Wedle utrwalonej w Polsce tradycji Polanie mieliby być plemieniem prapolskim rządzonym przez Piastów. Tyle że cała ta konstrukcja nie ma umocowania w źródłach – mówi prof. Przemysław Urbańczyk.
„Newsweek Historia”: Ile prawdy jest w stwierdzeniu, że wywodzący się z plemienia Polan pierwszy władca Polski, Mieszko I, przyjął chrzest 14 kwietnia 966 r., co dało początek państwu polskiemu?
Prof. Przemysław Urbańczyk: Jest to obowiązujące prawo, bo Sejm w kwietniu 2019 r. uznał, że „w celu upamiętnienia chrztu Polski, datowanego na 14 kwietnia 966 r., zważywszy na doniosłość decyzji Mieszka I, uznawanej za początek państwa polskiego” należy ustanowić święto państwowe.
Tym samym politycy rozwiązali problem, nad którym historycy głowią się już ponad sto lat. Jest to jakiś sposób rozstrzygania trudnych kwestii… Prof. Henryk Samsonowicz mawiał podczas zawziętych dyskusji mediewistów: „Proponuję przegłosować, co miał na myśli Gall Anonim”. Tyle że prof. Samsonowicz żartował, a nasi politycy nie.
Oczywiście o żadnej Polsce w X w. nie można mówić, ta nazwa pojawiła się za Bolesława Chrobrego w XI w. Zatem Mieszko I nie miał pojęcia, że był władcą Polski.
A wiedział, że jest Mieszkiem?
– Tego także nie wiemy. Jego imię to późna konstrukcja. Pamiętajmy, że wówczas nie wytworzono źródeł, które mogły wiernie oddać to, co mówiono w jego państwie. Ibrahim ibn Jakub, który wspomina o Mieszku, był Żydem z Półwyspu Iberyjskiego. Nie zawitał na tereny dzisiejszej Polski, ale do czeskiej Pragi. Musiał po arabsku zapisać słowiańskie imię, a w zapisie arabskim brak samogłosek, stąd jego Mškh można odczytać na różne sposoby.
Natomiast Widukind był Sasem i pisał po łacinie, w której też trudno oddać szeleszczące słowiańskie słowa. W różnych wersjach jego kroniki imię „króla Licikawików” zapisane jest jako Misica, Misaca lub Misaco. Inny niemiecki kronikarz także pisał Misico.
Mieszko nie wiedział, że jest księciem Polan, ale nawet gdyby wiedział, iż należał do takiego plemienia, to mało by go to obchodziło
Czy postać Mieszka II, o którym jest więcej świadectw, nie pomaga? Skoro dano mu imię po dziadku, to pewnie tak się on właśnie nazywał.
– Bolesław Chrobry kazał wybić monetę dla swojego syna z napisem Misico, a więc tak, jak pisali Niemcy. Dopiero w połowie XI w. spotykamy w rocznikach polskich zapis Mesco lub Mesko. Nie wiemy więc, jak nazywał się pierwszy historyczny książę z rodu Piastów, ale dla nas oczywiście pozostanie już Mieszkiem.
Data 14 kwietnia 966 r. też się nie zgadza?
– Można ją włożyć między bajki. Zapisana przez Sejm data nie ma żadnego oparcia w wiedzy naukowej. Warto dodać, że żaden ze współczesnych Mieszkowi kronikarzy nie odnotował chrztu, tak jakby nie było to wydarzenie godne uwagi. Późniejsze o kilkadziesiąt lat źródła niemieckie i polskie nie są pewne nawet daty rocznej i podają lata 966, 967 oraz 968. Co więcej, z okresu panowania Mieszka nie mamy żadnego archeologicznego dowodu, że chrystianizowano jego państwo. Nie znaleźliśmy do dziś ani jednego grobu chrześcijanina z czasów Mieszka I, a kopiemy już ponad sto lat.
Przynajmniej wiemy, że początek naszemu państwu dało plemię Polan, prawda?
– Wedle utrwalonej w Polsce tradycji Polanie mieliby być plemieniem prapolskim, rządzonym przez Piastów. Tyle że cała ta konstrukcja nie ma umocowania w źródłach, bo Polan nie wspomina żadne źródło z czasów Mieszka. Nazwa Polonia pojawiła się dopiero na samym początku XI w. Późniejsi kronikarze, chcąc ją objaśnić, posługiwali się analogią: skoro jest Ruś i Rusini, to na pewno była Polonia i Polanie.
Mieszko więc też nie wiedział, że jest księciem Polan, ale nawet gdyby wiedział, iż należał do takiego plemienia, to mało by go to obchodziło. Budował władzę swoją i swojego rodu, ale nie na podstawie jakiegoś plemienia Polan.
Foto: OLLIRG / iStock
Ale budował państwo.
