Telewizor, meble, mały fiat – takie marzenia mieli młodzi ludzie w PRL-u. Czasy się zmieniły, potrzeby też, ale dla wielu współczesnych 30-latków zdobycie tego, co ich rodzice, jest poza zasięgiem. Brutalnie zderzają się z rzeczywistością. Luksus definiują na nowo.
Marek z Wrocławia trzydziestkę skończył cztery lata temu. Ale nie ma z górki, nie odcina kuponów. Może gdyby jego studencka przygoda potoczyła się inaczej? Gdyby skończył prawo albo medycynę, pewnie dziś miałby stałą pracę i pewną kasę. A tak? Absolwent dwóch kierunków humanistycznych nie ma w życiu lekko. – I to taki z pokoleniowego boomu, kiedy wszyscy się kształcili, ale studia traciły na prestiżu, więc po dyplomie wielu lądowało na kasie w Biedronce – dopowiada gorzko Marek.
On wylądował nie najgorzej, ale tylko dlatego, że szybko wystartował na rynku pracy. Na drugim roku studiów miał już etat w radiu, przestał wyciągać rękę po pieniądze od rodziców, wynajął mieszkanie, poznał drugą połowę, ustatkował się. I szybko doszedł do przekonania, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. A to wymienił telewizor na większy, choć poprzedni dobrze działał. To poszerzył kolekcję płytową o pierwsze winyle. – Jak już kupiłem kilka sztuk, uznałem, że muszę mieć gramofon. Później wzmacniacz, lepsze głośniki. Zacząłem grać imprezy jako didżej, więc potrzebowałem własnej konsolety.
Kolejne inwestycje to kolejne pieniądze, które gubiłem na przyjemności – mówiąc te słowa, Marek odruchowo wywleka kieszenie na lewą stronę. Symbolem, że osiągnął wyższy status finansowy, była rezygnacja z kupowania piwa na rzecz whisky. – Piłem mniej, ale wykwintniej. Nie upijałem się, tylko upajałem życiem – wspomina. Słodki żywot beztroskiego trzydziestolatka skończył się wraz z narodzinami córki. Dziecko nauczyło Marka nowej ekonomii. Zmieniły się potrzeby wydatkowe. Młoda para kupiła na kredyt większe mieszkanie. Za uskładane pieniądze kupili do codziennego użytku dwudziestoletnią Toyotę. Na drugie, dużo nowsze, bezpieczniejsze auto do przewożenia dziecka, zrzuciła się rodzina.
– Doszły wydatki na paliwo, bo muszę dojechać do pracy, do sklepu po zakupy, po dziecko do żłobka. Toyota jest bardziej ekonomiczna – prawie w ogóle się nie psuje, jeździ na gaz, za 70 zł zatankuję ją do pełna. Ale bak beemki pożera sześć razy tyle, więc człowiek skrupulatniej planuje koszty i podróże. Skończyły się coniedzielne obiady na mieście. Co najwyżej wychodzimy całą rodziną na kawę, bo taniej – przyznaje Marek. Dziecko każdego utracjusza, który nie liczy się z pieniędzmi, a jedynie z marzeniami, sprowadzi na ziemię. Marek żartuje, że tak się podciągnął z ekonomii, że mógłby dziś doradzać ministrowi finansów. Planuje, oszczędza, nie przejada kasy. Pięćset plus sumiennie odkłada na kupkę, dla córki, żeby miała, jak skończy osiemnastkę albo jak zacznie studia. Na drugie dziecko z partnerką się nie decydują, chociaż wszyscy w rodzinie pytają w kółko „kiedy i kiedy?”. – To byłby cios dla naszego budżetu – mówi wprost Marek.
Na tę chwilę ważniejsze jest drugie mieszkanie – po zmarłej babci, które poszło na wynajem i zarabia na siebie. – Kiedy skończyłem studia, wydawało mi się, że jak osiągnę trzydziestkę, będzie mnie na wszystko stać. Ale to utopia. Życie co miesiąc drożeje, a człowiekowi tylko kosztów przybywa.
To, co niezbędne
Pięć lat temu Olga obchodziła 28. urodziny i czuła silną motywację, aby sprostać presji osiągnięcia czegoś przed trzydziestką. Tym czymś było mieszkanie – najlepiej własne. Ceny nie wariowały tak, jak teraz. Wzięła więc kredyt na kawalerkę z antresolą na Starej Ochocie. Rata wynosiła tylko 1600 zł, czynsz 170 zł. Dało się żyć. Aż przyszła pandemia, wszystkich pozamykała i praca w domu zamieniła miłe gniazdko w więzienie.
