Nawet nie zdążyliśmy się poznać – mówią. Ich rodzice poszli do pracy ratować innych i już nie wrócili.
Tekst został pierwotnie opublikowany w 2021 r.
Julia Pasztetnik ma dwa lata, gdy mama włącza magnetofon kasetowy i zaczyna nagrywać:
– Czy wiesz, gdzie jest tato?
– W pracy.
– Co tato robi?
– Ratuje.
– Kim chciałabyś zostać, jak dorośniesz?
– Tatą.
Foto: Bartek Sadowski
Jest córeczką tatusia. Gdy ktoś prosi: „Julcia, powiedz wierszyk”, mówi: „Tato, tato, tato…”. Gdy chcą, żeby zaśpiewała piosenkę, śpiewa: „Tato, tato, tato”.
Pewnego dnia tato – strażak, którego Julcia tak podziwia – nie wraca z pracy. Jest wezwanie do płonącego mieszkania, ostatnie piętro, wyciągają dwie osoby. On i kolega wbiegają jeszcze raz, żeby sprawdzić, czy nikogo więcej tam nie ma. Obydwaj giną.
Foto: Archiwum prywatne
***
– Tego momentu, gdy powiedzieli mi, że tato już nie wróci, nie pamiętam. Mam wtedy zaledwie 4,5 roku – opowiada Hanna Łabunowicz. Ojciec, ratownik górski, dostaje wezwanie na Szpiglasową Przełęcz, jest niedziela, 30 grudnia, trzeci stopień zagrożenia lawinowego. W taki dzień turyści, w dodatku bez doświadczenia, nie powinni wychodzić w góry. A jednak wychodzą. Troje zostaje zasypanych lawiną, jednej osobie udaje się wygrzebać i dotrzeć do schroniska.
Pogoda parszywieje tak, że niemożliwe jest poderwanie śmigłowca. Ratownicy muszą dojść do zasypanych. Sondą ustalają położenie ciał, odkopują. Zaczynają reanimację z nadzieją, że może uda się przywrócić oddech, niestety, nie udaje się. Schodzą i gdy są na progu Kociołka pod Szpiglasową, rusza kolejna lawina, całą ekipę ściąga w dół. A dwóch, w tym Marka Łabunowicza „Maję”, betonuje.
Agnieszka Gronostaj, policjantka z komendy w Środzie Śląskiej, przed pracą wpada do sklepu, kupuje sobie coś na drugie śniadanie i coś słodkiego dla synka, bo zawsze, jak wraca do domu, ma dla niego małą niespodziankę. Służba zaczyna się od wezwania za miasto, awantura domowa. Wsiada z kolegami do radiowozu, są na drodze z Legnicy do Wrocławia, już blisko domu, z którego było wezwanie. I wtedy wjeżdża w nich, czołowo, samochód osobowy. Droga prosta, duży ruch, kierowca zaczął wyprzedzać, zjechał na lewy pas…
Foto: Archiwum prywatne
– Młody chłopak, dostał wóz od ojca. I on miał szczęście, przeżył– mówi Rafał Gronostaj, syn policjantki, która zginęła. – Nigdy się z naszą rodziną nie skontaktował, nie powiedział, że mu przykro. Zresztą, po co miałby to robić? Chyba tylko jemu mogłoby to przynieść jakąś ulgę. Bo jeśli chodzi o moje życie, to jego „przepraszam” w żaden sposób nie mogłoby go zmienić.
Dzień śmierci mamy: 23 grudnia. Ona ma 28 lat, jej syn cztery. On już nigdy nie będzie dzieckiem, które czeka na Boże Narodzenie. – Ten czas, gdy ludzie cieszą się, że idą święta, że zaraz będą otwierać paczuszki z prezentami, jest dla mnie zawsze bardzo smutny. Nigdy nie byłem typem dziecka, które upatrywało sobie jakąś zabawkę i koniecznie chciało ją dostać, ale po śmierci mamy to już w ogóle niczego nie oczekiwałem. Stałem się cichy, zamknięty w sobie, więc innym mogło się wydawać, że jakoś sobie radzę. A ja rozpaczałem bezgłośnie.
Foto: Bartek Solik
***
– Dzień przed pogrzebem mama zabiera mnie do kaplicy, żeby do trumny włożyć modlitewnik. Gdy dopytuję, co się stało tatusiowi, mówi, że zasnął, więc ja chcę położyć się przy nim i też zasnąć – wspomina Julia Pasztetnik. – Upieram się, próbuję wdrapać do niego, bardzo chcę leżeć z nim w trumnie. Trzeba mnie odciągać.