– Tak, jednak nie takie, o jakim dziś myślimy. Mamy tendencję, aby przykładać dzisiejsze wyobrażenie o państwie do ówczesnych realiów. Chcemy, by władztwo Mieszka miało wyraźnie wyznaczone granice terytorialne, centrum administracyjne, system prawny itd. We wczesnym średniowieczu było inaczej. Granice były płynne, stolice nieustalone, krajem rządzono po trosze na zasadzie ugody, po trosze w oparciu o siłę. Mieszko miał poważny argument polityczny w postaci przybocznej drużyny. Rozszerzał swoje panowanie, lecz wcale nie był twórcą państwa, bo przejął schedę po poprzednikach. Dodam od razu, że nie ma archeologicznego dowodu, by kolebką Polski było Gniezno. Ten gród zbudowano później niż Poznań, Giecz czy Ostrów Lednicki.
Kiedyś karierę robiła teoria, że Mieszko I był wikingiem tak jak twórcy Rusi.
– Przeciw normańskiemu pochodzeniu Piastów przemawia fakt, że poza wybrzeżem Bałtyku na naszym terytorium archeologowie nie znaleźli ani jednego przedmiotu sprzed samego końca X w., który moglibyśmy przypisać Skandynawom. Gdyby tu się zjawili, to zostawiliby jakieś ślady – np. monety, elementy uzbrojenia czy charakterystyczną biżuterię.
Z archeologicznego punktu widzenia jest to więc raczej wykluczone, a z historycznego opiera się tylko na słowach Dagome Iudex, z późnej kopii dokumentu przypisywanego Mieszkowi. Tyle że nie wiemy, co te słowa oznaczają.
Oczywiście żal tych wikingów, bo ich obecność jakoś nobilituje. Byli w Anglii, Szkocji, Irlandii, we Francji, na Sycylii, w Konstantynopolu, na Rusi…
To dlaczego nie u nas?
– Bo nie było tu nic ciekawego, żadnych bogactw, którymi warto było się zainteresować. Jako towar interesowali ich nad Wisłą tylko ludzie, którymi handlowali. Nasi przodkowie też zwietrzyli w tym procederze interes i nie chcieli wpuszczać konkurencji na swoje terytorium. Wysyłali niewolników do Pragi, gdzie operowali kupcy arabscy i żydowscy, albo do ujścia Wisły, gdzie przejmowali ich Skandynawowie.
Ibrahim ibn Jakub nie handlował ludźmi?
– Ibrahim ibn Jakub podaje, jakie były ceny w Pradze, ale sam raczej nie był kupcem. Pewnie dyplomatą, trochę szpiegiem. Może rozpoznawał drogę z Andaluzji przez Niemcy, Polskę i Kijów dalej do Morza Czarnego. Jechał do cesarza Ottona I, z którym miał się spotkać w Magdeburgu. Ni stąd, ni zowąd pisze o Mieszku jako królu Północy, który ma trzy tysiące zbrojnych.
Foto: wcn.pl
Wracając do pochodzenia Piastów – pan ich wywodzi z Moraw. Dlaczego stamtąd?
– Gdy nie mamy bezpośrednich źródeł, musimy opierać się na logice historycznej. Opowiastka Galla o czterech przodkach Mieszka brzmi ładnie, ale przecież wszystkie dynastie średniowieczne tworzyły sobie takie genealogie. Jeśli więc nie wiemy, skąd pochodził Mieszko, musimy kierować się prawdopodobieństwem. Weźmy teraz dwa znamienne i interesujące nas fakty: najpierw upadek Wielkiej Morawy w 906 r., a potem początek państewka w Wielkopolsce. Ślady grodów w Poznaniu, Ostrowie Lednickim pochodzą z lat 20 X w. Później doszło Gniezno i Giecz. Ktoś musiał je zbudować i jakoś nie wierzę, że to Piast Kołodziej siadł sobie na przyzbie pod Gnieznem i stwierdził: a teraz zbudujemy państwo. Wymagało to dużej wiedzy, doświadczenia, determinacji i charyzmy. Te cechy mieli uciekinierzy z Moraw. Ponadto nazwy takie jak Poznań czy Sandomierz pochodzą od imion znanych na Morawach. Moim zdaniem ta teoria się broni, choć dla wielu jest wstydliwa.
Dlaczego?
– Bo Polakom trudno się pogodzić, że mieliby pochodzić od Pepików. Tymczasem choć państwo wielkomorawskie nie było wcale takie wielkie, jak sugeruje jego nazwa, to było pierwszym państwem słowiańskim, a jego władca Świętopełk I był nazywany królem. Powinniśmy być dumni, że pochodzimy od morawskiej dynastii Mojmirowiców. Oni byli chrześcijanami i Mieszko najpewniej wcale się nie ochrzcił dopiero w 966 r., bo jego ród był chrześcijański już wcześniej. W samym sercu Poznania są ślady wydatowanej dendrochronologicznie [na podstawie analizy przyrostów rocznych drzew – red.] na po 941 r. kamiennej budowli, która miała kaplicę. Zatem już na początku panowania Mieszka na Ostrowie Lednickim istniał kompleks pałacowo-kościelny. Kto go tam zbudował w kraju pogańskim?
