W gospodarce niedoboru brakowało wszystkiego. Przed świętami Bożego Narodzenia władze stawały na głowie, żeby w sklepach można było kupić cokolwiek. Przykład? Trzy dni czekano w kolejce na importowane torby, utrzymując wiadomość o ich spodziewanym nadejściu w ścisłej tajemnicy.
W największym na Bałtyku morskim zespole portowym Gdańsk-Gdynia trwa przedświąteczny szczyt przeładunkowy – pisała „Trybuna Ludu” w grudniu 1979 r. – Przy nabrzeżach obu miast cumuje ponad 70 statków 16 bander. Dokerzy Trójmiasta ekspediują w ciągu doby przeszło 100 tys. ton ładunków”. Najważniejszym produktem były owoce tropikalne – już w listopadzie prasa triumfalnie obwieszczała, że „z zagranicznych portów wyruszyły statki z cytrusami na świąteczny stół”.
Foto: PAP
„Koncentrujemy się obecnie na rozładunku statków, które przywiozły do kraju transporty owoców cytrusowych – raportował dziennikarzowi „Trybuny Ludu” dyspozytor portu gdańskiego. – W niedzielę wykorzystaliśmy poprawę pogody, aby jak najszybciej rozładować w basenie Władysław IV cztery statki z ładowniami wypełnionymi pomarańczami, cytrynami, grapefruitami i bananami. Temperatura w okolicach zera stopni umożliwia nam bezpieczne dla jakości tych delikatnych towarów ekspediowanie ich do magazynów. Sporo ładujemy bezpośrednio do wagonów kolejowych i samochodów – owoce natychmiast odwożone są do odbiorców w całym kraju”.
Aby cenny towar nie zaczął gnić w okrętowych ładowniach, do rozładunku rzucono wszystkie siły. Oprócz dokerów pracowali uczniowie pobliskich szkół i działacze młodzieżowi. Niekiedy na pomoc wzywano nawet wojsko.
Podobną mobilizację ogłaszano w PRL co roku. Już od połowy grudnia nagłówki w gazetach dziarsko zapewniały: „Więcej na wigilijnym stole”; „Dodatkowe dostawy herbaty z Chin”; „Karpi nie zabraknie”; „Migdały, rodzynki, orzechy w ciągłej sprzedaży”. W propagandzie obowiązywał optymizm: podkreślano, że towarów jest pod dostatkiem i starczy dla wszystkich, więc cierpliwość stojących w kolejkach zostanie nagrodzona.
„Pod licznymi placówkami handlowym kolejki ustawiły się na długo przed otwarciem – donosił „Express Wieczorny” pod koniec lat 80. – Tak było i w Supersamie, gdzie pierwsi klienci działu mięsnego zjawili się już przed godziną ósmą! Spodziewali się dobrego zaopatrzenia i nie zawiedli się. W dziale mięsnym był pełen wybór. W Samie – pomarańcze, cytryny, rodzynki i migdały. Nie brakowało amatorów na kurczaki, kaczki, indyki i gęsi sprzedawane wewnątrz obiektu”. W sklepach pojawił się nawet poszukiwany olej sojowy – chociaż był sprzedawany tylko po butelce na osobę.
Roman Sieko
Foto: Roman Sieko / PAP
W latach 80. telewizja emitowała wypowiedzi zadowolonych klientów. „Jak pani ocenia zaopatrzenie przed świętami?” – reporterka odpytywała kobietę stojącą w zbitym tłumie przed kasą. Ta zerkała niepewnie w stronę kamery i recytowała: „Dobrze oceniam, dobrze. Trzeba było troszeczkę postać, ale kupiłam kawałek szynki, kiełbasę, a nawet rodzynki”.
W centralnie planowanej gospodarce zaopatrzenie sklepów było skomplikowaną operacją logistyczną – do świąt (słów „Boże Narodzenie” unikano jak ognia) władze szykowały się niczym sztabowcy do decydującej bitwy. Prasa i telewizja epatowały wielkimi liczbami. „Codziennie do warszawskich sklepów trafia przed świętami towar, którym można by załadować 30 pociągów” – mówił spiker „Dziennika Telewizyjnego” w 1984 r. „Codziennie klienci Plastusia kupują łącznie trzy duże samochody ciężarowe zabawek” – donosiło „Życie Warszawy” ćwierć wieku wcześniej.