– To, jak wyglądał pogrzeb taty, wiem tylko ze zdjęć. Trumnę nieśli policjanci. Było dużo delegacji w mundurach. O tym, że zginął, było bardzo głośno. A później nastąpiła cisza – mówi Zuzanna Daniluk. Gdy straciła tatę, miała trzy lata, starszy brat osiem. Bratu podczas mszy pogrzebowej ktoś daje dwa złote, żeby wrzucił na tacę, ale on woli zatrzymać tę monetę, dać mamie, gdy zacznie brakować na chleb.
– Ludzie szybko przestają pytać: „Jak sobie radzicie?”, „Może potrzebujecie pomocy?” – opowiada Zuzanna. Mama, która wcześniej mogła zajmować się dziećmi, bo mąż przynosił pensję, idzie do pracy. – Ja, mała, nie rozumiem, co się dzieje. Nie mogę się z tym pogodzić. Dopiero co miałam oboje rodziców, a nagle tato nie wraca, mama znika na całe dnie. Brat, choć jeszcze dziecko, bierze na siebie męskie obowiązki. Trzeba przynieść drewna, przynosi, trzeba coś w domu naprawić, próbuje naprawiać – wspomina Zuzanna.
Pierwsze lata po śmierci taty są bardzo ciężkie. – Nie mam z tego okresu żadnych typowo dziecięcych wspomnień. Nic. To czas wycięty z pamięci. Są oczywiście jakieś zdjęcia, jakieś rodzinne opowieści, więc z tego buduję wyobrażenie o tym, co się działo. Nasze życie diametralnie się zmieniło,
choć mama dwoiła się i troiła. Długo nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak musi być jej ciężko i jak ciężko musi być mojemu bratu. Ja wymazałam dzieciństwo z pamięci, on musiał dzieciństwo porzucić, błyskawicznie dorosnąć, czuł się w obowiązku być w naszym domu mężczyzną. Ja często płaczę, a on? Nie pamiętam, żeby kiedyś się rozkleił. Nie okazuje emocji. Jakby nie dawał sobie na to pozwolenia – opowiada Zuzanna Daniluk.
– Od wielu ludzi słyszę, że po tym, jak tato zginął, stałam się dzieckiem „zamrożonym”, wyłączonym z życia, ani smucącym się, ani cieszącym. Cokolwiek się działo, przyjmowałam to z obojętnością – mówi Hanna Łabunowicz.
***
– Znamy te stany. Widzimy dzieci milczące, nieokazujące emocji. Są jakby za szybą. Trzeba długo czekać, aż pozwolą się do siebie zbliżyć – mówi Magdalena Pawlak, prezes Fundacji Dorastaj z Nami. Fundacja wspiera dzieci tych, którzy zginęli na służbie: strażaków, ratowników górskich, żołnierzy, policjantów, a teraz też medyków, którzy ratując chorych na COVID-19, zostali zakażeni i zmarli.
Widzi, jakie są problemy w ich rodzinach. – Giną najczęściej ludzie bardzo młodzi, bez wielkich uposażeń, oszczędności. Ich bliskim usuwa się grunt spod nóg, nagle znajdują się w bardzo trudnej sytuacji, także finansowej – tłumaczy prezes Pawlak.
Gdy dojdzie do wypadku i fundacja kontaktuje się z rodziną, w każdej widzi to samo: szok. Choć strażak, policjant czy żołnierz to zawody podwyższonego ryzyka, na co dzień nie myśli się o tym ryzyku. – Żadna żona nie jest przygotowana na to, że jej mąż nie wróci z pracy, żadne dziecko nie spodziewa się, że już nie zobaczy taty. Często w takich rodzinach poza szokiem, bólem są pytania: „Dlaczego akurat on?”. „Dlaczego to się stało akurat na jego dyżurze?”. „Dlaczego zawsze pierwszy musiał się rzucać na ratunek?”. Jest bunt i żal, że tam był, że w ogóle wybrał sobie taki zawód. To są rzeczy, o których raczej się nie mówi, bo na pogrzebie padają piękne słowa: „zginął, niosąc pomoc”, „był bohaterem”. Jest społeczne oczekiwanie, że rodzina będzie dumna z bohatera. A rodzina jest w czarnej rozpaczy, nagle samotna, opuszczona, ma prawo się wściekać, mieć pretensje, żal. Żyje w rozdarciu – z jednej strony niepogodzona z tym, co się stało, a z drugiej strony dociera do niej, że to w każdej chwili mogło się stać, że zrobił to, co musiał, bo się zobowiązał, bo nie było innego wyjścia – tłumaczy prezes Pawlak.
