Kilka lat temu życie Karoliny było w rozsypce, dziś ma męża, dzieci i właśnie kupiła domek letniskowy. Waldek wcześniej spłacił kredyt i teraz patrzy z góry na znajomych, którzy zaharowują się i narzekają na brak kasy. Za to Bronek dzięki zgromadzonej poduszce finansowej mógł zmienić pracę na spokojniejszą. Co jest wyznacznikiem sukcesu dla klasy średniej?
– Do trzydziestki szło mi jak po grudzie – ciężko wzdycha Karolina (39 l.). – Jeden nieudany związek, jedna praca dorywcza za drugą. I zero stabilizacji. Rodzina daleko, więc musiałam jakoś przetrwać w wielkim mieście, aby nie wracać z podkulonym ogonem w rodzinne strony i nie przyznawać się do porażki życiowej przed bliskimi. Z zazdrością patrzyłam na koleżanki, jak robią karierę w pracy i na ich udane związki. I pytałam samą siebie, co jest ze mną nie tak.
Po trzydziestce życie przyśpieszyło. A czas, aby coś osiągnąć, zaczął się kurczyć. – Trochę jak u Kopciuszka, który wie, że może tańczyć na balu tylko do północy, bo gdy wybije sądna godzina, czar pryśnie i wróci szara rzeczywistość. Mnie się poszczęściło, bo zanim zegar biologiczny pokazał, że już na wszystko za późno, poznałam Toma – opowiada Karolina.
Brytyjczyk przyjechał na kontrakt do Polski jako przedstawiciel handlowy zagranicznej firmy. Zakochał się w Karolinie na potańcówce w jednym z nocnych klubów, a dyskotekowa znajomość zaowocowała stałym związkiem. Wszystko potoczyło się jak w komedii romantycznej. On – przystojny, wykształcony, dobrze sytuowany. Ona – cicha, zagubiona, szukająca księcia z bajki. Traf chciał, że wpadli na siebie. Są ze sobą już siódmy rok – dorobili się dwójki dzieci. Karolina u boku Toma przestała się zadręczać pracą i pieniędzmi. Sprawy zawodowe zeszły na dalszym plan. Odchowała Amelkę i Kazia. Tom dodawał jej animuszu. „Będziemy szczęśliwi, zobaczysz” – powtarzał.
Przepowiednia zaczęła się spełniać. Amelka od września poszła do prywatnej szkoły, razem z bratem mają dodatkowe lekcje angielskiego, a rodziców stać na opiekunkę, oszczędzanie i inwestowanie. – Rok temu kupiliśmy dom nad rzeką w turystycznej miejscowości. I to za gotówkę. Nie musimy zaciskać pasa – słyszę od Karoliny.
Tom odszedł z korporacji i założył własną działalność. Zajmuje się doradztwem finansowym. Nie narzeka na brak klientów. Karolina ma ugruntowaną pozycję w agencji marketingowej i właśnie rozmawia z szefem na temat awansu. Dobrze zarabia, ma perspektywy, cieszy się życiem. Czy czuje się spełniona?
– Czuję, że jest stabilnie – odpowiada stanowczo. – A jeśli awans w pracy dojdzie do skutku, poczuję, że mam z górki, mogę przestać gonić za forsą, posadami, wyzwaniami. Usiądziemy z Tomem na werandzie domu przy dobrym winie i będziemy kontemplować przyrodę. I tak już będzie zawsze – rozmarza się Karolina.
Teraz to koleżanki spoglądają na nią zazdrośnie. Jedna straciła pracę i nie może znaleźć zatrudnienia. Druga była taka szczęśliwa, a teraz się rozwodzi. Trzeciej niedawna powódź odebrała dobytek całego życia. – Nie chcę mówić o satysfakcji, raczej o poczuciu ulgi. Mąż, dzieci, dobra praca i ten dom nad rzeką, to moje powody do zadowolenia. Zawsze bałam się braku sukcesów, bezowocnej pogoni za szczęściem. Już mi to nie grozi.
Odpadł kredyt, przyszła ulga
U Waldka w rodzinie nigdy się nie przelewało. Matka księgowa sama harowała na utrzymanie domu, bo ojciec, skutecznie unikał pracy i co znalazł zatrudnienie, po chwili tracił etat. A jak go wyrzucali, znikał na kilka dni i przepijał zarobione pieniądze. – Jakoś wystarczało na życie, ale moi starzy nie należeli w latach 90. do aspirującej klasy średniej. Postanowiłem, że jak dorosnę i kiedykolwiek założę rodzinę, nie powielę złych wzorów wyniesionych z domów. I że osiągnę poziom życia, którego nie będę musiał się wstydzić – opowiada Waldek.
Od dekady jest żonaty. A przed sześcioma laty przyszła na świat córka Ula. Waldek pracuje na umowę o dzieło w branży związanej z kulturą i sztuką. Jest – w zależności od potrzeb rynku – animatorem, kuratorem, menedżerem. Utrzymuje się z prac zleconych. Żona Ewa ma stabilne zatrudnienie w państwowej firmie i to głównie jej zarobki pozwalają rodzinie żyć na przyzwoitym poziomie, bo ze zleceniami różnie bywa – raz są, a raz nie. – Nie jestem pasożytem jak mój ojciec – broni się czterdziestodwulatek. – Wspólnie pchamy ten wózek, chociaż Ewa go rozpędza – tłumaczy obrazowo.