Nieszczęścia, jak wiadomo, chodzą parami, więc niebawem dała o sobie znać inflacja, która doszczętnie zrujnowała młodzieńcze plany. Nie tak wyobrażała sobie Olga szczęście trzydziestolatki w wielkim mieście – życie na satysfakcjonującym poziomie stało się nieosiągalne. Rata kredytowa wzrosła do 3,2 tys. zł, poszybowały ceny prądu. Dziś w wymarzonym mieszkaniu na poddaszu mieszka ktoś inny. Olga je sprzedała, a sama wynajmuje pokój w stolicy. Prowadzi się skromie, nie wydaje pieniędzy na byle co. Wynajem pokoju kosztuje 1500 zł, rachunki – kolejne 500 zł. 33-latka ma jednoosobową działalność, więc co miesiąc ZUS zabiera 1600 zł, a na podatek dochodowy idzie 1900 zł. Do tego dochodzą tzw. „ekstrasy”.
– Czyli zakupy w dyskoncie, paliwo, kosmetyki – wylicza Olga. – Według aplikacji mobilnej mojego banku wydaję na to miesięcznie około 2,5 tys. zł. Zostaje mi 2 tys. zł. Z tego muszę odłożyć na wakacje, kupić jakiś ciuch od czasu do czasu. Różnicę przeznaczam na drobne przyjemności typu kino czy restauracja, ale nie mogę szastać kasą. Potrzebna jest rezerwa finansowa na wszelki wypadek, gdyby trzeba było skorzystać np. z prywatnej ochrony zdrowia.
Mieć na „czarną godzinę”
Dr Katarzyna Sekścińska z Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego na co dzień przygląda się decyzjom finansowym podejmowanym przez młodych dorosłych. Z ostatniego badania dla fundacji Think! Wyszło, że tylko 14 proc. Polaków w wieku 20-30 lat zarabia powyżej 5 tys. zł netto, co jeszcze kilka lat temu sytuowałoby ich nad progiem zamożności. Ale trzydziestolatkowie nie są krezusami. Niewiele ponad połowa osób do 35. roku życia nie osiąga miesięcznego dochodu w wysokości 4 tys. zł na rękę. Dlatego cele zakupowe młodzi dorośli definiują dość ostrożnie.
– Czterech na dziesięciu uważa, że kupno mieszkania jest dla nich prawie nierealne. Inne cele, na które trzeba zarobić, jak edukacja, kupno samochodu, zabezpieczenie w razie wypadków losowych też stanowią poważne wyzwanie. Młodzi dorośli chcieliby czuć się finansowo bezpieczni, ale tylko jedna czwarta badanych odpowiada, że tak właśnie się czuje – mówi dr Katarzyna Sekścińska.
Wprawdzie 60 proc. deklaruje, że dochody pozwalają im zabezpieczyć podstawowe potrzeby, ale cokolwiek odkłada jedynie co piąty młody. Zwykle na tzw. czarną godzinę, a dopiero później robi oszczędności pod kątem kredytu na mieszkanie. Dalej listę potrzeb, na które trzeba uzbierać, uzupełniają samochód, edukacja, wakacyjny wypoczynek. Trudno mówić o inwestowaniu, bo większość trzydziestolatków jak ognia unika ryzyka finansowego.
– Najczęściej umieszczają pieniądze na lokacie. Znacznie mniejszym zainteresowaniem cieszą się akcje, obligacje, przedmioty wartościowe i złoto oraz nieruchomości. Warto jednak zauważyć, że wciąż gros młodych przechowuje całość lub część oszczędności na bieżących rachunkach bankowych (niemal 40 proc.) oraz w domu w gotówce (prawie 30 proc.), co nie chroni w żaden sposób kapitału przed inflacją – zauważa dr Sekścińska.
Koniec rumakowania po trzydziestce
Czterdziestka to umowna połowa życia, czas pożegnania z młodością i przechodzenia na tę drugą stronę. Z trzydziestką jest inaczej – człowiek ciągle młody i nadal wszystko przed nim. – Trzydziestka jest cezurą mentalną – uważa prof. Paula Pustułka, socjolożka z Instytutu Nauk Społecznych Uniwersytetu SWPS w Warszawie. – Badania pokazują, że do trzydziestki można jeszcze rumakować – mieszkać z rodzicami czy współlokatorami, eksperymentować w związkach oraz nie mieć określonej ścieżki zawodowej. A po trzydziestce trzeba wziąć się w garść – to są właśnie te urodziny, wokół których zaczynają się rozmyślania o ewentualnym ślubie, potrzeba posiadania umowy o pracę i wynagrodzenia, które daje autonomię finansową. Z badań, które prowadzi prof. Pustułka, w ramach ośrodka badawczego Młodzi w Centrum LAB wynika, że podstawowym kryterium dorosłości w kolejnych pokoleniach Polaków jest niezależność finansowa. Jak ją zdefiniować?
– Człowiek wchodzi w dorosłość, kiedy przestaje brać pieniądze od rodziców. Ale nie tak łatwo przerwać tę zależność wsparcia, bo nie sprzyjają temu czynniki strukturalne, jak chociażby to, że młodych nie stać na własne mieszkanie. W dodatku, jeśli w ich życiu wystąpi kryzys, np. rozpadnie się związek, często wracają do domu rodzinnego nie tylko po wsparcie psychiczne, ale też po pomoc materialną – mówi prof. Pustułka. Na to, jak generacja trzydziestolatków postępuje z wydatkami, wpływ mają również narracje międzypokoleniowe. Jeśli rodzice przeszli suchą stopą przez turbokapitalizm lat 90., założyli biznes, dorobili się, osiągnęli coś w życiu, przekazują dzieciom, że też muszą być zaradne, a pieniądze nie są bez znaczenia. Inna sprawa, że te drogowskazy rodzicielskie nie zawsze są przyjmowane za dobrą monetę.