Czytaj też: Dlaczego Stalin był ważniejszy od Bożego Narodzenia?
Propaganda ze szczegółami relacjonowała Polakom wysiłki podejmowane przez rządzących. „Od kilku dni w całym kraju odbywa się sprzedaż tradycyjnych choinek świątecznych – relacjonowała „Trybuna Ludu”. – Jak nas poinformował zastępca ds. technicznych dyrektora naczelnego Zarządu Lasów Państwowych, w br. zgodnie z zapotrzebowaniem handlu dostarczonych zostanie do sprzedaży łącznie około miliona sztuk. Będą to tylko świerki, gdyż jodły ze względu na ochronę drzewostanu nie podlegają wyrębowi z przeznaczeniem na choinki. Połowa dostarczonych do sprzedaży świerków pochodzi ze specjalnych plantacji o powierzchni ok. 6 tys. ha. Sprzedażą drzewek zajmują się jednostki Centralnego Związku Spółdzielczego Samopomoc Chłopska oraz na ich zlecenie bezpośrednio nadleśnictwa, które w tej formie sprzedadzą około 230 tys. sztuk. Największe zapotrzebowanie zgłosiło województwo katowickie – ok. 70 tys. sztuk, następnie gdańskie, wrocławskie, szczecińskie”.
Foto: PAP
Czasami propaganda przyznawała, że tego i owego zabrakło. „W sklepach wędlin pod dostatkiem, ale mało śledzi” – alarmowały nagłówki, pod którymi uspokajano jednak, iż „dyrekcja Zjednoczenia Gospodarki Rybnej sukcesywnie zwiększa dostawy z rezerw magazynowych”, a w dodatku „wkrótce pojawią się w sprzedaży również niewielkie ilości importowanych przetworów rybnych. Będą to marokańskie sardynki oraz tuńczyk w puszkach importowany z Jugosławii”. Między wierszami wytykano kupującym nadmierne oczekiwania. „Klienci przed świętami chcą kupować baleron, szynkę, polędwicę, jednak produkcja tych artykułów jest ograniczona” – tłumaczył przed kamerą kierownik wrocławskiego domu towarowego. „Przywykliśmy odkładać zakupy na ostatnią chwilę” – komentowała z przyganą dziennikarka.
Klienci nie bardzo mieli jednak szansę, żeby przygotować się do Bożego Narodzenia zawczasu. W gospodarce niedoboru każda dostawa błyskawicznie znikała z półek sklepowych, a próby nasycenia wygłodniałego rynku przyrównać można do nawadniania pustyni. Jednocześnie władze zdawały sobie sprawę z politycznego znaczenia świąt i potrafiły wyciągnąć wnioski z historii Grudnia ’70, kiedy to podwyżka cen ogłoszona w połowie miesiąca doprowadziła do wybuchu rewolty i upadku ekipy Władysława Gomułki. Komasowano dostawy tak, by najbardziej deficytowe towary trafiły na rynek nie wcześniej niż tydzień przed Wigilią i by klienci nie zdążyli ogołocić sklepów.
Uliczne punkty sprzedaży karpi otwierano znienacka i oprócz garstki wtajemniczonych nikt nie wiedział, gdzie będą ulokowane. Przed świętami na ulicach panowała atmosfera łowiecka: ludzie bacznie obserwowali parkujące przy sklepach ciężarówki, krążyli wokół miejsc, gdzie rozstawiano stragany w poprzednich latach, ustawiali się w kolejkach przed sklepami, wyczekując, aż rzucą mięso, wędliny lub bakalie.
