W naszej kulturze nie wypada kochać siebie. Mamy raczej kochać innych, poświęcać się dla kogoś. Zaniedbywać siebie w tym wszystkim. A wydaje mi się, że prawdziwa, zdrowa miłość może wypływać od nas tylko, jeśli kochamy samych siebie – mówi psychiatra i psychoterapeuta dr Mariusz Wirga.
„Newsweek”: Przyspieszone tętno, palpitacje serca, bezsenność, huśtawka nastroju, nawet depresja, bóle brzucha, brak apetytu… Takie objawy kojarzą się nam z jakąś ciężką chorobą, tymczasem występują często, gdy dopada nas miłość. Czy rzeczywiście z miłości można się rozchorować?
Dr Mariusz Wirga: Kiedy się zakochujemy, do tego z wzajemnością, świata poza sobą nie widzimy. Idealizujemy nie tylko osobę, ale też samo uczucie. Uważamy, że nigdy wcześniej coś takiego nam się nie przydarzyło i jesteśmy jedynymi ludźmi na świecie, którzy coś takiego odczuwają. Jesteśmy tylko my. Dwie połówki, związek dusz. Zaniedbujemy inne sprawy, inne, może nawet ważniejsze od miłości – rodzinę, pracę, zdrowe odżywianie czy higieniczny tryb życia. Nasze neuroprzekaźniki, szczególnie w podwzgórzu, wyprawiają niezwykłe rzeczy i stąd reakcje fizjologiczne, o których pani wspomina. To jest faza fajerwerków, której raczej nie nazywałbym miłością. I jest to stan nie do utrzymania. Fizjologicznie nie możemy tak długo funkcjonować.
Organizm by tego nie wytrzymał? Szkoda.
– Przecież to jest narkotyk! Całe szczęście, że nam to przechodzi, bo gdyby tak wyglądała autentyczna miłość, tobyśmy dalej odczuwali burzę hormonów, feromonów, neuropeptydów i innych neuroprzekaźników. Czyli cały czas żyli w czymś w rodzaju stanu wyjątkowego, jak na jakimś haju.
To co w takim razie autentycznie jest miłością?
– To, co jest częścią naszej natury, przychodzi nam naturalnie i jest dla nas zdrowe. Lubię tę definicję, według której miłość to życzliwość, troska, współczucie – jako zrozumienie emocji drugiej osoby. Jak w noblowskiej przemowie powiedziała Olga Tokarczuk: „Czułość jest tą najskromniejszą odmianą miłości. To ten jej rodzaj, który nie pojawia się w pismach ani w ewangeliach, nikt na nią nie przysięga, nikt się nie powołuje. Nie ma swoich emblematów ani symboli, nie prowadzi do zbrodni ani zazdrości. Pojawia się tam, gdzie z uwagą i skupieniem zaglądamy w drugi byt, w to, co nie jest ja”. To głęboka ludzka więź, wspólnota. Nie chodzi o to, żebyśmy mieli wspólne zainteresowania, tylko znaleźli w sobie coś wspólnego, co cały czas rezonuje i pozwala razem wzrastać.
Fundament, na którym można budować?
– Tak. Myślę, że to jest właśnie ta miłość, której nie trzeba się uczyć. Tak jak tej, którą dziecko czuje do rodziców. Nie trzeba go uczyć, jak ma kochać. Dzieci kochają nawet tych rodziców, którzy stosują przemoc, porzucają. Trudno tę miłość zniechęcić, ona potrafi pokonać wiele przeszkód. Ale poprzez potrzebę tej miłości możemy angażować się w działania, które są dla nas niezdrowe.
Co powoduje, że miłość do kogoś może być niezdrowa dla nas?
