Brady Corbet w „The Brutalist” podejmuje odważną próbę opowiedzenia o życiu po Zagładzie bez złudzeń i fałszywej nadziei. Jego film to historia László Tótha – ocaleńca z Holokaustu, który w Ameryce zamiast nowego początku znajduje rozczarowanie, uzależnienie i brutalne mechanizmy władzy.
To kino monumentalne, wizjonerskie i bezkompromisowe, które każe się zastanowić, czy po apokalipsie świat rzeczywiście się odbudowuje, czy tylko zmienia swoje formy ucisku.
To opowieść, która zadaje odważne i prowokacyjne pytanie o życie po Holokauście. 36-letni reżyser Brady Corbet snuje refleksję na temat losów człowieka naznaczonego tragedią Zagłady. I dochodzi do gorzkich wniosków: z „The Brutalist” wynika bowiem, że po apokalipsie świat wcale nie musi się odbudować.
W poprzek narracjom
Corbet mówi o tym w sposób przewrotny. Bohaterem swojego filmu czyni bowiem László Tótha, architekta, który ma przecież za zadanie budować nowy wspaniały świat. To symboliczne, bo László to ocalały z Holokaustu Węgier, który po wojnie wsiadł na statek i dopłynął do Stanów Zjednoczonych z nadzieją na nowy start. Tylko że Amerykanie, wciąż pamiętający czasy kryzysu i recesji, bynajmniej nie garną się do pomagania tym, którzy cudem uszli z życiem na Starym Kontynencie. Tóth, zamiast więc wcielać w życie wielkie architektoniczne idee, musi zadbać o to, żeby jakoś przetrwać. Ima się więc prostych prac budowlanych, nie pogardzi też jedzeniem wydawanym przez przytułki pomagające ludziom w potrzebie.
„The Brutalist” idzie tym samym w poprzek utartym narracjom w filmach o Shoah. W typowych opowieściach na ten temat koniec wojny był wyzwoleniem, końcem cierpienia, strachu, krzywdy. W życiu bohaterów zaczynał się nowy rozdział, który miał oznaczać dla nich nowy początek. Najgorsze miało być już za nimi, ale Corbet z całą bezwzględnością przypomina, że ocaleńcy, nawet jeśli żyli długo, to niekoniecznie szczęśliwie.
László Tóth w nowej rzeczywistości boryka się z uzależnieniem od narkotyków i atrofią emocji. Nie potrafi zbliżyć się do żony, nie umie wypracować głębokich relacji. Tak jakby czas Zagłady upewnił go w przekonaniu, że nie wolno się do nikogo przywiązywać, że nie należy nikogo kochać, bo wcześniej czy później i tak trzeba będzie bliskich stracić.
Jedyną miłością, a zarazem wielką obsesją bohatera staje się więc projektowanie i tworzenie. Tóth oddaje się budowaniu bez reszty, na co szansę dostaje, gdy jeden z amerykańskich krezusów odkrywa jego wielki talent. Tyle że w tej gorzkiej narracji nawet relacja patrona i twórcy ma swoje drugie dno. Nie zdradzę, w jaki sposób mecenas wykorzystuje swojego artystę. Powiem tylko, że chodzi o patologię w relacji władzy. I gdy ta karta zostaje odkryta, widz szybko uzmysławia sobie intencje Corbeta, który dobitnie uświadamia nam, że to, że ktoś przetrwał Holokaust, nie oznacza, że otaczający go ludzie będą go traktować z pobłażliwością. Są tacy, którzy wykorzystają trudną sytuację z premedytacją.
Corbet perfekcyjnie miesza porządki holokaustowego kina. Już sam początek tej opowieści to operatorski majstersztyk. Dopiero po ładnych paru minutach orientujemy się, że Tóth jest na statku do USA, a nie w pociągu do obozu zagłady. Ale jego podróż kręcona jest tak, żebyśmy niepokoili się, że jest w drodze do pewnej śmierci. Orientować się w sytuacji zaczynamy, gdy naszym oczom ukazuje się Statua Wolności. Tyle tylko, że oglądamy ją do góry nogami, co już sugeruje nam, że zostaną tu odwrócone pewne schematy.
