Wyborcy boją się, być może słusznie, że dotychczasowy porządek świata zawali się ludziom na głowy jak nieudolnie wyremontowany dach dworca w Nowym Sadzie, co doprowadziło do masowych studenckich protestów w Serbii, które – mimo demonstracyjnego umycia przez władzę rąk i wyrzucenia z pracy premiera Vucevicia – nadal paraliżują kraj.
Tak, być może przez Trumpa ten porządek świata w końcu się zawali, a na jego gruzach nie powstanie nic specjalnie lepszego. Ale na razie w tym tunelu widać również światła, i można z dużym prawdopodobieństwem uznać, że nie są to reflektory nadjeżdżającej lokomotywy.
Trump bowiem może antyrosyjsko zjednoczyć europejskich populistów i prawicę. Dotychczas zarówno protrumpowską jak i proputinowską. A jeśli Trump zdecyduje się – a na razie zdecydowana większość sygnałów na to wskazuje – docisnąć Putina do muru, ci putino-trumpowscy dziś jeszcze europopuliści będą musieli wybrać, kogo kochają mocniej: Trumpa czy Putina.
Nowy „papież” populizmu
I cóż: najpewniej wybiorą Trumpa. Trump, po pierwsze, to jednak Zachód, a koszula zawsze bliższa ciału. Po drugie – mięta konserwatywnych populistów do Putina polegała do tej pory głównie na tym, że rosyjski dyktator wyznawał podobne wartości co oni: zmęczenie „dekadenckim” Zachodem, liberalnym i przychylnym mniejszościom, chęć „silną ręką” naprawy puktów, w których dotychczasowy, liberalny porządek wszedł, jak twierdzą populiści, w ślepe uliczki.
Jak, na przykład, kwestia nielegalnej migracji, niedostosowywania się migrantów do kultur krajów przyjmujących, czy w końcu „woke’istowskiej” narracji w mediach czy instytucjach. Dziś, gdy Ameryką, a więc i NATO, a więc i Zachodem rządzi człowiek, który z liberałami i lewicą walczy retorycznie nie mniej zacięcie niż Putin – nie potrzebują już Rosji jako modelu ideologicznego.
A jeśli nowy „papież” populizmu, czyli Donald Trump, zdecyduje się z Putinem skonfrontować i od swoich sojuszników wymagać tego samego – wybór będzie jasny. I być może tylko AfD uda się zachować pozycję „middlemana”, którą dziś skutecznie pełni Viktor Orban, bo, jak wiemy, Niemcy rękami i nogami bronią się od zakończenia współpracy z Rosją na polu energetycznym. Ale pozostali?
Ciastko Orbana
Spójrzmy na Węgry rządzone przez Viktora Orbana, który blokował do tej pory unijne sankcje wobec Rosji. Orban od dawna stosuje taktykę gry na wszystkie możliwe fronty, próbując jednocześnie i mieć ciastko, i je jeść.
Trump, którego, notabene, Orban uwielbia i popierał w ciemno, nawet gdy nie było jeszcze wiadomo, jak się amerykańskie wybory skończą, już teraz, jak sądzi na przykład szef polskiego MSZ Radosław Sikorski, mógł wpłynąć na Orbana, by ten przestał europejskie sankcje przeciw Rosji blokować. I Orban zmiękł i z veta się wycofał, zadowalając się niejasną obietnicą, że UE nie przestanie negocjować z Ukrainą kwestii przesyłania gazu przez jej terytorium do Unii Europejskiej.
Podoba nam się więc to czy nie, Trump może zjednoczyć dotychczas podzieloną Europę przeciw Rosji. To, oczywiście, zjednoczenie typu „no dobrze, łaskawie przestajemy kopać staruszkę i przyłączamy się do policji, bo zmienił się szeryf na takiego, co przymknie oko na nasze wały”, ale zawsze zjednoczenie.
I bardzo możliwe, że całe uprawiane przez Putina od dekad podkopywanie i dzielenie Europy przez finansowanie, ugłaskiwanie i ugniatanie populistów z lewa i prawa jak plastelina – pójdzie psu na budę. I ciekawe, czy Kreml, również przecież preferujący Trumpa jako potencjalnego siewcę niezgody w Europie, przewidział taki obrót sytuacji.
Putin, poza tym, przez swoje dziwaczne i dawno na Zachodzie niesłyszane wypowiedzi, jak na przykład te dotyczące chęci pozyskania dla USA Grenlandii czy Strefy Kanału Panamskiego oraz przez podkopywanie niepodległości Kanady, sam wręcza, prawie triumfalnie, narzędzia rosyjskiej antyzachodniej propagandzie.