– Brak miłości do siebie samego. W naszej kulturze nie wypada kochać siebie. Mamy raczej kochać innych, poświęcać się dla kogoś. Zaniedbywać siebie w tym wszystkim. A wydaje mi się, że prawdziwa, zdrowa miłość może wypływać od nas tylko, jeśli kochamy samych siebie. Przez całe swoje życie snujemy opowieść o świecie, ludziach wokół nas, o sobie samych. Łatwiej jest nam być wyrozumiałymi i nawet czułymi narratorami wobec innych. Wobec siebie często jesteśmy bardzo bezwzględnymi narratorami. Zachęcałbym, byśmy stali się czułymi narratorami i zaczęli od siebie.
A to w ogóle jest możliwe?
– Mamy nawet przykazanie: Kochaj bliźniego swego jak siebie samego. Nie bardziej i nie mniej niż siebie samego, tylko tak samo jak siebie. Ta mądrość sprzed tysiącleci mówi, że miernikiem mojej miłości do innych ma być miłość do siebie. I że w ogóle ma być. To jest warunek pierwotny.
To dlaczego mamy z tym problem?
– Wydaje mi się, że są ludzie, którzy mają zdrową miłość do siebie, tylko tego nie okazują, bo nie jest to społecznie akceptowalne. Bo widziane jako egocentryczne.
Czy uczucia do siebie samego są ważniejsze od uczuć do partnera?
– Nigdy nie robiłem takiej analizy, ale wydaje mi się, że miłość własna jest pierwotna. Albo dobrze by było, żeby była. Żeby stała się podwaliną.
Skąd wiemy, że ta miłość, którą czujemy, jest zdrowa?
– Miłość, o której mówię, ta, która przychodzi nam naturalnie, ta, którą definiujemy jako życzliwość, dbałość, współczucie, czułość, która przynosi nam radość, to coś innego niż szczęście, bo trudno wiedzieć, czy jest się już szczęśliwym, czy jeszcze nie. Ale wszyscy mniej więcej wiemy, co znaczy czuć radość. Zdrowa miłość jest wtedy, kiedy odczuwamy radość. Z niej wypływa głęboka ludzka więź. To właśnie doktor Carl Simonton, onkolog, podkreślał wagę tej autentycznej radości, zdrowej eudajmonii, która jest też przyjemna, ale nie jest tożsama z przyjemnością. [Arystoteles i Epikur uważali, że eudajmonia to stan ducha osiągany wtedy, gdy wszystkie potrzeby są zaspokojone w równym stopniu; hedoniści zaś eudajmonię rozumieli jako stan tożsamy z odczuwaniem przyjemności – red.].
Czy choroba może ludzi zbliżyć, pogłębić więź? Jak to wygląda z perspektywy pana praktyki psychoonkologicznej?
– Są miłości, które takie wyzwanie pogłębia. Ale wiele związków w czasie choroby nowotworowej się rozpada.
Z jakiego powodu rozpadają się najczęściej? Brak bliskości, lęk?
– Do rozstania mogą doprowadzić obie strony. Osoba chora może stwierdzić, że nie chce trwonić czasu na byle jaki związek. Nie chce w nim trwać ze strachu albo żeby mieć tanią opiekę. To właśnie jest przejaw miłości własnej. To, w czym pomagamy naszym pacjentom, to przewartościowanie pewnych rzeczy, które możemy dostrzec właśnie dlatego, że poważna choroba je uwydatnia. Ale ja nie lubię dzielić nas na zdrowych i chorych. Na dobrą sprawę wszyscy jesteśmy trochę chorzy i trochę zdrowi. I wszystkie te sprawy odnoszą się do nas tak samo jak do wszystkich innych ludzi.
Czy choroba może być dla związku dobra?
