Matylda przestała czuć się czubkiem i ciągnie ją do kraju. Łukasz chciałby nauczyć dzieci miłości do ziemi. Damian tęskni za czystością. Tylko za co żyć i jak się leczyć w Polsce?
Przeraża mnie hiperkapitalizm w polskim wydaniu. – Tomek rozsiada się wygodnie na kanapie. – Jak masz kasę, to jesteś pan. Jak nie, to ścierwo i takich jak ty się nie szanuje.
Kanapa stoi na drugim poziomie stumetrowego mieszkania w starej kamienicy. Budynek zbudowano na granicy Charlottenburga i Mitte, dwóch dzielnic uważanych dziś w Berlinie za jedne z lepszych. – W Polsce patrzą, jakie masz buty, zegarek i telefon. U nas możesz być łachmaniarzem i nikt cię za to nie oceni. U was zapier******, żeby pokazać, że mają. U nas wyznacznikiem statusu jest czas wolny – porównuje Tomek, głaszcząc pieska.
Za 100 metrów płacą z Iwoną 950 euro miesięcznie, już z ogrzewaniem. – W Polsce nie byłoby mnie stać na taką jakość. Jeśli tylko zechcemy, możemy się w tym mieszkaniu zestarzeć. Nikt nas nie wyrzuci – tłumaczy.
W Berlinie mieszka prawie 3,5 mln ludzi. Tomek i Iwona są wśród 85 proc. wynajmujących tu mieszkanie. Przez ostatnie siedem lat kwota czynszu wzrosła w mieście o 44 proc., a średnia pensja tylko o 30. Z plusów – właściciel nie może wyrzucić lokatorów, chyba że udowodni, że nie płacą czynszu ze złej woli albo że sam znalazł się w trudnej sytuacji i nie ma gdzie mieszkać.
Tańsze są mieszkania socjalne i spółdzielcze. Jest ich w sumie nieco ponad 300 tys., co stanowi zaledwie 1/7 wszystkich mieszkań w mieście.
Jednak niezależnie od tego, z którego systemu nie skorzystać, znalezienie miejsca do mieszkania stało się w Berlinie ekstremalnie trudne. Miasto – jak i cały kraj – przeżywa kryzys mieszkalnictwa, jakiego nie widziano tu od upadku muru. W 2022 r. w Niemczech brakowało 700 tys. lokali. W Berlinie oferty znikają w parę minut, na jedno miejsce jest kilkudziesięciu chętnych i trzeba przejść casting. Na lepsze lokale spółdzielcze są zapisy. Czeka się latami i płaci łapówki.
60 proc. pensji od państwa
Tomek przez dekadę pracował jako menedżer pokładu w samolocie. Kiedy go zwolnili, przekwalifikował się na programistę. W trakcie zmiany nie martwił się o życie. Przez te 2,5 roku, kiedy robił kursy, państwo przelewało mu 60 proc. poprzedniej pensji i opłacało szkołę. – To, gdzie teraz jestem, zawdzięczam systemowi socjalnemu – uważa Tomek.
– Chcesz się czegoś nauczyć, państwo wyłoży na ciebie dużą kasę, bo gdy już znajdziesz dobrą pracę, dostanie od ciebie podatek. A jak nie chcesz się rozwijać, to po prostu pomoże ci przeżyć – opowiada Iwona, która pracuje w firmie budującej przepływomierze. – Różnica między Polską a Niemcami się zmniejsza, ale wciąż istnieje. W Polsce zarabiałabym 1/3 mniej. Tęsknię za krajem, ale trzymają mnie tu zarobki. No i nie musimy zasuwać na wkład własny i kredyt, bo i tak nic tu nie kupimy – dodaje.
W Berlinie mieszka ok. 100 tys. osób pochodzenia polskiego i ta liczba nie maleje. 66 tys. z nich ma wyłącznie polski paszport. Przez lata Polacy byli w Berlinie drugą mniejszością po Turkach. Od niedawna są nią Ukraińcy.
