Korea Północna eksportuje do Rosji głównie surowce, w tym węgiel, a do Chin przede wszystkim peruki, sztuczne rzęsy, ubrania, które są potem sprzedawane na całym świecie jako produkty „made in China” — mówi dr Joanna Hosaniak z seulskiej organizacji Citizens’ Alliance for North Korean Human Rights, pomagającej uchodźcom z północy.
„Newsweek”: Napisany przez panią raport „Made in China” pokazuje, że na niewolniczej pracy więźniów w Korei Północnej zarabia nie tylko komunistyczny reżim, ale też wielkie światowe firmy. Hasło, że to najbardziej zamknięte państwo świata jest już chyba nieaktualne?
Dr Joanna Hosaniak: – Ogólnie rzecz biorąc, wszyscy wiedzieli, że w więzieniach i obozach obowiązuje praca przymusowa. Natomiast nikt wcześniej nie zadawał sobie pytań: co jest tam produkowane i gdzie trafiają te przedmioty? My jako pierwsi pokazujemy, że cały system opresji w Korei Północnej jest nastawiony na pozyskanie niewolniczej siły roboczej, na której reżim zarabia twardą walutę. Poza tym zarabia, wysyłając żołnierzy na Ukrainę, pracowników na Bliski Wschód, zajmując się hakerstwem, handlem kryptowalutą. Kontrolowane przez państwo firmy mają, jak w gospodarce kapitalistycznej, określone roczne cele i muszą dostarczyć reżimowi określoną kwotę pieniędzy. Temu służy też praca, która jest wykonywana w obozach i w więzieniach, a cały aparat opresji w tym pomaga.
Z kim Korea Północna robi największe interesy?
– Dyktatura otworzyła granice dla firm z Chin i Rosji. Można nawet powiedzieć, że te państwa rywalizują o względy Kim Dzong Una, bo wiedzą, że poprzez kontakty gospodarcze można wpływać na niego politycznie. A Korea Północna skorzysta z tych furtek na świat, bo dzięki temu ma otwarte rynki dla swoich produktów. Do Rosji eksportuje głównie surowce mineralne, w tym węgiel, a do Chin przede wszystkim peruki, sztuczne rzęsy, ubrania, które są potem sprzedawane na całym świecie jako „made in China”.
Jak to się odbywa?
– To zacznijmy od początku. Prawo jest tak skonstruowane, że daje organom bezpieczeństwa możliwość aresztowania prawie każdego za różnego rodzaju wykroczenia. Bez sądu można trafić do tzw. obozów politycznych. To ogromne gułagi, które przypominają system połączonych wsi, skoncentrowanych wokół konkretnego zakładu: kopalni złota, węgla. Z tych miejsc węgiel trafia właśnie do Rosji. Tam są więzione pojedyncze osoby, jak i całe rodziny z dziećmi. W jednym może przebywać 10-15 tys. więźniów. Znanych jest pięć takich obozów.
Z kolei do więzień pracy, o których piszę w raporcie „Made in China”, trafiają osoby skazane przez sąd, co zresztą jest czystą formalnością, na co najmniej pięć lat.
Foto: PAP/ EPA
Za co są te wyroki?
– Najczęściej są oskarżone o nielegalne przekroczenie granicy, kontakt z osobami z Korei Południowej, oglądanie zagranicznych filmów, słuchanie K-popu, czy używanie południowokoreańskich zwrotów językowych.
Opinia międzynarodowa udokumentowała na razie dziewięć więzień, które są jednocześnie obozami pracy. Więźniów traktuje się tam jak towar jednorazowego użytku. System nie dba o komfort życia i pracy. Gdy osoby umierają, są zastępowane nowymi, które są dostarczane przez służby bezpieczeństwa, żeby kontynuować produkcję.
W raporcie opisuje pani szczegółowo obóz Chongori Kyohwaso nr 12, który jest najbliżej granicy z Chinami. Na stałe przebywa tam 1,2-1,5 tys. osób.