Ich historia przypomina podręcznikową wędrówkę klasy średniej po społecznej drabinie. Kiedy Waldek wnosił walizki do kawalerki Ewy, akurat nie miał żadnej pracy i układał sobie na nowo życie zawodowe. Prywatne ułożyło się samo. Para najpierw uzbierała na ślub, a później zaczęła zbierać na wspólne mieszkanie. – Nikt nam nie pomagał, nie pożyczaliśmy pieniędzy. Mimo trudnej sytuacji na rynku udało mi się okrzepnąć w branży. Pomogły znajomości, doświadczenie i dobra reputacja. Przybywało zleceń. A coraz więcej fuch przełożyło się na wyższe zarobki. Ewa awansowała w pracy na stanowisko kierownicze. Powolutku osiągaliśmy zamierzony cel. Po czterech latach życia w kawalerce, sprzedaliśmy naszą kochaną klitkę i kupiliśmy mieszkanie na strzeżonym osiedlu. Ceny jeszcze nie były tak zawrotne, jak teraz. Udało się uciec spod gilotyny, która młodym ludziom, marzącym o większym mieszkaniu i względnym dobrobycie, podcina skrzydła – ocenia Waldek.
Kredytu nie musieli spłacać do późnej starości, bo mieli na połowę wkładu własnego. Po przeniesieniu małżonki przez próg, Waldek odliczał dni do urodzin Uli. Trochę się bali, że dziecko ich zrujnuje, bo to przecież worek bez dna, ale nad niepohamowanymi wydatkami wziął górę excelowy rozsądek. – Wszystko zapisywaliśmy w tabelkach. Nasza komputerowa książka przychodów i rozchodów zdała egzamin i pomogła utrzymać w ryzach konsumpcyjne żądze – śmieje się Waldek. – Mamy ładne mieszkanie, niezły samochód, jeździmy dwa razy w roku na wakacje za granicę i od czasu do czasu wyskoczymy w niedzielę do restauracji na rodzinny obiad. Finansowo nie narzekamy, ale sporo nas kosztował luksus niezależności.
Pytam Waldka, czy pamięta moment, kiedy poczuł, że jest w miejscu, do którego aspirował, a dokąd nigdy nie doszli jego rodzice. – Przestałem się zadręczać życiem, kiedy szybko pozbyliśmy się kredytu. Miało nam to zająć 20 lat, ale wyrobiliśmy się w pięć. Teraz możemy odetchnąć, wyprostować kark i już nie zarywać nocy z powodu pracy. Cholera, czuję się spełniony, spokojny. Kiedy patrzę na znajomych, jak się zaharowują, nie śpią, myślą tylko o pracy i narzekają, że im ciągle brakuje kasy, mam lekkie poczucie triumfu. Mnie się udało. Czy czuje się lepszy? Na pewno bezpieczniejszy – tak to ujmuje Waldek.
Kogo stać na nic nierobienie
O czym marzy klasa średnia? I kiedy czuje się spokojna o swoją przyszłość? – Marzeniem polskiej klasy średniej jest bycie rentierem. Żeby nie utrzymywać się z pracy własnych rąk, tylko żyć z wynajmowania mieszkań. Taki mamy pomysł na zapewnienie sobie świetlanej przyszłości – odpowiada Dorota Peretiatkowicz, ekspertka badań rynkowych i założycielka portalu Socjolożki.pl.
Ale z przysłowiowym luksusem odcinania kuponów jest kłopot. Dla przeważającej klasy średniej w naszym kraju gwarantowana nagroda za udane życie jest nieosiągalna. Kogo nie stać na „życie z procentów”, musi planować swoje bezpieczeństwo na różnych poziomach. Eksperci wyliczają kilka takich progów.
Pierwszy to zadbanie o pozycję zawodową. – Osiągamy ten próg, kiedy przestaje nas dotyczyć problem utraty pracy czy zleceń. Sytuacja finansowa, w której się znajdujemy, jest stabilna. Co więcej, potrafimy przewidzieć, że w ciągu najbliższych pięciu lat nie ulegnie ona pogorszeniu, czyli nasze zarobki nie powinny drastycznie zmaleć – tłumaczy Peretiatkowicz.
Drugi próg ma związek z pompowaniem poduszki finansowej. – Dawniej uważano, że przedstawiciel klasy średniej tym się różni od przeciętnego obywatela, że jeśli straci zatrudnienie, zbankrutuje trzy miesiące później niż Kowalski, który też wylądował na bezrobociu, bo na taki komfort pozwolą zgromadzone oszczędności. Teraz to już tak nie działa – procesy rekrutacyjne się przeciągają i potrzeba grubszej poduszki finansowej, aby przetrwać przerwę w osiąganiu stałych dochodów – uważa Katarzyna Krzywicka-Zdunek, socjolożka i współautorka portalu Socjolożki.pl.