– W terapii simontonowskiej* pomagamy pacjentom, ale też ich bliskim, dostrzegać korzyści choroby. Pytamy: co dobrego stało się w twoim życiu dzięki chorobie? Okazuje się, że to może być więcej czasu dla siebie, więcej czasu dla bliskich, łatwiej jest pewnym rzeczom powiedzieć „nie” albo „tak”. To mogą być przejawy zdrowej miłości do siebie. Zaczynam zauważać piękno w małych rzeczach. Doceniać je. Doceniać chwilę obecną, to, co mam. Docenianie jest ważną częścią miłości. Czy to własnej, czy do innych. I to mogą być rzeczy typu: mój mąż jest dla mnie milszy. Konflikty się rozwiązały, bo teraz wiemy, co jest w życiu najważniejsze, i szkoda trwonić na nie czas.
Dlaczego zadajecie to pytanie?
– Bo korzyści z choroby wskazują na ważne potrzeby, które pozwalamy sobie zaspokoić tylko wtedy, kiedy jesteśmy chorzy. I my uczymy naszych pacjentów, jak zaspokajać te potrzeby bez choroby.
Ale tych, którzy zdrowieją, czy zdrowych?
– Wszystkich. To się odnosi do nas wszystkich. Cokolwiek mówię, to się odnosi do nas wszystkich. Ale choroba czy jakikolwiek poważny kryzys wyostrza nasze widzenie. I wtedy trzeba zadać sobie pytanie, co dobrego dzieje się dzięki temu kryzysowi? Co dobrego dzieje się w tej trudnej sytuacji, w jakiej się znalazłem. I wtedy zwrócić uwagę, jakie potrzeby pomaga mi ta sytuacja zaspokoić. A kiedy już to wiemy, nauczyć się zaspokajać je bez kryzysu, bez choroby. Przy czym nie mówię, że choroba jest wywołana niezaspokajaniem potrzeb. Nie wiem, skąd się bierze rak, ale wiem, co pomaga żyć z rakiem lub z niego wyzdrowieć. Nie twierdzę, że osoba, która dokona przewartościowania, zacznie zaspokajać potrzeby, które choroba wyostrzyła, nagle wyzdrowieje z raka. Ale zdecydowanie poprawi się jakość jej życia w danej chwili. Jak długo żyjemy, tak długo mamy tę chwilę. Zresztą Carl Simonton zawsze podkreślał, że celem terapii simontonowskiej jest poprawa jakości życia tu i teraz, a nie jego przedłużanie.
Jak bardzo to, jak myślimy, wpływa na to, jak się czujemy? Czy człowiek wykorzystuje chorobę instrumentalnie?
– Często jako psychiatra jestem wzywany do pacjentów i słyszę, że nie można znaleźć fizycznej przyczyny złego stanu zdrowia i może jest to „ucieczka w chorobę” lub „to tylko w jej głowie”, albo jeszcze gorzej – „udaje”. To są bardzo niesprawiedliwe określenia. Krzywdzące dla osoby, jeśli tak nazywamy to, co się z nią dzieje, zanim pokażemy jej, jak ma powrócić do zdrowia.
Dlaczego?
– Bo dowiedziała się, że uciekła w chorobę, że to wszystko jest w jej głowie. Ona cierpi, a nikt jej nie powiedział, jak przestać cierpieć.
Jak szukać źródła tego cierpienia?
– Odnosimy się do zdrowego życia, do radości odnajdywanej w różnych chwilach. To jest pierwsze zadanie, które przerabiamy z uczestnikami. Prosimy ich, by wypisali listę rzeczy, aktywności, które przynoszą im radość. Robimy to w grupie, ponieważ lubimy się dzielić radością. Jedna osoba mówi o tym, druga o czymś innym, nawzajem się inspirują. To jest radosne przeżycie, ponieważ autentyczna radość innych ludzi w naturalny sposób w nas rezonuje. Zachęcamy ich do tego, żeby w te czynności, które sprawiają im radość, angażowali się na co dzień. A jeżeli tego nie robią, rozmawiamy o tym, co stoi na przeszkodzie. Najczęściej są to niezdrowe przekonania.