Foto: PAP
Polowano nie tylko na jedzenie, lecz także na ubrania, zabawki, sprzęt sportowy – cokolwiek, co nadawałoby się na prezent. „Trzy dni czekano na importowane torby, utrzymując wiadomość o ich spodziewanym nadejściu w ścisłej tajemnicy – opisywał Olgierd Budrewicz w „Bedekerze warszawskim”. – Dwa dni spokoju. Trzeciego dnia mafia znajdowała się już w posiadaniu ważnej informacji. Kto był informatorem? Prawdopodobnie ktoś z transportu, a może z magazynów. Faktem jest, że kiedy na czwarty dzień rano ustawiła się kolejka po torby, sprzedawcy rozpoznali w niej same znajome twarze”.
Sklepowe ściany zdobiły życzenia „Wesołych Świąt i udanych zakupów” oraz wywieszki „Bądź uprzejmy, a będziesz uprzejmie obsłużony”. Pod nimi rozgrywały się jednak dantejskie sceny. Gdy wreszcie pojawiała się upragniona dostawa, tłum gęstniał, napierał na ladę, czasami pod naporem kolejki pękały szyby w drzwiach. Dochodziło do awantur: stojący przy ladzie przymilali się do ekspedientek, prosząc o ładne kawałki mięsa, podczas gdy ci z końca kolejki wrzeszczeli: „Nie przebierać!”, bojąc się, że dla nich zostaną ochłapy.
Andrzej Witusz
Foto: Andrzej Witusz / PAP
Nawet oficjalne media zamieszczały czasem relacje ze sklepowych bitew. „Ubity tłum kobiet stoi cierpliwie przed ladami chłodniczymi i czeka – czytamy w prasowym felietonie z połowy lat 60. – Nagabywane pracownice odpowiadają enigmatycznie: »Może będzie. Może później. Nie wiadomo«. Nagle na jedną z lad wysypuje się stos opakowanych porcji mięsa. Klientki obskakują ladę i chwytają, co się da. Sprytniejsze wrzucają kilka paczek do koszyka, aby je na stronie w spokoju obmacać i wybrać najlepsze, a pozostałe rozdać innym. W jednej chwili lada pustoszeje”.
Handel nie radził sobie z nadmiarem klientów. „Trybuna Ludu” tak opisywała ostatnią przedświąteczną niedzielę w 1975 r.:
„Dwie godziny czekano na otwarcie [domów towarowych] Centrum. Podobnie było przed Sezamem. Z chwilą otwarcia tych placówek – o godz. 10 przy stoiskach zapanował nieopisany tłok. W sumie do Centrum przyszło około 20 tysięcy osób. O pomoc w utrzymaniu porządku i »regulowaniu ruchu« trzeba było apelować do MO. (…) W tej sytuacji dyrekcja Centrum nadawała komunikaty dla miejscowych klientów z prośbą, by wstrzymali się od zakupów”.
Dojdzie czy nie dojdzie?
Wprowadzenie kartek na początku lat 80. nie poprawiło sytuacji. W sklepach nadal brakowało podstawowych towarów, a kolejki wydłużały się, zwłaszcza przed Bożym Narodzeniem. Żeby dostać upragniony kawałek szynki lub kilogram mandarynek, ludzie ustawiali się przed sklepem już wieczorem, w przeddzień spodziewanej dostawy. Jednak nawet takie poświęcenie nie gwarantowało sukcesu.
Jolanta Wachowicz-Makowska pisała we wspomnieniach: „Dla stojących w ogonku sprawą wielkiej wagi było, aby – jak się mówiło – »towar doszedł«, czyli logiczniej rzecz ujmując, aby samemu dotrzeć do lady przed wyprzedażą danego dobra. Z coraz bardziej przyspieszonym biciem serca patrzyło się na kurczące się zapasy upragnionego towaru, modląc się żarliwie, aby nie wyjść ze sklepu z niczym. Od razu dodajmy – częściej nie wystarczało, niż wystarczało”.
Sprawa robiła się jeszcze bardziej skomplikowana, gdy w grę wchodziło kupno ekskluzywnych dóbr – np. nowego telewizora pod choinkę. Konsumencki tygodnik „Veto” proponował złożoną strategię, w której skorzystać trzeba było z pomocy „informatyka”, „człowieka” i „stacza”: „Informatyk to osobnik, który na warszawskiej Skrze – największym bazarze Europy – poda za dziesięć tysięcy złotych adres sklepu, w którym człowiek za kolejne trzydzieści tysięcy złotych zdradzi termin dostawy telewizorów. Na trzy doby przed terminem wynajmuje się stacza, który za wynagrodzenie w wysokości stu pięćdziesięciu tysięcy złotych stanie za nas w kolejce przed sklepem, czekając na towar, i w końcu sfinalizuje transakcję”.
