Pół roku przed wyborami kandydaci prowadzą kampanię pełną gębą, udając, że zawsze wrzucają zdjęcia z siłowni na X i że codziennie o godz. 7 rano odwiedzają piekarnie. Kolejny raz nasz kodeks wyborczy jest łamany, a my możemy tylko pokiwać głowami i ponarzekać, że nikt już nie przestrzega zasad.
Marzec 2005 r., prezydent Warszawy Lech Kaczyński publikuje spot, zapowiada w nim swój start w wyborach prezydenckich, które odbędą się dopiero późną jesienią. Kroczy dumnie przez Plac Krasińskich i mówi o konieczności uczciwych rządów, które zaprowadzą w Polsce porządek.
Kaczyński kampanię 2005 r. zaczyna jako pierwszy. Pozostali kandydaci jeszcze nawet do końca nie wiedzą, czy wystartują. 20 lat temu objawiły się wszystkie problemy naszych przepisów wyborczych i do tej pory nikt nie wymyślił jak je zmienić.
Prekampania nie istnieje
Po pierwsze nie było wiadomo, jak zareagować na falstart kandydata PiS. Bo skoro nie ma kampanii, to jego spot wyborczy nie jest wydatkiem komitetu wyborczego, ale gołym okiem wszyscy widzieli, że być powinien. Od tamtego czasu jedyne, co się zmieniło, to że teraz mamy na to nazwę — mówimy o prekampanii. To twór, który nie istnieje w polskim prawie, ale istnieje w polskiej rzeczywistości wyborczej. Taka prekampania może trwać pół roku, a może i cztery lata.
Po drugie, kampanie nakładały się wówczas na siebie i mieszały. Kandydat na prezydenta fotografował się z kandydatami na posłów i nie było wiadomo, jak to traktować.
Po trzecie w kampanii użyto środków publicznych. Nagle pod koniec października na mocy wcześniejszych umów do „Gazety Wyborczej” trafiła broszura o planach na rozwój Warszawy. Oczywiście planach startującego w wyborach prezydenckich prezydenta stolicy. „Wyborcza” prosiła Urząd Miasta, żeby wybrał inną datę publikacji, ale Ratusz prośby zignorował.
Mamy tu zatem wszystkie problemy, które dotykają nas teraz. Kampania startuje za wcześnie, a kandydaci, sprawując swoje dotychczasowe urzędy nawet nie myślą o rozdzielaniu wydatków. Bo i jak je rozdzielić.
Szara strefa
Jeśli marszałek Hołownia jest nagle nadaktywny i bierze udział w licznych spotkaniach, to czy jest on marszałkiem, czy kandydatem. Jeśli prezes IPN nagle w środku dnia zabiera głos w sprawie pociągów we Włoszczowie (a nie Włoszczowej jak twierdził), to czy powinien być w pracy w Instytucie, czy kampania rządzi się własnymi prawami i może do pracy wpadać później?
Jeśli prezydent stolicy jedzie na spotkanie do Koszalina, to czy jest to spotkanie samorządowca, czy kandydata? Mamy, my wyborcy, prawo mieć takie wątpliwości. Tylko nikt na te wątpliwości nam nie odpowie, bo są one zwyczajnie nierozwiązywalne.
Prawo mówi, że kampania wyborcza zaczyna się w chwili ogłoszenia daty, a dokładniej, w chwili zarejestrowania komitetów. Wszystko, co dzieje się wcześniej, jest szarą strefą. Jeśli w ostatnią niedzielę, PiS chciało wydać na kongres obywatelski, kompletnie oczywiście od siebie niezależnego kandydata, to ma do tego prawo. Nikomu nic do tego. Jeśli chce mu fundować spotkania przez następne półtora miesiąca, to też może, bo tak. Trzeba w dodatku pamiętać, że to jest inwestycja bezzwrotna, bo za kampanię prezydencką niezależnie od jej skuteczności, państwo pieniędzy nie zwraca.
Pytanie, w jaki sposób zaostrzyć przepisy o prowadzeniu agitacji, żeby politycy po prostu przestali nam ściemniać, że te spotkania to wykonywanie obowiązków prezesa, mandatu posła czy samorządowca pozostaje otwarte.
Sławomir Mentzen pierwsze spotkania pod hasłem „Mentzen 2025” urządził już we wrześniu. Może zatem należy powołać w PKW pion śledczy, który będzie mógł kierować wnioski do prokuratury i nakładać na partie takie same sankcje, jak przy wątpliwościach ws. rozliczenia kampanii. Za każdy pojawiający się przed czasem plakat z sugestią, że osoba na plakacie kandyduje, kara, a za każde spotkanie, gdzie pada słowo „wybory” druga kara. Nie są potrzebne nawet specjalne uprawnienia śledcze, wystarczy raz w tygodniu przejrzeć internet.
Ostatnie doświadczenia z subwencją dla PiS pokazały, że jak partia chce, to potrafi zebrać pieniądze od swoich zwolenników, może to jest właściwy kierunek. Wszystko, co ma znamiona kampanii wyborczej przed kampanią, może być finansowane wyłącznie z pieniędzy wpłaconych przez wyborców i działaczy. Oczywiście z zachowaniem obowiązujących limitów wpłat. Nie ma żadnego powodu, żeby wszyscy podatnicy mieli płacić na wydłużającą się z wyborów na wybory kampanie.