– Jego umiejscowienie nie jest przypadkowe. Chinom zależało, żeby ich prowincje, które graniczą z Koreą Północną, miały dostęp do Morza Wschodniego. Na bardzo wysokim szczeblu politycznym między dwoma państwami rozwinięto w 2009 r. specjalną strefę ekonomiczną Rason. Elementem umowy było wydzierżawianie od Korei portu na 99 lat. W tej strefie działają przedsiębiorstwa chińskie, które zostały zaproszone przez reżim północnokoreański. Biznes polega na przywożeniu tam z Chin półproduktów, które są transportowane do więzień, a tam osadzeni zmieniają je w gotowe produkty, które wracają do strefy ekonomicznej i stamtąd do Chin.
To legalne?
– Nie. Rozmawialiśmy z wieloma ekspertami, mówili, że jeżeli przesyłane surowce kompletnie zmieniają swój kształt, funkcje, to również zmienia się ich handlowy kod, którego używają służby celne na całym świecie. Te produkty powinny być określane jako „Made in North Korea”. Ale tego typu praktyka jest wygodna dla obu stron, więc nikt nie zwraca uwagi na prawo.
Jak działa taki obóz? Co produkuje się w Chongori?
– Byli więźniowie, z którymi rozmawialiśmy, opowiadali, że powstają tam sztuczne rzęsy, peruki i są zszywane ubrania, rozpoznali logo Adidasa. Kontrolerami jakości i organizatorami pracy są osoby zatrudnione w tych chińsko-koreańskich firmach. A strażnicy odpowiadają za całą resztę.
Kto tam trafia?
– Najczęściej trafiają tam uciekinierzy, którzy zostają złapani w Chinach. Chińczycy traktują Koreańczyków z Północy jako nielegalnych imigrantów i kiedy służby kogoś namierzą, odsyłają do kraju. W ten sposób służby wspierają de facto chińsko-koreański biznes.
Jakie warunki panują w takiej niewolniczej korporacji?
– Więźniowie stają się tam niewolnikami. Wmawia się im, że dopuścili się tak wielkich przestępstw, np. uciekając z Korei Północnej, że wręcz przestają być obywatelami, nie mają żadnych praw, stają się niewolnikami. Odbiera im się tożsamość, imię, nazwisko, za to nadaje się numery. Jeżeli przeżyją więzienie, muszą ubiegać się o odzyskanie swoich nazwisk.
Kobiety, które są aresztowane w Chinach, wiedzą, że będą deportowane. Jeżeli mają jakieś pieniądze, chowają je w pochwie, odbycie, czasami połykają. Wiemy o tym, bo przeprowadziliśmy kilkaset wywiadów i każda o tym mówiła. Chcą zachować te pieniądze, bo wiedzą, że trafią do więzienia i dzięki nim ich szansa na przeżycie rośnie. Strażnicy też to wiedzą i urządzają intymne przeszukania, wsadzają do pochwy, czy odbytu patyki, dłonie, żeby te pieniądze przejąć.
Foto: Kremlin Pool/Russian Look / Forum
Strażnicy na tym zarabiają?
– Każdy zarabia. Podejrzewamy, że strażnicy pobierają swoją dolę, ale reszta trafia do państwowej kasy. Reżim zarabia na wszystkim. Przemoc zaczyna się już podczas wstępnych przesłuchań. Strażnikom zależy, żeby osadzony przyznał się do jednego z najpoważniejszych wykroczeń, bo wtedy może zacząć się szybki sąd i taka osoba zostaje skazana na lata więzienia, a to oznacza darmową siłę roboczą. Do tego dochodzi przemoc seksualna. W nocy bezkarni strażnicy wyciągają z cel kobiety, które są gwałcone.
Jak duża jest śmiertelność więźniów?
– Z wywiadów wynika, że sięga 25-30 proc. w skali roku. Ciała nie są grzebane, ale leżą w pomieszczeniach obok celi i hal fabrycznych. Raz w tygodniu są wywożone i spalane, cały obóz wtedy wie, co to za dym.
Porównanie do obozów koncentracyjnych nasuwa się samo.
– To prawda, trudno uwierzyć, że to się ciągle dzieje. Jedna z więźniarek powiedziała, że do dzisiaj czuje smród palonych ciał. Rodziny nie są informowane o śmierci ich bliskich, nikt nie wystawia aktów zgonu.
