Przez lata Kanadyjczycy chwalili się, że wielokulturowość u nich działa, imigracja wspiera wzrost gospodarczy, wzbogaca kulturę. Dlaczego tak zmienił się ich stosunek do imigrantów?
Głosowałem na Trudeau – mówi młody biały mężczyzna w jaskrawożółtej kamizelce. Słuchacze reagują buczeniem. – Chciałem, żeby trawka była legalna. Przynajmniej jedną obietnicę spełnił. Ale nie zajmujmy się pozytywami – wszyscy mamy dość tego, co robi nasz rząd – dodaje. Konkretnie: wpuszcza zdecydowanie za dużo imigrantów. To przekonanie, po raz pierwszy od ćwierć wieku, podziela większość Kanadyjczyków.
Następna mówczyni przypomina, że Kanada znana jest ze współczucia i z hojności dla przybyszy. – Nie jesteśmy przeciwni imigracji. Witamy tych, którzy przyjeżdżają tu uczciwie, przyjmują kanadyjskie wartości i wnoszą pozytywny wkład w nasze społeczeństwo. Sprzeciwiamy się lekkomyślnej polityce rządu, która obniża płace, podnosi koszty życia i zagraża bezpieczeństwu – tłumaczy. Skutków tej polityki, dodaje, doświadczyła na własnej skórze: jest imigrantką z Indii i mimo wyższego wykształcenia ma kłopoty ze znalezieniem pracy.
Demonstracja w Queen’s Park w Toronto w dniu narodowego święta Kanady, 1 lipca, była spokojna i niezbyt liczna: kilkadziesiąt osób z flagami i transparentami domagającymi się oddania im państwa, zakończenia „korporacyjnej masowej imigracji” i dymisji premiera. Wśród uczestników dominowali biali, ale przedstawiciele etnicznych mniejszości – imigranci w pierwszym i drugim pokoleniu – też przyszli. I to oni najczęściej poruszali temat kanadyjskich wartości, którym niekontrolowana fala przybyszy mogłaby zagrozić.
Iranka, która w 2000 r. uciekła z rodziną do Kanady przed islamską teokracją, powiedziała reporterowi prawicowej platformy True North, że „jej obowiązkiem jest bronić Kanadyjczyków, którzy przywitali ją w tym kraju, dali edukację i wolność”. – Oczywiście, potrzebujemy imigrantów, ale takich, którzy chcą się zintegrować z naszym społeczeństwem – zaznaczyła. Kolejny protestujący narzekał na brak społecznej spójności. – Jestem Arabem. Myślę, że Kanadyjczycy mają ze sobą coraz mniej wspólnego. I to jest duży problem.
Najbardziej tolerancyjny kraj świata?
„Za sto lat historycy i antropolodzy będą wskazywali na Kanadę jak na zwiastun nowej ery. Będzie ją cechować gwałtowne zmniejszenie nietolerancji” – prorokował w 2005 r. John Ibbitson w książce „The Polite Revolution: Perfecting the Canadian Dream”. Jego ojczyzna, przekonywał, pokonuje uprzedzenia skuteczniej niż jakiekolwiek inne państwo.
Wielokulturowość, wpisana zresztą do konstytucji, to – obok hokeja, syropu klonowego i uprzejmości – kluczowy element kanadyjskiej marki. Kanada przez lata reklamowała się jako kraj, w którym imigracja działa: buduje wzrost gospodarczy, wzbogaca kulturę i nie prowadzi do społecznych napięć. W przeciwieństwie do USA, które od przybyszy wymagały roztopienia się w amerykańskim tyglu, czy Europy, która oczekiwała, że gastarbeiterzy przyjadą wykonywać prace, których Niemcy czy Francuzi nie chcą, a potem do siebie wrócą, Kanada potrafiła swoich imigrantów bezboleśnie zintegrować.
Ten sukces kraj zawdzięcza położeniu geograficznemu – graniczy jedynie z USA – oraz systemowi imigracyjnemu, który dostosowuje profil przyjmowanych do potrzeb rynku pracy, premiuje wykształcenie, młody wiek oraz znajomość angielskiego i francuskiego. Kanada jest otwarta, ale głównie na osoby, które będą w stanie się same utrzymać oraz nie przeżyją tu kulturowego szoku.