„Dlaczego Zachodowi wolno, a Rosji nie?”
Naciski na Grenlandię i Danię cieszą Rosjan, którzy w tej sytuacji mogą mówić już bez żadnego wahania: czym się Zachód różni od nas, jeśli również wywiera nacisk na sąsiednie kraje i chce zawłaszczać ich terytoria? Do argumentu „jeśli Zachód mógł doprowadzić do powstania niepodległego Kosowa, to dlaczego nam odmawia się prawa do stworzenia Abchazji, Osetii Północnej, DNR, DRL czy oderwania Krymu?” dochodzi jeszcze jeden. Jeśli USA mają roszczenia terytorialne do Panamy czy Grenlandii, to dlaczego Rosjanie nie mogą mieć do Ukrainy? A następnie, na przykład, do krajów bałtyckich?
Cóż. Te argumenty, niestety, będą silne, i Zachód będzie musiał zastanowić się jak to jest, że, jak mówią Rosjanie „pocziemu pindosom lzja a Rossiji niet” (dlaczego Amerykanom, bo to do nich odnosi się lekceważące przezwisko „pindosy”, wolno a nam nie). I wrócić do kontemplacji swojej istoty. Dlaczego, owszem, NATO, USA i część UE poparła utworzenie wolnego Kosowa, a Krymu nie?
Odpowiedzi trzeba szukać, oczywiście, w różnicy wartości wyznawanych przez jednych i drugich. Kosowo powstało w celu obrony ludności albańskiej przez występującą z pozycji siły Serbię, i choć, oczywiście, rachunek krzywd nie jest tam zerojedynkowy i mimo że Albańczycy również dopuszczali się okrucieństw wobec Serbów, to jednak Serbowie mieli w tym konflikcie zdecydowaną przewagę.
Oddzielając Kosowo od Serbii, co zresztą do tej pory jest ruchem według wielu dyskusyjnym, Zachód jednak kierował się humanitarnym celem, którym była ochrona Albańczyków przed Serbami. I wbrew swojemu, jak się powszechnie uważa, interesowi: Albańczycy są przecież ludnością w większości muzułmańskiej, a ostatnie co można zarzucać Stanom, to to, że opłaca im się w jakikolwiek sposób tworzenie kolejnego muzułmańskiego państwa w Europie.
Zajęcie przez Putina Krymu natomiast był czysto imperialną zagrywką, nie miał na celu ochrony nikogo przed kimkolwiek, bo nikt tam nikomu nie zagrażał, był tylko kolejnym etapem w procesie „zbierania ziem rosyjskich”, któremu hołduje, jak widać, Władimir Putin. A rzekome prześladowanie Rosjan przez Ukraińców było wyłącznie stworzonym przez rosyjską propagandę faktem medialnym.
Ta dyskusja jednak się toczy. I Zachód, w tym administracja Trumpa, chcąc zachować w niej przewagę, będzie musiał przypomnieć sobie, dlaczego „Zachodowi wolno, a Rosji nie”. Dlaczego to dobrze, że właśnie Zachód, cywilizacja, co by nie mówić, demokratyczna, oparta na tolerancji, zdolna do samokrytyki i wręcz demonstracyjnie przyznająca się do swych dawnych przewin, powinien nadal pełnić funkcję światowego policjanta. A USA nadal są przecież tego Zachodu „zbrojnym ramieniem”, nawet jeśli Donald Trump w swoim inauguracyjnym przemówieniu o świecie mówił niewiele, a cel działania amerykańskich sił zbrojnych to wyłącznie ochrona interesów USA.
W końcu to na Zachód próbują się wyrwać Ukraina i Gruzja. W końcu to nadal na Zachód, a nie gdzie indziej, ciągną największe rzesze migrantów, i choć kwestie ekonomiczne odgrywają tu główną rolę, to jednak zdecydowanie nie jedyną. Rozumieją to mieszkańcy przejętego przez Chiny i coraz bardziej zamordyzowanego Hongkongu, którzy podczas protestów przeciwko chińskiej opresyjnej władzy wymachiwali flagami Wielkiej Brytanii, preferując przywiązanie większe do dawnej metropolii kolonialnej, niż państwa, z którym dzielą tożsamość etniczną.
Trump, chcąc nie chcąc, zmusił więc Zachód do zastanowienia się, czym są te zachodnie wartości. I, być może, samemu również powoli te wartości odkrywać.