Foto: wcn.pl
Jeśli Mieszko mógł być już wcześniej chrześcijaninem, a z okresu jego panowania nie mamy wielu śladów chrześcijan, to kto ochrzcił się w domniemanym 966 r.?
– Może nikt, a może jego najbliższe otoczenie. Data 966 r. wydaje się dość późnym domysłem kronikarzy, którzy koniecznie potrzebowali jakiegoś „początku”, od którego można by liczyć genezę Polski jako państwa chrześcijańskiego.
Pana teorie nie podobają się wielu mediewistom…
– Jestem zwolennikiem tezy Karla Poppera, że obalanie zastanych teorii to najlepszy sposób uprawiania nauki. Uważam, że obowiązkiem naukowca jest sprawdzanie i – w razie potrzeby – obalanie utartych tez, niezależnie od tego, kto je wcześniej sformułował.
Historycy i archeologowie toczą nieustanne spory, zamiast zjednoczyć wysiłki. Historycy, dzięki źródłom pisanym znają fakty i imiona, ale nie potrafią ich nieraz dopasować do materialnych źródeł. W tekstach czytają o Polanach czy stolicy w Gnieźnie, tymczasem brak materialnych dowodów na to, że są to fakty historyczne. Archeolodzy z kolei potrafią odkryć cały gród, ale nie wiedzą, kto go zbudował. Imiona władców, zawierane małżeństwa, traktaty – tej wiedzy archeologia nie może dostarczyć. Po obu stronach są jednak badacze, którzy mówią: „wara od naszych źródeł”. I utrudniają w ten sposób postęp w naszej wiedzy.
Pan łączy obydwie profesje.
– Nie ma innego sposobu jak posługiwanie argumentami jednej i drugiej strony. I jeszcze trzeba dodać antropologię historyczną. Ze znanych źródeł pisanych chyba nic się już nie wyciśnie, bo tych kilka kronik zostało już przejrzanych z każdej strony. Analizuje się każde słowo, ale to naszej wiedzy nie przysparza. Oczywiście krytyka źródeł jest całą szkołą naukową, ale też trzeba pamiętać, że ludzie, którzy pisali wtedy, jak choćby słynny Thietmar, często zapisywali tylko to, co zasłyszeli od innych. Nie wiemy więc, co ich informatorzy i potem oni sami uważali za ważne, co pomijali. Co pasowało do ich wizji, a co usuwali. Wreszcie – o takim czy innym słowie mógł zdecydować przypadek, np. kroniki nazywają Mieszka błędnie królem.
Co pana pchnęło w kierunku archeologii?
– Podobno od dzieciństwa interesowały mnie stare przedmioty, nawet zepsute. Mogłem spokojnie się obyć bez nowych zabawek. Może wtedy już miałem ciągotki, by zajmować się artefaktami? Potem, tuż przed maturą, nasza wychowawczyni w liceum zapytała nas, na jakie chcemy iść studia. Potrzebne jej to było do jakichś statystyk. Mój przyjaciel z ławki Andrzej Rychard powiedział, że będzie na socjologii, a ja spontanicznie powiedziałem, że zostanę archeologiem. Sprawdziło się to w obu przypadkach, bo zostaliśmy profesorami tych nauk.
Nie żałuje pan?
– Nie! Gdy inni ludzie muszą ślęczeć za biurkiem, jak mogę pracować w ciekawych krajach i na świeżym powietrzu. Bardzo cenię sobie połączenie pracy fizycznej i umysłowej.
Kto był pana mistrzem?
– Nie chciałbym, aby zabrzmiało to arogancko, ale w dużej mierze jestem samoukiem. Wiele oczywiście zawdzięczam profesorom archeologii Stanisławowi Tabaczyńskiemu i Witoldowi Henslowi. Wiele mnie nauczyli, ale dawali mi także dużo swobody. Jako młody naukowiec trafiłem na Wyspy Brytyjskie, gdzie zapoznałem się ze stratygrafią archeologiczną, a więc metodą kopania warstwa po warstwie. W Polsce wtedy tak precyzyjnie nie kopano. A przecież archeolog może pomylić się tylko raz. Jeśli bowiem przekopie daną warstwę, to jej już nie odtworzy, więc może bezpowrotnie zniszczyć ważne źródło informacji.