Foto: Wolfram Steinberg / DPA/PAP
Łukasz i Iwona mają niemieckie obywatelstwa. Tomek z przerażeniem patrzy na wyniki AfD (Alternatywa dla Niemiec), która w Brandenburgii jest drugą siłą. W wyborach do lokalnego parlamentu zdobyła 29,2 proc. głosów i przegrała o włos z SPD. – W Polsce odpowiednikiem AfD mogłaby być Konfederacja – porównuje Tomek i przedstawia swoją diagnozę popularności AfD. – Lewica zamyka oczy na ewidentne problemy i twierdzi, że nie istnieją. Nie da się zaprzeczyć napływowi uchodźców ani temu, kto atakuje w Niemczech nożem. To często ludzie, którzy musieli uciekać ze swoich krajów, straumatyzowani przez wojnę i przemoc. Nie radzą sobie z tym psychicznie i potrzebują pomocy. Przekonywanie, że ich przestępstwa nie mają związku z tym, skąd przyjechali, jest głupie i staje się wodą na młyn dla takich partii jak AfD. Ultraprawicowi politycy mówią: „My was uratujemy, a tamtych wyrzucimy”. To nieprawda, ale ludzie na nich głosują, bo nikt nie bierze się za problem imigracji na poważnie – uważa Tomek.
Migracja matką wszystkich problemów
Z wyników zeszłorocznego badania Barometru Rady do spraw Integracji i Migracji wynika, że 2/3 respondentów w Niemczech miało przekonanie, że migracja jest czymś pozytywnym. W tym samym badaniu pytano o poczucie zagrożenia. Wzrosło ono o 10 proc. w stosunku do roku 2018. – To pokłosie agresywnej retoryki AfD, dla której migracja jest matką wszystkich problemów. W sytuacjach kryzysowych migranci są zawsze najłatwiejszym celem, a strach – paliwem wyborczym – mówi Katarina Niewiedzial, pełnomocniczka ds. partycypacji, integracji i migracji Berlina.
Dodaje, że nie istnieją statystyki, które wskazywałyby, że imigranci popełniają przestępstwa i wykroczenia częściej niż Niemcy. – To mit. Jeśli migranci są sprawcami, to najczęściej chodzi o kradzieże albo jazdę na gapę – tłumaczy Niewiedzial.
– Na Podkarpaciu wszystko było jednoznaczne, a tutaj nie – Joanna tłumaczy pierwszą fascynację stolicą Niemiec. Wyjeżdżała bez pomysłu i na chwilę. Miała wakacje, jedną torbę i 1000 zł w kieszeni. Spodobało się jej, że w Berlinie można leżeć w parku na kocu, pić piwo w tramwaju, nieźle zarobić, w sklepie pogadać z obcymi, więc została. – Niby stolica, ale nie czuć pędu – ocenia.
Gdy wraca do rodzinnego miasta, znajomi nie zawsze znajdują czas, żeby się spotkać. – Są zabiegani, żyją bardziej luksusowo, mają domy, kilka samochodów, ale im nie zazdroszczę, bo wiem, że bez tego też może być dobrze – mówi Joanna, która razem z mężem wychowuje dwójkę dzieci.
Foto: iStock
Bez własnego mieszkania, ale z dobrą służbą zdrowia
Przez te 12 lat w Berlinie czynsz wzrósł im o 90 euro. Za 85 metrów płacą 800 euro. Nie zna nikogo, kto kupiłby tu mieszkanie. – Jeśli masz dzieci, żyje się tu prościej. Żeby mieszkać w Warszawie, trzeba mieć kasę. Mamy 15 minut komunikacją miejską do Bramy Brandenburskiej, a milionerami nie jesteśmy. No i czujemy się pewnie dzięki dobrej służbie zdrowia.
– To dla mnie bardzo ważna sprawa, obie ciąże prowadziłam w publicznej służbie zdrowia i nie wydałam na to ani jednego euro – mówi Joanna.
Kiedy lekarz nie ma terminu, można pójść rano i jest duża szansa, że się uda. Na ortopedę czeka się dwa tygodnie, na rezonans podobnie. Potrzebowała tomografu, szybko ją przyjęto. – W Polsce samo skierowanie byłoby cudem – mówi.