Foto: Tomasz Rytych
Zauważyła, że u dzieci poza niedowierzaniem i buntem są jeszcze pytania: „czy mnie kochał?”. Dzieci robią taki skrót myślowy: skoro wybrał zawód, w którym trzeba ryzykować, to widocznie wolał ryzyko niż rodzinę. O ojcu, który zginął w akcji czy na misji, dziecko dorastając, zaczyna myśleć: musiał zdawać sobie sprawę z tego, że może nie wrócić, a jednak pojechał, to było ważniejsze ode mnie. Zostawił mnie, a więc chyba mnie nie kochał.
– To są bardzo trudne emocje i uporanie się z nimi zajmuje mnóstwo czasu – mówi prezes Pawlak. Szukając fachowej literatury dotyczącej reakcji na śmierć najbliższej osoby, zorientowała się, jak duża jest nierównowaga: mnóstwo opracowań o traumach osób dorosłych, a o tym, co przeżywają dzieci – niewiele. Jak dziecku opowiedzieć o tym, że tato, ratując kogoś, zginął? Co zrobić, gdy ono po tej informacji zaczyna wyć, jakby ktoś je oblał wrzątkiem? Albo w szale demoluje pokój, z impetem uderza w ściany, tłucze szkło, kaleczy się.
Foto: Archiwum prywatne
– Te dramatyczne reakcje są i tak mniej przerażające niż to, co dzieje się z dziećmi, które przyjmują wiadomość na pozór spokojnie. Te cichutkie, zamknięte w sobie trzeba później długo wyciągać z zamrożenia – mówi prezes Fundacji Dorastaj z Nami.
***
Rafał: – Mówią, że mama wyjechała, ale zaczynam coś podejrzewać i w końcu muszą mi powiedzieć prawdę.
Nic już nie jest takie jak wtedy, gdy mama żyła. – Tato się załamuje. Opiekę nade mną przejmują dziadkowie. Choć są cudowni i robią dla mnie wszystko, co możliwe, długo mam poczucie „inności”. W przedszkolu widzę przecież, że dzieci są odbierane przez rodziców, rodzice przychodzą na przedstawienia. Nie lubię przedstawień, najbardziej tych z okazji Dnia Matki. Gdy trzeba zostać po lekcjach w świetlicy, boję się, że po wszystkie dzieci ktoś przyjdzie, a po mnie nie. Bardzo długo też boję się ciemności, aż do gimnazjum nie potrafię sam zasnąć – opowiada Rafał.
– W domu mówiło się o tacie, ale nie o jego śmierci, żeby nie rozdrapywać ran. Jednak jak poszłam do szkoły, ten temat od razu się pojawił. Byłam w klasie jedynym dzieckiem, któremu zginął rodzic – mówi Zuzanna. Przykrość sprawiały jej zadania w rodzaju: opiszcie, czym zajmują się wasi rodzice. Lekcje o modelu rodziny: mama, tato, dzieci. I jeszcze te okropne uwagi, że jeśli ma się tylko jednego rodzica, to jakby się nie miało rodziny.
Choć teraz jest tuż przed magisterką, a w przyszłym roku planuje ślub, to ból, że nie ma taty, nie wydaje jej się wcale mniejszy niż wtedy, gdy była dzieckiem. – Im dalej, tym chyba większy żal, że nawet nie zdążyliśmy się poznać. Nie będzie go na moim ślubie, nie przekonam się, czy polubiliby się z moim narzeczonym. Brakuje mi go – mówi Zuzanna i płacze.
Foto: Archiwum prywatne
W całym domu fotografie taty. Szatyn. Bardzo wysoki, z wąsem. – Na zdjęciach z młodości strasznie chudy, później trochę nabrał ciała – wspomina Zuzanna. Z kawałków cudzych wspomnień wie, że świetnie grał w piłkę ręczną (ona w liceum też grała w ręczną) i że po pracy lubił zaszyć się w garażu, umiał rozłożyć i złożyć silnik. Motoryzacja to był jego konik (ona, choć studiuje kosmetologię, też pasjonuje się motoryzacją).