Wreszcie względnie bezkonfliktowe funkcjonowanie w wielokulturowym społeczeństwie ułatwia kanadyjska narodowa tożsamość, a raczej… jej brak. – Kanadyjczycy nie wypracowali sobie, w przeciwieństwie do Amerykanów, kanonu wartości czy wachlarza cech, jakie przeciętny Kanadyjczyk musi koniecznie mieć – poza minimalnymi wymogami dotyczącymi przestrzegania prawa i szanowania innych kultur. Sam Justin Trudeau zresztą powiedział, że Kanada jest państwem postnarodowym – przypomina dr Tomasz Soroka, ekspert do spraw kanadyjskich z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Zmiana reguł gry
Ustępujący premier był najbardziej entuzjastycznym ambasadorem owej otwartej i gościnnej Kanady. Dekadę temu wygrał wybory, obiecując przyjęcie większej liczby syryjskich uchodźców. Swój pierwszy gabinet obsadził przedstawicielami mniejszości i wprowadził parytet płci. Kiedy dwa lata później Donald Trump zakazał wstępu do USA obywatelom kilku muzułmańskich państw, Trudeau ogłosił, że drzwi Kanady są otwarte. „Różnorodność jest naszą siłą” – napisał na Twitterze.
I regularnie zwiększał limit przyjmowania imigrantów. Za rządów konserwatystów nie przekroczył on 300 tys. rocznie, za liberałów sięgnął 470 tys. (plus 1,6 mln pracowników tymczasowych). I liberałowie dalej wygrywali wybory, w 2019 i 2021, choć już przy mniejszym entuzjazmie rodaków. Za to kanadyjski biznes każdy wzrost kwot imigracyjnych przyjmował aplauzem.
Gdy Trudeau przejmował władzę w 2015 r., populacja Kanady liczyła niespełna 36 mln. Dziś – 41 mln. Za ten wzrost odpowiada wyłącznie imigracja, bo kanadyjska dzietność jest tylko nieco wyższa od polskiej (1,33 wobec 1,26 u nas; zastępowalność pokoleń zapewnia 2,2). Prawie jedna czwarta obywateli i obywatelek Kanady urodziła się za granicą.
Po pandemii rząd Trudeau jeszcze szerzej otworzył drzwi dla imigrantów: w cztery lata liczba ludności wzrosła o niemal 3 mln. Przybysze pomogli w wydobyciu gospodarki z covidowego dołka, ale za tak szybkim wzrostem populacji nie nadążała infrastruktura.
– Zakup mieszkania w większych miastach – Toronto, Montrealu czy Vancouver, tam, gdzie trafia większość imigrantów – jest dla przeciętnego Kanadyjczyka czy Kanadyjki z klasy średniej nieosiągalny. A przedstawiciel kanadyjskiej klasy średniej to nie jest najbiedniejsza osoba. Jest kryzys w służbie zdrowia związany głównie z brakiem personelu. Akurat imigranci często mają odpowiednie kwalifikacje, ale nie mogą pracować w zawodzie, dopóki nie nostryfikują dyplomu, a to trwa. Pogorszyła się też dostępność edukacji, bo liczba uczniów wzrasta szybciej niż nauczycieli – wylicza Soroka.
Na brak dostatecznej liczby mieszkań, nauczycieli i lekarzy nałożyły się postpandemiczna inflacja i wzrost cen energii po inwazji Rosji na Ukrainę. A wzrost kosztów życia sprawił, że stosunek Kanadyjczyków do przybyszy stał się zdecydowanie chłodniejszy.
Głosy krytyczne pojawiły się zresztą nie tylko ze strony prawicowej opozycji. Lewica obwiniła „nieodpowiedzialną” politykę rządu o wzrost rasistowskich incydentów. Organizacje zajmujące się opieką nad uchodźcami – o brak funduszy, przepełnione ośrodki i biurokrację, która wydłużyła przyznanie statusu uchodźcy z kilku tygodni do trzech lat. Sami imigranci zaś narzekają, że ich kwalifikacje nie są wykorzystywane, bo system jest zapchany i latami nie mogą się doczekać uznania dyplomów.
Według przeprowadzonego jesienią sondażu Leger Poll dwie trzecie Kanadyjczyków uważa, że Kanada przyjmuje za wielu imigrantów. Jeszcze w lutym tego zdania była połowa badanych, a w 2019 r. – tylko trochę ponad jedna trzecia.
