Każdy z nas jest kruchy, choć możemy udawać, że tak nie jest. Rodzimy się bezbronni i nie zapominamy tego doświadczenia. Rozbrzmiewa ono echem przez całe życie i dręczy nas ciemną nocą, kiedy śpi nasze dorosłe ja. Jedyną prawdziwą ochroną przed ludzką kruchością są inni ludzie. Ludzie mający ręce, które nas podniosą, ramiona, które nas obejmą, umysły, które nas zrozumieją.
Bez tego jesteśmy sami – a do samotności nie jest stworzony żaden człowiek. Równocześnie inni ludzie są dla nas zagrożeniem; przypominają nam o chwilach, gdy zostali śmy wypuszczeni z rąk, gdy ramiona nie obejmowały nas z czułością, ale brutalnie ograniczały, sprawiają, że cofamy się do momentów, gdy byliśmy źle rozumiani. Dlatego w miłości zbroimy się przeciw tej wrażliwości: bo się boimy.
Victoria i Rupert nie chcą wyjść z domku dla lalek
Niektóre pary są szokująco dziecinne. Przekomarzają się i kłócą, wybuchają i krzyczą, a przy tym lubią mieć publiczność i każde chce przeciągnąć świadków na swoją stronę. Kiedy już wszyscy przyjaciele mają dość, często przydaje się terapeuta par! Mam kolegów po fachu, którzy prowadzą tylko terapię indywidualną i upierają się, że nigdy nie chcieliby pracować z parą, bo za bardzo denerwowałyby ich te utarczki. Pamiętam, jak wiele lat temu wygłaszałam wykład, a jedna z uczestniczek bardzo się zirytowała opisem przypadku, który zaprezentowałam.
W końcu rzuciła: „Na litość boską, czemu oni sobie po prostu nie odpuszczą, skoro nie potrafią się dogadać?”. Rozległy się krótkie oklaski, a pozostali studenci pokiwali głowami. Choć para, która przerzuca się złośliwościami i zachowuje dziecinnie, może budzić naszą dezaprobatę, moim zdaniem ludzie wiążą się ze sobą po części dlatego, że bliska relacja jest jedną z nielicznych sytuacji, w której akceptowalny jest regres osoby dorosłej. W jakim innym kontekście możemy rozmawiać dziecinnym głosikiem?
Nadawać sobie przezwiska typu „ptysiu” i tym podobne? Kogo innego możemy obryzgać wodą czy nawet ketchupem w czasie udawanej bitwy? Kto inny będzie ci czytał? Śpiewał? Obejmował cię i głaskał? Pewnym paradoksem jest norma społeczna, zgodnie z którą rodzice spędzają noc razem w ciepłym łóżku, a dzieci już od wczesnego dzieciństwa uczy się samotnego spania. Bycie parą pozwala nam wrócić do świata zabawy i dotyku, który jest dla nas niedostępny w innych sferach dorosłości. Niemal wszystkie bliskie relacje miłosne mają w sobie coś dziecinnego: używamy czułych zdrobnień, tulimy się, głaszczemy i bawimy.
Foto: wydawnictwo znak
Nawet gdy się kochamy, mamy okazję się dotykać, pieścić, ssać i łaskotać, odkrywać się nawzajem w sposób, na jaki nie pozwala większość dorosłego życia. Niedawno na plaży w Grecji widziałam pewną parę, wtykającą sobie nawzajem źdźbła trawy do nosów – sprawdzali, kto dłużej wytrzyma.
Zaśmiewali się, a ja patrzyłam, jacy są zakochani i jaką więź wyrażają tą dziecinadą. Jednak choć wiem to wszystko, muszę przyznać, że są pary, których infantylne zachowanie nosi znamiona takiego regresu i jest tak destrukcyjne, że trudno je znieść, nawet gdy jest się taką starą wyjadaczką jak ja. Victoria i Rupert byli bardzo trudni w obejściu. Oboje przed czterdziestką; piękni, bogaci i inteligentni, ale – powtórzę – bardzo trudni w obejściu. Potrafili być rozbrajająco uroczy podczas spotkań sam na sam, ale razem stawali się koszmarni.