Na co dzień pracuje w luksusowym hotelu razem z ludźmi z 80 krajów. – W Berlinie nauczyłam się otwartości. Szanuję ludzi i ich pracę. Czy przeszkadzają mi uchodźcy? A jakie mieli wyjście? Niektórzy musieli uciec ze swoich domów. W momencie zagrożenia człowiek chce być tam, gdzie jest bezpiecznie. Tu państwo ci pomaga, a nie wywozi na granicę i stawia mur – mówi Joanna.
Jeszcze kilka lat temu zastanawiała się nad powrotem do Polski, ale teraz nie widzi tam dla siebie miejsca. — Tutaj każdy może być sobą i żyć na luzie. Nie chciałabym z tego rezygnować. Nie musimy tak bardzo walczyć, żeby funkcjonować na pewnym poziomie – tłumaczy.
Jej koleżanka Sonia mieszka w Berlinie od kilkunastu lat i pomaga Polakom w załatwianiu spraw urzędowych. Czasem nachodzą ją myśli o powrocie, ale wtedy patrzy na kilkunastomiesięczną córkę, którą wychowuje samotnie. We wrześniu Soni skończyło się roczne macierzyńskie, ale dalej nie pracuje. – Państwo opłaca mi mieszkanie, daje na utrzymanie i jeszcze dodatek za dziecko, który będziemy dostawać do jej 25. roku życia. Jak przeżyłabym w Polsce w takiej sytuacji? Musiałabym chyba pożyczać – mówi Sonia.
Ludzie chcą tu zostać
Łukasz przez kilka lat prowadził pizzerię. Niedawno się przekwalifikował i pracuje w spedycji. – Mieszkam w Niemczech, ale zarabiam w złotówkach i to najlepszy dowód na to, że w Polsce zaszła zmiana. Ale jest coś, czego w Polsce nie ma. Jeśli tu powinie ci się noga, nie musisz się od razu rzucać z mostu albo wracać do rodziców. Kolega był szefem kuchni w dobrej restauracji, zarabiał 5 tys. euro miesięcznie. Kiedy go zwolnili, dostawał 3,5 tys. zasiłku. Dlatego ludzie chcą tu być – mówi.
Foto: MICHAEL KAPPELER / PAP
Na emigracji Łukasz spędził ponad połowę życia. Po studiach kupił bilet w jedną stronę do Londynu, gdzie nauczył się robić pizzę. 15 lat temu przyciągnął go berliński luz. – I spokój. Choć policja nie chodzi tu po ulicach, to zawsze czułem się bezpieczniej niż w Londynie – opowiada, że tam dwa razy wciągnięto go w bójkę, raz miał przy skroni lufę. A przez te kilkanaście lat w Berlinie nigdy nie poczuł zagrożenia. – Są miejsca, których lepiej nie odwiedzać, szczególnie gdy robi się gorąco na Bliskim Wschodzie. Imigranci przejmują niektóre dzielnice i są adresy, gdzie Niemcy już praktycznie nie mieszkają, ale wciąż to nie getta, do których strach się wybrać – mówi.
Zawsze uważał, że trzeba przyjmować ludzi, którzy potrzebują pomocy, bo sam mógłby znaleźć się w takiej sytuacji. – Problemem jest to, że niektórzy nie potrafią się zintegrować – ocenia.
Historia Niemiec pokazuje, że integracja długo była interpretowana jednostronnie. Katarina Niewiedzial tłumaczy, że od zawsze gospodarz decydował, kto jest dobrze, a kto źle zintegrowany, i w każdej chwili mógł zmienić zdanie. – Dziś priorytetem jest zapewnienie równości szans, przeciwdziałanie wykluczeniu i umożliwienie migrantom udziału we wszystkich sferach życia społecznego. Służą temu specjalne kursy języka niemieckiego, które pokazują, jak funkcjonują Niemcy – dodaje.