Im bardziej komunizm miał się ku końcowi, tym większym heroizmem stawało się robienie zakupów. „Ulice lat osiemdziesiątych wyglądały, jakby stała na nich jedna, niekończąca się kolejka – wspominała Wachowicz-Makowska. – Tak naprawdę składała się z wielu połączonych ze sobą, przedziwnie poskręcanych i splecionych ogonków. Bywało, że ludzie stali w kilku naraz, przebiegając z jednego do drugiego ogonka, aby przypomnieć stojącym przed i za o zaklepanym miejscu. Kolejki nie poruszały się więc wyłącznie (choć ślamazarnie) do przodu, ale pozostawały w nieustannym i dla postronnego obserwatora niepojętym ruchu. Istniały też tzw. kolejki społeczne. Był to zalążek i przedszkole obywatelskiej samorządności. Kolejki społeczne miały swego lidera, swoje listy (także społeczne), a nawet numerki. Bywało, że numer (czyli miejsce w kolejce) zostawał komisyjnie zapisywany na wierzchu dłoni. Przypominało to obozowy (na szczęście zmywalny) tatuaż. Ze społecznej kolejki można było odejść, czasem nawet na kilka godzin albo na całą noc, albo cały dzień. Należało jedynie meldować się o wyznaczonej porze, aby potwierdzić swoją obecność lub objąć dyżur. Schodzący ze stanowiska lider przekazywał listę społeczną (i władzę) wyznaczonemu przez kolejkę następcy”.
Jan Morek
Foto: Jan Morek / PAP
Szczęśliwcy, mający rodzinę za granicą, mogli za dolary kupić wszelkie dobra w sklepach Peweksu – peerelowskich enklawach obfitości. Gazety drukowały całostronicowe reklamy tych placówek, zachęcające do kupna perfum, klocków Lego, markowych ubrań, a nawet – telewizorów i magnetowidów po 499 dolarów (co stanowiło równowartość dwuletnich zarobków przeciętnego Polaka). „Ja wszystkie podarki gwiazdkowe kupuję w Peweksie” – przekonywał czytelników uśmiechnięty, obładowany paczkami mężczyzna z reklamy.
Pierwsze święta Bożego Narodzenia po upadku komunizmu nie były dla Polaków łatwe. Zakupom jedzenia na wigilijny stół nie towarzyszyły już sceny szturmów na sklepy, jednak towarów nadal brakowało. „Nie wiadomo, czy wszyscy kupią szynkę i baleron – pisała „Gazeta Wyborcza” w grudniu 1989 – bo jak na razie w sklepach widać jedynie śladowe ilości tych wędlin. Zakłady mięsne na Żeraniu – jak poinformował nas dyrektor ds. produkcji – ostatnią partię półtusz kupiły z zakładów w Ełku bez szynek, które wyeksportowano wcześniej. Więcej wędlin nie będzie, bo nie ma z czego ich robić, nie ma również zapasów, które zbierano zazwyczaj w październiku i listopadzie”.
Rok później sytuacja zmieniła się zupełnie. Teraz sklepowe półki były już pełne, pytano raczej: za ile niż gdzie? „W sklepach i na straganach duży wybór żywności – donosiła „Wyborcza”. – Ceny w całym kraju podobne. Drożeje nabiał, tanieją cytrusy. Najdroższe mięso i wędliny są w Łodzi, a ryby w Szczecinie, w stolicy ceny umiarkowane. W sklepach mięsnych pełno – od szynki do parówek. Ceny takie same, jak w zeszłym tygodniu, mimo iż zakłady mięsne straszyły podwyżką”. Wprowadzony 12 miesięcy wcześniej plan Balcerowicza przynosił pierwsze efekty.