Popsuta atmosfera na licznych spotkaniach u znajomych, wiele przerwanych wyjazdów, wydzwanianie z płaczem po nocach – wszystko to sprawiło, że przyjaciele skreślili ich ze swego życia, zatem pojawili się w moim gabinecie, by i mnie zgotować to samo. Ja jednak, zaprawiona po wielu godzinach wysłuchiwania podobnie walecznych par, wiedziałam, że muszę podejść do sprawy inaczej. Podczas sesji zdarzały się wybuchy i łzy, między wizytami odbierałam histeryczne telefony i e-maile, oboje przesyłali mi wiadomości, jakie wymieniali między sobą. Czasami nawet dodawali mnie do swoich konwersacji i prosili, żebym orzekała w sporach, jakbym była sędzią.
Oboje przekonani o swojej racji, wzywali mnie z pełnymi łez oczami, bym uznała ich punkt widzenia. Przychodzili na każdą sesję po kilku dniach nieodzywania się do siebie, a potem, w każdy czwartek w moim gabinecie, w końcu się godzili i wychodzili razem roześmiani i uśmiechnięci jak dwójka psotnych dzieci. Zdarza się, że partnerzy podczas kłótni oburzają się, słysząc z ust drugiej osoby niesprawiedliwe ich zdaniem oskarżenia i zniekształcenie prawdy. „Gdybym to nagrywała, to miałabym dowód, że mam rację. To było zupełnie nie tak!” – krzyczą, a każde z nich patrzy jedynie z własnej perspektywy – zdeformowanej, ukształtowanej przez przeszłe doświadczenia, do których często należą trauma, zaniedbania czy przemoc. To wprowadza zamęt, trudno rozróżnić fakty i uczucia. Im większa złość i wzburzenie partnerów, tym więcej pojawia się wyobrażeń co do motywacji i intencji drugiej osoby. Miałam nadzieję, że dzięki starannej pracy Victoria i Rupert zdołają wyrwać się z błędnego koła i zaciekawić – że każde otworzy się zarówno na siebie, jak i na drugie. Przyjęte przez nich założenia co do siebie nawzajem, wraz z ekscytacją, jaką w sobie rozbudzali, by uniknąć uczucia smutku, sprawiały, że raz za razem powtarzali cykl gniewu, zdrad i namiętnych pojednań.
Chociaż czasami zdawało się, że ich to cieszy, widziałam, że pod całym tym hałasem kryją się rozpacz i desperacja, bo żadne nie czuje się rozumiane i bezpieczne. Wiedziałam, że gdyby coś się miało zmienić, konieczne będzie przeżycie smutku, będą musieli dostrzec, że ich związek to nie domek dla lalek, w którym można rzucać meblami i przewracać do góry nogami figurki bez żadnych konsekwencji czy szkód.
Chciałam, by poczuli, jak poważna i przygnębiająca jest ich sytuacja. Chciałam, by porozmawiali o swoich lękach. Jednym słowem: by się zmienili. To, czy słusznie chciałam tego wszystkiego, jest mocno wątpliwe. Czy psychoterapeuta powinien mieć tak konkretne oczekiwania względem swoich pacjentów? Czy naszym zadaniem nie jest umożliwienie im osiągnięcia tego, czego sami chcą, zamiast realizowania naszych pragnień? Oczywiście o tym wiedziałam, jak zatem miałam przetrwać frustrację, jaką budziła praca z Victorią i Rupertem? Jak znieść niekończące się sesje małostkowych kłótni i ekstatycznych pojednań? I kiedy, jak słusznie zapytała zirytowana studentka, przychodzi czas, żeby sobie odpuścić?