Foto: CLEMENS BILAN / PAP/ EPA
Łukasz jest zmęczony życiem w wielkim mieście. Chciałby mieszkać na wsi, bliżej rodziców, którzy się starzeją. Uważa, że człowiek chcący osiągnąć szczęście musi tworzyć coś własnymi rękami, mieć kontakt z ziemią i naturą i to chciałby pokazać dzieciom. – Do powrotu do Polski przekonują mnie lepsze drogi, coraz bardziej zachodnio myślący ludzie i to, że coraz więcej osób odchodzi z Kościoła katolickiego, którego nie znoszę za hipokryzję i cynizm. Uważam, że religia jest potrzebna, ale nie w takim wydaniu, i wydaje mi się, że coraz więcej Polaków myśli podobnie – mówi.
Zmęczeni emigracją
– Dojrzałam do Polski, w końcu potrafię się w niej odnaleźć i nie czuję się jak czubek – mówi Matylda i bierze łyk czarnej herbaty.
Chciałaby pójść do sklepu i powiedzieć po polsku: poproszę dwie bułki. – Jestem zmęczona emigracją. Nie marzy mi się wyjazd do ciepłych krajów. Marzy mi się Polska – dodaje.
W Berlinie dochodzi południe. Kawiarnię na Kreuzbergu prowadzą Turcy jak większość miejsc wokół. Po wojnie dzielnica była jedną z najbiedniejszych w zachodniej części miasta. Osiedlali się w niej wabieni pustostanami i niskimi czynszami artyści i antysystemowcy, a po upadku muru – imigranci. Już 20 lat temu co trzeci mieszkaniec Kreuzbergu nie urodził się w Niemczech. Dziś w dzielnicy żyje 180 narodowości.
– A może to Polska dojrzała do mnie? – zastanawia się Matylda, która wyjechała z małego miasteczka na Podkarpaciu na początku lat 90. – Dwie ulice i kościół. Społeczeństwo, które tobą rządziło. Nie mogłeś się w niczym wybić, nawet w ubiorze, bo traktowali cię, jak rasiści traktują Murzyna. Nie chodziłeś do kościoła? Po tobie. Miałeś inne poglądy? Nie przyjmowali cię do grupy.
Foto: 123RF
Za granicą mogła pójść w piżamie do supermarketu i nikt się nie gapił. Przez 20 lat mieszkała w Grecji. Wyszła za Syryjczyka. Urodziła syna. Po kryzysie gospodarczym w 2008 r. pracy było coraz mniej, w sklepach drożyzna. Nosiła chustę. Zaczęli się bać faszystów z partii Złoty Świt, którzy nawoływali do czystek.
Do Niemiec wyjechali w 2013 r. Miała 45 lat i musiała zaczynać wszystko od początku. Nowy kraj wsparł ją zasiłkiem mieszkaniowym, skierował na bezpłatną naukę języka, dopłacił do dziecka.
Matylda pracuje dziś w Domu Pomocy Społecznej jako opiekunka i fizjoterapeutka. – Kiedy tu przyjechaliśmy, istniał już problem z mieszkaniami spółdzielczymi. Trzeba było zapłacić pośrednikom 2 tys. euro. Znajoma mówiła, że teraz za 70 metrów w dobrej lokalizacji zapłaciła 20 tys. łapówki – wzdycha Matylda.
Początkowo mieszkali w okolicach Sonnenallee, „arabskiej ulicy”, jak nazywają ją w Berlinie. – Dziękujemy Bogu, że się przenieśliśmy. Mój mąż jeździ tam czasem do pracy i mówi, że nigdy nie chciałby się tam znaleźć po zmroku. Ulica ma złą sławę, dochodzi do strzelanin – mówi Matylda.
– Berlin ma odwrotną strukturę niż np. Paryż – tłumaczy Katarina Niewiedzial. – U nas największa populacja migracyjna żyje w centrum miasta, a nie na peryferiach, gdzie do dzisiaj zdarzają się szkoły, w których nie ma ani jednego emigranckiego dziecka. Ale i to się zmienia, bo na peryferiach powstają ośrodki dla uchodźców.
Matylda policzyła, że nie będzie jej stać na emeryturę w Berlinie. – Patrząc na ceny w Polsce, mogę o niej zapomnieć. Myślę o Grecji – mówi.