A potem odwróceniu ulegają inne kwestie: choćby amerykańskiego snu. Bo choć Tóth będzie piął się po szczeblach kariery, cena, jaką za to zapłaci, będzie nieproporcjonalna do jego osiągnięć. Corbet przypomina nam, że wyśnienie amerykańskiego snu wiąże się z trudnymi kompromisami, zaprzedaniem własnych ideałów i poświęceniem własnych przekonań. A relacja mecenas — artysta może mieć iście faustowski charakter.
Ziemia obiecana
Reżyser na spotkaniach z publicznością odwołuje się do rozmów z ocalonymi z Holokaustu europejskimi Żydami, którzy mieli mówić, że nie wchodziło dla nich pozostanie w Europie, bo w ich ojczyznach wszystko przypominało im o czasie sprzed Zagłady (do tego dochodzą oczywiście kwestie polityczne — Tóth wyjechał z Węgier, które stają się krajem komunistycznym). Odległe lądy, jak Ameryka, były dla nich obietnicą nowego początku, stawały się ziemią obiecaną, gdzie na nowo mieli poczuć smak wolności. Tóth jednak szybko przekonuje się, że to smak wyjątkowo gorzki, bo ta wolność jest pozorna. Bohater zależy od innych ekonomicznie, a twórczo może realizować się na tyle, na ile pozwoli mu na to jego mecenas, bogacz Harrison Lee Van Buren, który chce zbudować centrum dla społeczności Filadelfii, czcząc w ten sposób swoją zmarłą matkę.
Są w „The Brutalist” kapitalne pojedynki między Tóthem a amerykańskim architektem, z którym pracują nad tym projektem. Pierwszy ma ambicje gotyckiego projektanta, którego ogranicza jedynie wyobraźnia. Drugi zaś porusza się w obszarze umów, ustaw i budżetów. Kontroluje pierwszego i narzuca mu własne rozwiązania, żeby całość inwestycji zmieściła się w ustalonych ramach.
Sposób, w jaki na ekranie pokazany jest progres budowli, zachwyca. Praca scenografów, którzy zbudowali gigantyczne budowle w różnych stadiach, jest imponująca. Zdjęcia są tak przekonujące, że ma się wrażenie, że ekipa była na budowie podobnie spektakularnego przedsięwzięcia. Operator Lol Crawley przypomina nam, czym jest świadome operowanie kamerą. To od tego, jak ustawi obiektyw, zależy nastrój danej sceny. Raz kręci budowlę tak, żeby wyglądała, jak spełniony sen Tótha. Człowiek aż się uśmiecha na jej widok. Za chwilę zaś pokazuje moloch tak, jakby był największym wrogiem i zmorą architekta. Trudno patrzeć na budowlę bez obrzydzenia, jakby była siedzibą diabła, a nie katolicką świątynią. I dysponowała magiczną mocą, która zaślepia László, nieumiejącego myśleć o niczym innym poza nią.
Przy tym film Corbeta wygląda tak, jakby sam wyszedł spod projektu Tótha. Jest monumentalny i spektakularny. Takiego kina dzisiaj się już nie robi. „The Brutalist” trwa trzy i pół godziny, jest nakręcony na taśmie 70mm, wyświetlany jest z piętnastominutową przerwą w środku. Takie antrakty charakteryzowały wielkie epopeje z przeszłości — w ten sposób dystrybuowane było, chociażby kultowe „Przeminęło z wiatrem”, ale ta tradycja z czasem zanikła. Niepokorny Corbet odwołuje się do niej w czasach, kiedy każda minuta jest na wagę złota, a uwagę widza walczy się każdym możliwym sposobem.