Jeśli zaś idzie o historyków średniowiecza, oczywiście wzorami byli dla mnie Aleksander Gieysztor i Henryk Samsonowicz. Nie chodzi tylko o to, że byli wielkimi badaczami, ale o to, że wykazywali niezwykłą ciekawość tego, co dzieje się w innych dyscyplinach. Wręcz zachęcali młodych ludzi, żeby śmiało wychodzili z własnymi interpretacjami – nawet tymi bardzo kontrowersyjnymi.
W pana młodości archeologia przeżywała dobry czas. Państwo łożyło na nią, szukając wszędzie śladów Słowian.
– Potrzebne to było, by potwierdzić słuszność powrotu Ziem Zachodnich „do macierzy”. Jakoś dziwnie jednak pomijano Warmię i Mazury, które nigdy nie były słowiańskie. Rzeczywiście, w latach 60. i 70. XX w. inwestowano w archeologię spore środki. Efekty propagandowe były jednak różne – bo na siłę próbowano udowodnić, że państwo Mieszka I sięgało od Bałtyku do Karpat i od Odry do Bugu – jego granice niezwykle przypominały granice Polski ustalone po 1945 r. Jakoś trudno mi uwierzyć, że historia tak pięknie zatoczyła koło po tysiącu lat…
Pan za to znalazł ślady Słowian w Skandynawii.
– Brałem udział w pracach w północnej Norwegii, gdzie znalazłem ślady słowiańskiej ziemianki – domostwa odmiennego od typowych dla Skandynawii w X w. Także na Islandii na takie natrafiłem. Dla Skandynawów to była niespodzianka.
W jakim stopniu rewolucja techniczna wpłynęła na archeologię? Pan już w latach 70. XX w. pisał o „możliwościach zastosowań elektronicznych maszyn cyfrowych w archeologii”.
– To była trochę futurologia. Archeologia jest wszak najbardziej interdyscyplinarną ze wszystkich nauk i trudno mi wskazać dyscyplinę, której byśmy nie wykorzystywali. Informatyka to już dziś oczywistość, podobnie jak skanowanie terenu przy pomocy dronów czy zaglądanie pod ziemię przy pomocy georadarów. Badamy DNA pradziejowych szkieletów, ustalając pochodzenie i pokrewieństwo ludzi z odległej przeszłości. Wykorzystujemy też wyrafinowane analizy laboratoryjne, żeby wyciągnąć maksimum informacji ze świadectw materialnych, które wykopujemy.
Ale jednak łopatka i miotełka to wciąż podstawowe narzędzia?
– Tak, bo w trakcie eksplorowania skomplikowanych układów znalezisk musimy być bardzo ostrożni, żeby czegoś nie zniszczyć lub przeoczyć.
Czy archeologia ma w sobie jeszcze romantyzm z czasów Heinricha Schliemanna albo Howarda Cartera?
– Ci słynni odkrywcy właściwie nie byli archeologami, lecz raczej poszukiwaczami skarbów, które można był pokazywać w muzeach. Dzisiejsza archeologia to często żmudna praca, której wyniki wydają się mało atrakcyjne, chociaż ogromnie poszerzają wiedzę o naszych odległych przodkach.
Mój kolega na praktykach archeologicznych znalazł jedynie butelkę po tanim winie. Archeologia w Polsce kojarzy się głównie z wykopywaniem w błocie rozbitych garnków, także ubóstwo źródeł pisanych jest nieporównywalne z krajami zachodniej Europy. To nie zniechęca?
– Kopałem w Peru, na Islandii, w Arktyce, w Kuwejcie i na Barbudzie, ale z równie wielką przyjemnością prowadzę badania w Polsce. To prawda, że jeśli idzie o początki państwa, mamy bardzo mało źródeł pisanych. A wciąż jest tyle rzeczy do wyjaśnienia! I to mnie motywuje.
To nie sztuka napisać historię wczesnośredniowiecznej Francji czy Anglii, a napisanie analogicznej historii Polski to wciąż wyzwanie, które wymaga sporej wiedzy i odwagi.
Foto: Filip Miller
Prof. Przemysław Urbańczyk – archeolog, profesor zwyczajnym Instytutu Archeologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz Instytutu Archeologii i Etnologii Polskiej Akademii Nauk. Dyrektor Polskiego Instytutu Studiów Zaawansowanych. Brał udział w licznych wykopaliskach w Polsce i za granicą. Wielokrotnie odznaczany i nagradzany – m.in. Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Kawalerskim i Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski oraz Nagrodą Lednickiego Orła Piastowskiego. Autor ponad 500 publikacji i 17 książek, m.in. „Mieszko Pierwszy Tajemniczy” (Toruń 2012), „Zanim Polska została Polską” (Toruń 2015), „Bolesław Chrobry – lew ryczący” (Toruń 2017), „Trudna historia zwłok” (Toruń 2020) i „Niezwykli goście Bolesława Chrobrego” w trzech tomach (Toruń 2021-2023).