– Wśród młodych dorosłych z klasy średniej widać tendencje do preferowania wartości postmaterialistycznych takich jak samorealizacja, wolność czy spełnienie. Luksus nie jest potrzebny, natomiast w wizjach dobrego życia mowa jest o umiarze, tj. „Chcę mieć wystarczająco, ale nie muszę mieć za dużo”. Inaczej reagują ich rówieśnicy z klasy pracującej. Niedobór zasobów pieniężnych podczas dorastania częściej rodzi aspiracje związane z konsumpcjonizmem – podsumowuje prof. Pustułka.
30-latkowie czują się oszukani
– Koszmar, mówię ci, koszmar – powtarza 32-letni Patryk. Kiedy dzwonię, jest zajęty szukaniem ofert tanich mieszkań na dwuprocentowy kredyt. Rząd rozdaje prezenty, żal nie skorzystać, ale pod choinką trzeba się porządnie naszukać, bo ceny wzrosły, a mieszkań ubyło. – Zostały okropne wizualnie mieszkania za okropnie duże pieniądze – kwaśno podsumowuje mężczyzna. Właśnie się ożenił, więc szukają z żoną przytulnego gniazdka. Postanowili wziąć kredyt na 750 tys. zł, ale w tej cenie w centrum Krakowa trudno znaleźć coś zadowalającego. Trzeba będzie przemeblować marzenia, czego Patryk nie lubi robić. Wyznaje w życiu prostą dewizę: „Nie ma co sobie żałować na przyjemności”.
Proszę, żeby mi tę filozofię rozrysował. Co to są te przyjemności, na które trwoni ciężko zarobiony hajs. Wylicza: podróże za granicę, testowanie nowych knajp, regularne wycieczki do kina i teatru oraz wypady na weekend poza miasto. Ale od razu zastrzega: – Nie zapominaj, że rozmawiasz z krakusem. Z natury jestem oszczędnym gościem. Nigdy nie szastałem pieniędzmi. Lubię mieć zapas. Mam taką zasadę: odkładam nadwyżkę, aby nie zbierać później z mozołem pieniędzy na życiowe zachcianki – klaruje mi Patryk. Zachcianek ma sporo, jednak nie jest to impulsywne wydawanie kasy. Zobaczy coś w sklepie albo w necie i pojawia się myśl zakupowa. Ale do zakupu jeszcze daleka droga.
Najpierw się przymierza, robi rozeznanie, porównuje ceny, gdzie taniej, jakie są promocje i dopiero przychodzi do płacenia. Właśnie zasadza się na zakup thermomixa, bo wielozadaniowy robot przydałby się w kuchni. Ale jeszcze chwila, nie tak prędko. Dopiero co kupili z żoną soundbara. – To taki podłużny głośnik pod telewizorem, coś jak belka dźwiękowa, nowa generacja kina domowego – wyjaśnia mi, starszemu. – Dużo oglądamy i choć do tej pory dźwięk z telewizora zbytnio nam nie przeszkadzał, po zakupie nowego sprzętu dialogi i muzykę słychać o niebo lepiej. Nie żałowałem 2,5 tys. zł na ten nietani gadżet. Można się bez niego obejść, jednak człowiek po to żyje, aby sobie dogadzać – tak brzmi kolejna zasada Patryka, będąca receptą na szczęśliwe życie.
Ostatnio zainwestował w rower – zamienił „górala” na „gravela”. Lekki, zwinny jednoślad, nie dość, że szybszy od wysłużonego poprzednika, to jeszcze nadaje się do jazdy po szutrze i tyłek nie boli, kiedy opona podskakuje po drodze na pokruszonych kamieniach. A jak się wydaje niemałe pieniądze, to chce się kupić też gwarancję komfortu. Koszt inwestycji zamknął się w kwocie 3,5 tys. zł. Ale to używany rower, bo Patryk jest przecież krakusem – dwa razy obejrzy przysłowiowy pieniądz, zanim wyciągnie go z kieszeni, choć wyciąga często.
– Nie można sobie odmawiać szczęścia. Gromadzenie pieniędzy na koncie i patrzenie, jak ich przybywa, to dla mnie żadna radość – nie wiem, która to już finansowa złota myśl Patryka, ale chyba czwarta. Pogadałby dłużej, ale to cholerne mieszkanie samo się nie znajdzie, a nowożeńcom do zakupu śpieszno. Za tydzień lecą na weekend do Kopenhagi, a chwilę później w podróż poślubną do Tajlandii. Czas to pieniądz – jak już go tracić to mieć coś fajnego w zamian.