Polska na fali wznoszącej
– Niemcy dołują, Polska jest na fali wznoszącej – mówi Elżbieta, koleżanka Matyldy.
Wyjechała do Niemiec 1990 r. z małego miasta w Wielkopolsce, na chwilę, żeby popracować. Jej mała córka szybko poszła tu do szkoły i zostali. Kanclerzem był Helmut Kohl. – Porządny sternik. Ogarniał kraj, stabilizował. Teraz jest chaos. Wielu Niemców mówi, że nie czują się we własnym państwie jak u siebie. Przyjezdni nie szanują tego, że ktoś ich przyjął. Być może wielu z nich przeżyło szok kulturowy, bo z małej afrykańskiej wioski trafili nagle do czteromilionowego miasta – zastanawia się Elżbieta.
Z drugiej strony, dodaje, to w Niemczech nauczyła się tolerancji. – Przestałam dostrzegać różnicę między ludźmi, nie ma dla mnie znaczenia, skąd jesteś i jaką masz skórę. Ważne, jak się zachowujesz.
– Migranci są często dobrze wykształceni. Pomagamy nostryfikować zagraniczne dyplomy, żeby jak najszybciej mogli podjąć pracę zgodną z kwalifikacjami – mówi Niewiedzial i dodaje, że dobrze wykształcony i mówiący po niemiecku inżynier z Bliskiego Wschodu poradzi sobie tu lepiej niż niemówiący po niemiecku i słabiej wykształcony Europejczyk. – Liczy się nie kraj pochodzenia, ale kapitał społeczny migrantów – dodaje.
Elżbieta za rok planuje wielki powrót. Córka wyszła za Niemca i przenoszą się do Szczecina, a ona za nimi. – Zięć jest zakochany w Polsce. Czuje się tam bezpiecznie. Tu nie kupi mieszkania, bo musiałby zapłacić milion euro. Tam kupi za milion złotych – opowiada Ela.
Wzór dla innych
– Wysiadłem z pociągu, zobaczyłem porządek i bogactwo. Pragnąłem tego świata po życiu w szarej Polsce. Pierwszego dnia dostałem drogi zestaw klocków. – Damian wyjechał w 1989 r. spod Pabianic do Hannoveru. W Berlinie mieszka od 15 lat. – Wszystko się pogarsza. Przyjechali ludzie, których nie powinno tu być. Moja mama zaczyna się bać, wychodząc na ulice i widząc zgrupowania ciemnoskórych. Znika pruska czystość. Zapadają się chodniki, ulice są zamykane na pół roku, ludzie się już śmieją z tego i sadzą pomidory na tych kupach ziemi – mówi Damian.
Foto: Hannibal Hanschke/Reuters/Forum / Forum
Chciałby wrócić, ciągnie go pod Pabianice. – Polska zaczęła robić się kolorowa, ale wciąż nie jest zaśmiecona. Staliśmy się przykładem dla wielu krajów. Emigranci czują tam większy respekt i dzięki temu szybciej się integrują – mówi Damian.
Katarina Niewiedzial, która miała 12 lat, kiedy niedługo po upadku muru przyjechała do Niemiec z rodzicami z Gryfina, mówi, że zrozumienie intencji migrantów w Berlinie było kiedyś łatwiejsze, bo przyjeżdżali, żeby zostać. Dziś dla wielu miasto jest tylko przystankiem. – W integracji nie chodzi o to, by nowo przybyły stał się „lepszym Niemcem”, ale o to, by pomóc mu zaaklimatyzować się w wielokulturowym środowisku. Niemcom brakuje wykwalifikowanych pracowników. Migranci, pracując na renty i emerytury dla wszystkich, stabilizują system – tłumaczy Niewiedzial.
Dodaje, że dzieje Berlina to historia migracji i bez niej miasto byłoby zupełnie inne. – Dziś 40 proc. berlińczyków ma korzenie migracyjne, więc nawet nie za bardzo wiadomo, do kogo nowo przybywający mieliby się dopasowywać.