Gdy oba wspomniane progi mamy za sobą i czujemy się względnie bezpiecznie, trzeba pomyśleć o dzieciach – zapewnić im dobry start w przyszłość (najlepiej w postaci mieszkania). Później – w czwartym kroku – planujemy swoją odległą przyszłość. Czasami towarzyszą temu „czarne myśli”, ponieważ rozważania o emerytury nie napawają optymizmem. – Teraz jest fantastycznie, ale co dalej? Z czego będę żył mając 70 lat? Przecież, przypuszczalnie, czeka mnie głodowa emerytura. No i wracamy do rentierstwa. Co zrobić, aby mieć stały dochód? Ten dylemat spędza sen z powiek klasie średniej. Odczuwamy potrzebę utrzymania kontroli nad własnym życiem – dowodzi Krzywicka-Zdunek.
Emerytura powinna być godna. Nie tylko w wymiarze materialnym. – Chodzi o szacunek do samego siebie – podpowiada Peretiatkowicz. – Kiedy już przestajemy walczyć ze wszystkimi lękami i dochodzimy do przekonania, że nie przebijemy głową sufitu (nie kupimy pięciu kawalerek na wynajem i nie zostaniemy rentierami), zaczynamy myśleć o sobie w sensie niematerialnym. Ustępuje presja dalszego robienia kariery zawodowej. Człowiek kończy 40 czy 50 lat i nagle do niego dociera, że nie jest nieśmiertelny. Realizuje swoje pasje i robi w końcu to, co go naprawdę interesuje. Chce mieć wolność wyboru. To jest wielka potrzeba polskiej klasy średniej.
Drugie mieszkanie i oszczędności dają komfort
Zwolnić, aby dojechać do celu – taką filozofię wyznaję Bronek, rocznik 1977. Jeszcze do niedawna czuł się jak pędzący szczur w kołowrotku, który musi biec, by się realizować. Ale zdjął nogę z gazu. Mówi metaforycznie, że zbyt dużo rozbitych aut zobaczył po drodze, dlatego teraz jeździ zgodnie z przepisami. Przepis na sukces w pracy nie może być receptą na udane życie – teraz to wie.
Przez długi czas robił karierę w reklamie, ale niedawno z dnia na dzień wylądował na bruku. Pracodawca bez ceregieli wręczył mu wypowiedzenie. Firma odmładza kadrę. Choć mój rozmówca twierdzi, że w domu nie rozmawia się w kółko o pieniądzach, to utrata pracy była ciężkim ciosem. Przyszedł moment załamania. – Ale podniosłem się, kryzys minął, bo przecież mamy oszczędności, które są spadochronem i łagodzą takie upadki – tłumaczy 47-latek.
Mężczyzna po pół roku znalazł nową pracę, już nie w branży reklamowej. Teraz pracuje w urzędzie, na niższych obrotach i zarabia mniej, ale wychodzi z pracy po ośmiu godzinach i do następnego dnia niczym się nie przejmuje. Przecież istnieje życie pozabiurowe.
– Strasznie skomplikowana kwestia – wzdycha, kiedy pytam, czy osiągnął w życiu komfort pozwalający na mniej prestiżową pracę za gorsze pieniądze. Nie dorobił się fortuny, tylko dużej rodziny. Mają z żoną syna i dwie córki. I w pierwszej kolejności chcą zadbać o dzieci. Żona Teresa dziedziczy mieszkanie po rodzicach, więc razem z Bronkiem uznali, że je wynajmą i niech na siebie zarabia, aby w przyszłości było na start w dorosłość dla trójki rodzeństwa. A w sytuacji kryzysowej (trwałe bezrobocie, ciężka choroba), zawsze będzie można sięgnąć po te pieniądze, jak po ratunek. To jest właśnie życiowy komfort Bronka.
No i brak presji bycia w pracy na topie. W klasowe szranki przestał stawać, niech się ściągają młodsi. On jest ponad to. Kiedy zauważam, że brzmi, jak wyniosły dorobkiewicz, spoglądający z góry na karierowiczów i gardzi ludźmi, od których jeszcze niedawno niczym się nie różnił, protestuje, że to nie tak, jak mi się wydaję. I opowiada historię kolegi w podobnym wieku. Kolega właśnie zmarł na zawał. Prowadził sklep, dużo brał na siebie, niemal z pracy nie wychodził i serce nie wytrzymało. To właśnie jedno z tych dachujących aut na drodze. A Bronek ma jeszcze sporo lat do emerytury. Chce dojechać do spokojnej starości. „Trzeba zwolnić, żeby dożyć” – powtarzają starsi koledzy, którzy też wrzucili na luz.
– Z wiekiem uznajesz, że gonienie za kasą nie ma sensu. I co z tego, że sąsiad ma lepszy samochód albo wyższy dom. Mam, ile mam i mi wystarczy. Nie potrzebuję się chwalić, klasowo wywyższać. Płynę na fali, a jak nie idzie, razem z żoną korygujemy kurs. Mój komfort to świadomość mety, do której trzeba dopłynąć. Przede wszystkim w swoim tempie, a nie przed wszystkimi.