– Wyobrażam sobie, że gdyby mama żyła, miałbym z nią szczególnie silną więź – mówi Rafał (teraz student politechniki). Z opowiadań babci wie, że była siłą spokoju, czuła, opiekuńcza. Często słyszy, że jest do niej podobny.
Julia: – Mnie mówią, że jestem jak tato, mam jego oczy i odruchy. Gdy jestem zakłopotana, tak samo jak on pocieram brew.
– Ja też ciągle słyszę: „Ależ ty jesteś podobna do taty” – mówi Hanna, córka Marka Łabunowicza „Mai”. Okazuje się, że na Podhalu chyba każdy go zdążył poznać lepiej niż ona. Jej zostały w pamięci takie fragmenty: on lepiący dla niej bałwana w kształcie misia Puchatka, on biegnący jej na ratunek, bo się przestraszyła pająka. – Złapał go, ale nie zabił, tylko wyniósł za próg domu. Pamiętam też, że zabrał mnie w góry na trzy dni, spakował ogromny plecak, na szczycie którego przypiął nocnik. Karmił mnie snickersami – opowiada Hanna. Do dziś ich nie lubi. Długo też nie lubiła tego porównywania jej z nim, nie chciała słuchać, co inni o nim mówią, to za bardzo bolało. – Teraz sama podpytuję, kiedy go poznali, co o nim wiedzą. Z ich wspomnień buduję sobie jego obraz.
– Gdy spotykam ludzi, którzy mieli okazję poznać mojego tatę, to z jednej strony jest we mnie ogromna ciekawość tego, co o nim wiedzą, a z drugiej ogromna przykrość, że wiedzą więcej niż ja – mówi Julia. – Sklejam sobie to, co mówią, z tym, co widzę na kasecie z wesela rodziców. Dzięki temu, że się zachowała, wiem, jak wyglądał, jak się poruszał, jaki miał głos… Poza tym zachowały się taśmy z piosenkami, które dla mnie nagrał. Zanim został strażakiem, dorabiał, jeżdżąc do Niemiec na szparagi. Przed wyjazdem nagrał na kasecie nie tylko piosenki dla mnie, ale też taką deklarację, że mnie kocha i że wróci. Miał piękny głos. Świetnie grał na gitarze, świetnie śpiewał. Był niezwykły, wysoki, o ciemnych włosach, przystojny, wysportowany – wymienia Julia.
Hannie niedawno ktoś o tacie opowiedział, jak zachował się na stoku, gdy jadąc wyciągiem krzesełkowym, dostrzegł, że jeden z narciarzy się przewrócił i chyba połamał, bo nie wstaje. – Ludzie go mijali. A tato? Zeskoczył z wyciągu, żeby być przy nim jak najszybciej – mówi Hanna. Ludzie jej opowiadają, że wszędzie go było pełno. I nie było rzeczy, której by nie potrafił. Poza tym, że był ratownikiem górskim, że świetnie jeździł na nartach i doskonale się wspinał, to też skakał ze spadochronem, nurkował, a do tego jeszcze miał słuch absolutny, grał na skrzypcach, pianinie, gitarze, cymbałach. Grywał między innymi z Edytą Geppert, Zbigniewem Namysłowskim, braćmi Golec.
Jak wyjść z cienia takiego ojca? – Miałam wrażenie, że ci, którzy go znali, oczekiwali, że będę jak on. Długo szukałam sposobu, żeby się uwolnić od tego ciągłego porównywania – mówi Hanna.
Studiuje turystykę, a wcześniej skończyła lutnictwo i to jest teraz jej pasja: mozolne obrabianie drewna, żeby – początkowo głuche i puste – z czasem zamieniało się w instrument o pięknym brzmieniu. Zbudowała już siedem par skrzypiec. – I w ten sposób chyba odkryłam, jak żyć. W kulturze góralskiej, jak on. I myśląc o nim, ale jednak po swojemu.
***
Julia Pasztetnik studiuje psychologię, zapisała się też do Ochotniczej Straży Pożarnej. – Mama, jak usłyszała, że chcę iść do straży, trochę się przestraszyła, ale wie, że mi zależy, więc rozumie, nie odradza. Wierzy, że tato będzie mnie miał w opiece. Mówi, że on przed każdą akcją się modlił, zawsze miał na szyi krzyżyk, w czasie ostatniej akcji zerwał się łańcuszek. Mama mi ten krzyżyk na zerwanym łańcuszku dała. I różaniec na palec, zrobiony z ich złączonych obrączek.