W ubiegłym roku rząd zareagował na tę zmianę nastrojów: najpierw ograniczono liczbę studentów z zagranicy, potem robotników tymczasowych, a w październiku Justin Trudeau ogłosił radykalną zmianę polityki migracyjnej. Przyznał, że „nie udało się osiągnąć równowagi” między zaspokojeniem popytu na siłę roboczą a utrzymaniem wzrostu populacji, i ściął zaplanowany wcześniej na 2025 r. limit pół miliona nowych obywateli z importu do niespełna 400 tys. Zapowiedział też dalsze redukcje w kolejnych latach.
Jeśli premier liczył na to, że ta zmiana poprawi wyniki jego partii, to się rozczarował. W grudniu sondaże dawały liberałom 16 proc. poparcia. A 6 stycznia Trudeau ogłosił rezygnację z funkcji szefa rządu i partii.
„Nie chodzi o imigrację, chodzi o matematykę”
Dziesięć lat temu Justin Trudeau – młody, przystojny, idealistyczny – był kanadyjską wersją Baracka Obamy. Ulubieńcem światowej centrolewicy, bohaterem setek memów oraz sesji w „Vogue”. Uosobieniem nadziei i zmiany.
Dziś rodacy mają dość jego uśmiechu, niedotrzymanych obietnic, gaf i przede wszystkim rosnących kosztów życia. Partia od miesięcy naciskała na jego dymisję, a ostateczny cios zadała jego bliska współpracownica, ministra finansów Chrystia Freeland, która rezygnację ze stanowiska połączyła z ostrą krytyką szefa.
Nastroje antymigracyjne nie były główną przyczyną ustąpienia premiera, ale Trudeau na pewno by nie chciał być zapamiętany jako ten lider, który przedobrzył z otwartością oraz wielokulturowością i w efekcie zniechęcił rodaków do imigracji.
Na całym świecie antymigracyjna retoryka się radykalizuje. Donald Trump w kampanii nazywał imigrantów „krwiożerczymi kryminalistami” i „zwierzętami”. Austriacka skrajna prawica wygrała wybory, obiecując reemigrację, czyli wyrzucenie tych, którzy się nie dość dobrze zasymilowali. Jarosław Kaczyński przekonywał niedawno, że „imigranci stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa”.
W Kanadzie, w której dwóch na pięciu obywateli to albo imigranci, albo dzieci imigrantów, prawica nie może sobie pozwolić na taki język. Zwłaszcza że sondaże – na razie – pokazują bardziej zniuansowany obraz. Jedna trzecia Kanadyjczyków co prawda obawia się, że imigranci zagrażają ich stylowi życia, ale wciąż znakomita większość uważa, że mają pozytywny wpływ na gospodarkę, i docenia ich wkład w kulturę.
– Prosty komunikat, że imigracja jest złem, będzie w Kanadzie przeciwskuteczny. Ugrupowania wprost odwołujące się do antyimigracyjnej retoryki, typu AfD czy PiS, są na kanadyjskiej scenie niszowe. Nawet populistyczny lider partii konserwatywnej, który zapewne będzie następnym premierem, Pierre Poilievre, nie uderza w takie tony. Zresztą sam ma żonę z Wenezueli – mówi Soroka.
Konserwatyści będą musieli pogodzić obietnicę uszczelnienia granic i zmniejszenia imigracji z utrzymaniem poparcia imigrantów i ich potomków, którzy stanowią spory segment elektoratu. Utrzymać probiznesowy kierunek partii – a biznes lubi tanią siłę roboczą – i reagować na obawy rodaków. Poilievre może i pożyczył od Trumpa slogan „postawmy (Kanadę) na pierwszym miejscu”, ale unika grania antyimigracyjnymi lękami. Powtarza, że „nie chodzi o imigrację, chodzi o matematykę”. Przekonuje, że kraju nie stać na wpuszczanie przybyszy w takiej liczbie, przynajmniej dopóki infrastruktura nie nadąża. Dlatego limit przyjmowanych rocznie imigrantów chce powiązać z liczbą wybudowanych domów. Najsilniej krytykuje nadmiar pracowników tymczasowych i zagranicznych studentów – akurat tych grup, które nie mają prawa głosu.
— Imigracja nie była kontrowersyjna, zanim Trudeau przejął władzę – przekonuje Poilievre. Pod rządami konserwatystów ma znowu być niekontrowersyjna. Bo niezależnie od społecznych nastrojów na całkowite zakręcenie kurka z przybyszami kanadyjska gospodarka nie może sobie pozwolić.