Kiedy zagrożone jest wykonanie planu, praca może trwać nawet 20 godzin. Jeśli ktoś pracuje za wolno, obcinane są i tak minimalne racje żywnościowe. Więźniowie śpią na podłodze, czyli uklepanej ziemi, w takim tłoku, że muszą układać swoje głowy w nogach współwięźniów. Służby bezpieczeństwa wybierają spośród więźniów osoby, które nadzorują innych, czyli kapo, to jeszcze jeden element łączący te obozy z tymi, które znamy z II wojny światowej.
Jak ludziom udaje się uciec z takich miejsc?
– Z tych obozów nie da się uciec. Wszyscy więźniowie, z którymi prowadziliśmy rozmowę, mówili o tym, że każda próba kończyła się złapaniem tej osoby i publiczną egzekucją. Osoby, z którymi przeprowadzaliśmy wywiady, przeżyły swoje wyroki, wniosły o odzyskanie tożsamości i zdecydowały się na ponowną ucieczkę przez rzekę Tuman, płynącą na jednej trzeciej długości granicy między Koreą Północą a Chinami. Po przekroczeniu rzeki, uciekinierzy muszą pokonać drogę przez całe Chiny, kierując się na południe aż do Laosu. Ostatni etap wiedzie przez lasy, dżungle, znowu muszą się przeprawić małymi łódkami przez Mekong i przedostać do Tajlandii. Dopiero stamtąd lecą do Korei Południowej. Tam są przesłuchiwani przez służby specjalne przez 12 tygodni. Potem na taki sam czas trafiają do zamkniętego kompleksu, gdzie uczą się nowego życia. I dopiero wtedy są wypuszczani na wolność, a my możemy mieć z nimi kontakt. Cała droga to 8 tys. km.
Foto: KCNA / PAP
Ile mija czasu od opuszczenia obozu do przybycia do Korei Południowej?
– Najkrócej dwa, trzy lata. Ale bywa, że dużo dłużej. Najczęściej uciekają kobiety, które chcą zarobić i pomóc rodzinie na Północy. Inne są sprzedawane na żony. Chiny wprowadziły wiele lat temu politykę tylko jednego dziecka, na dodatek był nacisk na to, żeby to potomstwo było płci męskiej. Efektem jest brak kobiet, szczególnie na wsiach. Koreanki z Północy są kupowane jako żony i opiekunki starzejących się rodziców męża. To loteria, na kogo trafią. Czasami są dobrze traktowane, ale częściej są wykorzystywane seksualnie, poniżane, żyją w ukryciu. Nawet jeżeli urodzą dzieci chińskim mężom, to nie mogą podać swojego nazwiska pod groźbą deportacji. Nierzadko są odsprzedawane nawet kilka razy kolejnym mężczyznom. Ucieczka takiej kobiety do Korei Południowej może trwać nawet 10 lat. A zdarza się, że potem ściąga zarówno swoją koreańską, jak i chińską rodzinę (dzieci, mężów). To są tragiczne historie.
Pani raport to wielkie oskarżenie Zachodu o hipokryzję — nas konsumentów i wielkie firmy, które chcą zarabiać jeszcze więcej.
– Wielkie firmy są w stanie dokładnie ustalić, jak wygląda produkcja na ich zlecenie, ale im na tym nie zależy. Zamknęły fabryki w Chinach, które ich zdaniem były za drogie i wiedzą, że produkcja została wyprowadzona do jeszcze tańszych krajów. Koszty pracy w Korei Północnej są minimalne, bo to praca niewolnicza, ale o tym już lepiej nie mówić. Na razie po raporcie „Made in China” odezwała się ambasada niemiecka. Niemcy mają specjalne prawo, które określa, że nie mogą być tam sprzedawane produkty, uzyskane przez pracę przymusową.
To może najmniej oskarżenie konsumentów, bo z ich perspektywy wykrycie czy dane buty lub peruka zostały wyprodukowane w Korei Północnej, jest prawie niemożliwe. To odpowiedzialność i obowiązek rządów, żeby wprowadzić nakaz ujawniania, skąd te produkty pochodzą. Jeżeli przedsiębiorstwa chińskie nie chcą tego ujawnić, powinien być zakaz ich sprzedaży na terenie Unii Europejskiej. W tej chwili reżim północnokoreański najwięcej eksportuje peruk i sztucznych rzęs. 80 proc. tych produktów sprzedawanych z metką „made in China” zostało wyprodukowanych w Korei Północnej.