A co z ludźmi, którzy w życiu miłości nie mają? Są przecież tacy, którzy jej nie spotkali, nie doświadczyli.
– Profesor Maultsby, psychiatra, mawiał: zawsze masz kogo kochać – siebie. Jesteś kimś, więc ktoś cię już kocha.
A jeżeli oni pragną, żeby kochać kogoś, a nie siebie?
– I znowu, wypływa to z niezdrowego przekonania, że do mojego szczęścia jest mi potrzebna miłość innych do mnie. Mamy bardzo wiele niezdrowych przekonań na temat miłości. Miłość, która nam daje prawdziwe radość i szczęście, to moja miłość do mnie samego i do innych (działanie zgodne z tą miłością). Moja miłość do mnie i do innych jest moim własnym wytworem. Mogę kochać siebie tak, jak chcę, idealnie. Wymagamy od innych, by nas pokochali, gdy sami siebie często nienawidzimy. Bo zdrowej miłości własnej szukamy u innej osoby, tego, czego sami sobie nie dajemy, a nikt inny tego nie może nam dać. Jeżeli najpierw tę miłość damy sobie, to możemy dopiero wtedy skupić się na drugim i szczodrze obdarowywać miłością innych.
Foto: Newsweek
No nie wiem, sami sobie też potrafimy krzywdę zrobić.
– Tak, wiem. I też bardziej niż ktokolwiek inny.
I bardziej niż komuś innemu.
– Tak, bo nie wypada, hamujemy się. A siebie potrafimy bezlitośnie katować. Głównie poprzez swego okrutnego, srogiego dla siebie narratora.
Skupienie na sobie, miłość do siebie uwalnia od samotności?
– Mogę być sam, ale szczęśliwy.
Ale mówię o samotności, nie o byciu samemu.
– Ale samotność także jest wytworem niezdrowych przekonań. Przepraszam, ale będąc terapeutą poznawczo-behawioralnym, zawsze od tego zaczynam, do tego wracam. Jednym z takich podstawowych przekonań jest: „nie powinienem być samotny”. Ale jeżeli zaczynam angażować się w czynności, które sprawiają mi radość, bez analizowania, czy powinienem być szczęśliwy, czy nieszczęśliwy, samotny, niesamotny, tylko koncentruję się na odczuwaniu i wyrażaniu tej radości, to wtedy będę bardziej przyciągał innych ludzi. Po co cały czas skupiać się na tym, że ludzie powinni mnie bardziej lubić, niż lubią, że nie powinienem być samotny.
Albo dlaczego nie mam kogoś, kto mnie kocha.
– Ale przecież mam kogoś, kto może mnie kochać. I to idealnie. Siebie.
Tylko ludzie tego nie pragną. Gdyby wystarczała nam miłość własna i była rzeczywiście idealnym wymiarem, nie szukalibyśmy innych ludzi, nie tworzylibyśmy związków.
– Wracamy do tego, o czym rozmawialiśmy na początku – że to jest częścią naszej natury. Jak oddychanie. Nie można znaleźć spełnienia w związku czy w miłości z innym, jeśli nie ma się miłości do samego siebie.
Dr Mariusz Wirga — lekarz psychiatra, dyrektor medyczny onkologii psychospołecznej w Todd Cancer Institute w Long Beach w Kalifornii. Certyfikowany psychoterapeuta poznawczo-behawioralny. Certyfikowany psychoonkolog i superwizor psychoonkologii Polskiego Towarzystwa Psychoonkologicznego. Trener terapii simontonowskiej i racjonalnej terapii zachowania (RTZ) oraz terapii poznawczo-behawioralnej. Od 1990 r. bliski współpracownik Carla Simontona, a po jego śmierci dyrektor medyczny Simonton Cancer Center. Od 1992 r. najbliższy współpracownik Maxie C. Maultsby’ego Jr., twórcy RTZ. Współautor książki „ABC twoich emocji”