostu PiS-em (żegnajcie suwpolowe sny o suwerenności!), wpadli w szał radości: poseł Gosek zrobił sobie zdjęcie w czapeczce „Make America Great Again”, wszyscy skandowali „Do-nald Tramp!” i zazdrościli europosłowi Tarczyńskiemu, bo ten nie tylko stanowił tło, na którym nawet Trump wypadł korzystnie, ale jeszcze zawiózł do sztabu prezydenta elekta wypisy z wszystkiego najbrzydszego, co politycy Koalicji Obywatelskiej, ze szczególnym uwzględnieniem Donalda Tuska, mówili o nim przez ostatnie lata. Niby fajnie, ale jednak to było dziwne, niepokojące i jakieś takie paździerzowo-obciachowe, choć jednocześnie wszystkie te gesty, skandowanie w Sejmie, czapeczka i donosik, wpisywały się w to przekonanie o byciu omphalosem, axis mundi i słońcem, wokół którego orbituje nieco zdziwiony świat.
Potem zrobiło się jeszcze weselej. Na fali entuzjazmu wynikającego z wyboru dokonanego na drugiej półkuli, PiS poczuł wiatr w żaglach. Wtem zdali sobie sprawę, że są dosłownie skazani na zwycięstwo w polskich wyborach prezydenckich, że nikt ani nic im tego nie zepsuje, tylko muszą po prostu znaleźć Świętego Graala, uosobienie Arki Konfliktu, polskiego Trumpa. Bardzo byli zadowoleni, co mnie zresztą w ogóle nie dziwi, gdyż mam tak samo, ilekroć przeczytam w gazecie pozytywny horoskop, wróżący mi miłość, bogactwo, zdrowie i szczęście bez granic. Od razu się czuję wtedy bogatsza i bardziej kochana, niezależnie od tego, co rzeczywiście słychać w moim sercu albo portfelu. Do poszukiwań przystąpili ochoczo, a kolejni panowie zaczęli prężyć muskularne torsy. Szczególnie mocno pręży zresztą kandydat, którego wystawienie do wyścigu prezydenckiego wieszczymy z kolegą Klaudiuszem Slezakiem już od kilku miesięcy, czyli lubelski profesor, wielbiciel dzików buszujących w zaroślach, honorowy zdobywca tytułu Dzbana Roku, Przemysław Czarnek. Sam podkreślał, że już się na Trumpa stylizuje pod względem stroju. Gdybym była złośliwa, mogłabym zapytać, kiedy przyjdzie czas na charakterystyczną opaleniznę i fryzurę, ale się powstrzymam.
Niestety, inni Trumpowie już też są w PiS-ie czynni i pan Przemysław może mieć sporą konkurencję, bo teraz, kiedy wynik wyborów został przesądzony, to każdy by chciał. Co gorsza: każda też, czemu wyraz dała jeszcze przed pamiętną nocą była premier Beata Szydło, która nie kryje swoich ambicji, coraz wyraźniej dając upust niezgodzie na panujący w polskiej polityce patriarchat. Szydło, która jako jedyna miałaby w tych wyborach szanse, na pewno w nich nie wystartuje, skoro w Ameryce kobieta przegrała. Bo to przecież było o Polsce. Wyłącznie o Polsce.