Zdziwiło panią to, że Korea Północna wysłała żołnierzy do walki z Ukrainą?
– Już rok temu uprzedzaliśmy jako Citizens’ Alliance for North Korean Human Rights, że jest bardzo duże prawdopodobieństwo realizacji takiego scenariusza. Bo tak naprawdę w Rosji północnokoreańscy żołnierze byli od 2018 r., gdy pojawiły się sankcje ONZ wobec Korei Północnej. Rosja, udając, że współpracuje z ONZ, odesłała wszystkich zatrudnionych pracowników do Korei Północnej i zaczęła wydawać wizy studenckie. A Korea Północna na tych wizach studenckich wysyłała żołnierzy z jednostek specjalnych do Rosji.
W jakim charakterze?
– Cywilnych pracowników najemnych na moskiewskich budowach. Wiemy o tym, bo rozmawialiśmy z częścią z tych żołnierzy, którzy zdezerterowali. Podczas pandemii Korea Północna tak szczelnie zamknęła granice, że nie pozwalała wracać nawet swoim obywatelom. Ci żołnierze to wykorzystali, zniknęli z fabryk, budów i uciekli do Korei Południowej.
Opowiadali, że o ile cywilni pracownicy z Korei, którzy są wysyłani do pracy do Rosji, czy na Bliski Wschód, dostają ok. 10 proc. wynagrodzenia, które jest wynegocjowane między firmami należącymi do rządu, to oni jako żołnierze nie dostawali nic. Po prostu wykonywali rozkaz. Całe 100 proc. trafia do reżimu.
Foto: Wallace Woon / EPA
To nie są zwykli żołnierze. Z wywiadów wynika, że to członkowie jednostek specjalnych, które zajmują się rozwojem broni jądrowej. Pracowali głównie w kopalniach tytanu, uranu. Ostrzegaliśmy, że ci mężczyźni mogą zostać w Rosji ponownie zmilitaryzowani i wysłani na wojnę. I tak się stało. Najprawdopodobniej większość z nich została zwerbowana spośród tych wojskowych pracowników, którzy już przebywali na terenie Rosji. Są nieźle wykształceni, mogą znać rosyjski, pochodzą z rodzin, do których reżim ma zaufanie. Tylko takie osoby mogły trafić do specjalnych jednostek.
Coś wiadomo o skali finansowej tego transferu?
– Szacuje się, że zaangażowanych w tę wojnę zostało około 10 -12 tys. żołnierzy z Korei Północnej. Na pewno dyktaturze zależy, żeby wysłać ich jeszcze więcej, bo na tym po prostu zarabia. W Korei Południowej pojawił się pomysł, żeby wyprodukować ulotki w języku koreańskim wzywające żołnierzy do dezercji. Natomiast ze względu na zamieszanie polityczne, do którego doszło w Korei Południowej, wszelkie takie inicjatywy wstrzymano.
Poza tym to nie jest takie proste, bo w przypadku dezercji żołnierza, brutalne represje dotkną jego rodzinę, która została w kraju. Poza tym za ideologiczną postawę tego żołnierza poświadczyły też inne osoby: byli nauczyciele, członkowie partii w danej miejscowości. Oni wszyscy mogą być represjonowani za taką ucieczkę. Dlatego, nawet jeśli dochodziło do ucieczek na terenie Rosji albo dezercji, to ich się nie nagłaśnia. Te osoby udają, że tak naprawdę gdzieś zaginęły, nie kontaktują się ze swoimi bliskimi, udają, że nie żyją. Wtedy trudno winić rodzinę.
Korea Południowa może pójść im na rękę i zmienić ich tożsamość?
– Tak. Bardzo często jest to stosowane. Natomiast to i tak nie zapewni bezpieczeństwa tym osobom i ich rodzinom, ponieważ Korea Północna ma tutaj agentów i informatorów, więc i tak żyją oni w głębokiej izolacji.
Joanna Hosaniak — od 17 lat mieszka w Korei Południowej, pracuje w seulskiej organizacji Citizens’ Alliance for North Korean Human Rights, pomagającej uchodźcom z północy. Autorka raportu „Wyprodukowano w Chinach. Jak globalny łańcuch dostaw napędza niewolnictwo w północnokoreańskich obozach więziennych”.