Wróciłam myślami do innej pary, z którą pracowałam wiele lat wcześniej. Roly i Clive byli bardzo młodzi, kiedy do mnie trafili – jedno miało dwadzieścia trzy, a drugie dwadzieścia cztery lata. Również mieli pełne namiętności wzloty i upadki, ciągle zrywali i do siebie wracali. Nawet zupełny drobiazg mógł wywołać wzajemne groźby zakończenia związku, a ja nigdy nie wiedziałam, czego się spodziewać w kolejnym tygodniu. Napominałam ich, by pracę ze mną traktowali poważnie, ale wydawało się to niemożliwe i po kilku opuszczonych sesjach, nieopłaconych rachunkach i gorączkowych esemesach zasugerowałam w e-mailu, że może nie są gotowi, by zaangażować się w terapię, i że powinni się ze mną skontaktować, kiedy zdecydują się stworzyć zobowiązującą relację. Jak na ironię, zobowiązania były oczywiście sednem problemów Roly i Clive’a.
Oboje za bardzo się bali prawdziwej deklaracji w związku; dla obojga niemożliwe było także zobowiązanie się do udziału w terapii. Zastanawiałam się, czy to jest również problem Victorii i Ruperta. Byli starsi od Roly i Clive’a, zatem dla nich stawka była sporo wyższa. Z drugiej strony sytuacja finansowa pozwalała im na prowadzenie gierek, z kłótni na kłótnię coraz bardziej dramatycznych. W pewien szary lutowy wtorek dotarłam do pracy mocno przeziębiona. Victoria i Rupert byli umówieni jako ostatni tego dnia, a ja, wyczerpana, po cichu liczyłam, że odwołają wizytę, żebym mogła wrócić do domu i wskoczyć w piżamę.
Godzina szósta wieczorem nadeszła i minęła, więc zaczęłam myśleć o założeniu płaszcza, jednak piętnaście minut po czasie rozległ się dzwonek. Weszli w pośpiechu, rozpinając identyczne kurtki marki Moncler i bez przerwy na oddech zaczęli opowiadać o swoim ostatnim dramacie. Na długi weekend wyjechali na narty do Zermatt, a drugiego dnia Victoria oburzyła się na prowokacyjny komentarz Ruperta, który stwierdził, że w spodniach narciarskich jej tyłek faktycznie wydaje się duży.
Natychmiast wynajęła samochód i ruszyła w pięciogodzinną podróż do Sankt Moritz, by dołączyć do przyjaciół, którzy wybrali się tam na narty. Zwykli śmiertelnicy musieliby tkwić w miejscu i przepracować problem, ale impulsywna i bogata Victoria miała inne opcje. Mogła bardzo teatralnie zaznaczyć swo je oburzenie, zostawiając Ruperta samego na zboczu góry. Tego rodzaju „wybryki” bardzo źle wpływają na proces terapii.
Ważnym jej elementem jest trwanie w danej sytuacji, znoszenie uczuć, mierzenie się z dyskomfortem i lękami. Victoria i Rupert najwyraźniej bardzo starali się nie angażować w ów proces. Było jednak coś, czego oboje ogromnie pragnęli, a kiedy w trakcie sesji poruszałam ów temat, milkli i zamierali, a moje słowa przypominały im o głębokim pragnieniu założenia rodziny. Bycia rodziną. Żadne z nich jej nie miało, kiedy dorastali. Nie będę przedstawiać w szczegółach ich historii. Czytelnicy na pewno mogą sobie wyobrazić zaniedbania, jakich doświadczyli moi pacjenci. Dużo pieniędzy i bardzo niewiele troski. Wysłani do prestiżowych szkół z internatem jako dzieci. Błyskotki i przyjemności, które nie rekompensowały braku szczerej uwagi i uczucia. Liczne podróże i wielkie gesty, ale brak poczucia stabilności. Było to bardzo bolesne, jeśli człowiek zatrzymał się choć na chwilę, by o tym pomyśleć. Oni tego nie robili – nie potrafili.
Fragment książki „Opowiedzcie mi o miłości. Jak się zakochujemy i dlaczego się rozstajemy” autorstwa Susanny Abse (tłum. Aleksandra Żak) wydanej przez wydawnictwo Znak. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.