Nic więc dziwnego, że w „The Brutalist” zakochał się Quentin Tarantino, który w Los Angeles programuje dwa kina. W jednym z nich — The Vista Theatre w Los Felis — oglądałem film w styczniu przed Złotymi Globami. W wypełnionej po brzegi sali obraz puszczono z taśmy filmowej (to wyznacznik projekcji u Tarantino), więc przez pierwsze kilkadziesiąt sekund operator próbował dostawać ostrość obrazu, co dzisiaj jest już doświadczeniem niemal niespotykanym. Kina Tarantino słyną z tego, że przed każdą projekcją wyświetlanego są ulubionego trailery reżysera „Pulp Fiction”.
Na moim seansie leciał zwiastun „Pianisty” z oczywistych względów — łączy go z „The Brutalist” postać Adriana Brody’ego, który w obu produkcjach wciela się w ocalenia z Holokaustu i trzeba powiedzieć, że w obu tych filmach tworzy zupełnie inne kreacje. Jego László Tóth jest kimś zupełnie innym niż Władysław Szpilman z „Pianisty”. Dziś jednak trzeba odwagi, żeby promować Romana Polańskiego, który od wybuchu #MeToo ma raczej kiepską passę ze względu na pojawiające się pod jego adresem oskarżenia o nadużycia seksualne. Tarantino jednak poprawności politycznej się nie boi i kłania się jakości aktorstwa Brody’ego. Trudno też uciec wrażeniu, że „The Brutalist” mogłoby być kontynuacją losów Szpilmana, gdyby pianista zdecydował się na emigrację do USA.
Brody bez znieczulenia
Po ceremonii Złotych Globów w press roomie, w którym laureaci statuetki spotykają się z mediami, Brody mówił, że ta historia zrymowała się z jego osobistym doświadczeniem. Matka aktorka, fotografka Sylvii Plachy, sama wyjechała z powojennych Węgier do USA, żeby w Ameryce szukać lepszych perspektyw dla sowich dzieci (dobiła do Nowego Jorku w 1958 roku razem z rodzicami po tym, jak nowe władze Węgier krwawo stłumiły próbę rewolucji z 1956 roku). To dzięki jej ciężkiej pracy Brody mógł się rozwijać jako aktor. Kiedy Brody o tym wszystkim przypominał, trudno było nie odbierać jego wypowiedzi jako politycznej w czasach, kiedy Donald Trump obejmuje urząd prezydencki i rozpoczyna swoją antyemigrancką politykę.
Z reguły Złote Globy są zapowiedzią tego, co wydarzy się na Oscarach. Nad Brody’m zawisły jednak czarne chmury. Chociaż dostał nominację do nagrody Akademii, jego statuetka wisi pod znakiem zapytania, bo na jaw wyszło, że twórcy korzystali z narzędzi oferowanych przez sztuczną inteligencję, kiedy przygotowywali jego postać. Okazuje się, że Brody wcale nie mówi tak dobrze po węgiersku, jak to słyszymy w filmie — jego dialogi miałyby być podrasowane przez AI. Bukmacherzy głowią się, czy użycie nowoczesnych narzędzi pozbawi aktora szanse na laur w oscarowym wyścigu.
Akcent jest jednak jedynie dodatkiem do skomplikowanej i pogłębionej postaci, którą przygotował na ekranie. Siłą jego László Tótha jest bowiem zniuansowanie tej postaci, która wywołuje w widzu wiele sprzecznych emocji. Tóth budzi litość i przerażenie, podziw i odrzucenie, współczucie i niechęć. To rola totalna, daleka od stereotypów na temat ocaleńców z Holokaustu. A Brody bez znieczulenia wyraża zarówno geniusz, jak i okrucieństwo i egoizm swojego bohatera.
I choćby dla obcowania z nim warto ten film zobaczyć. „The Brutalist” nie jest bowiem seansem do oglądania tylko do doświadczania. Bohater Brody’ego oferuje nam spotkanie z człowiekiem tak pokiereszowanym przez życie, że aż podskórnie życzy mu się, żeby osiągnął sukces. Tylko że Corbet na każdym kroku przypomina, że jego chwała okupiona jest czyimś cierpieniem. To film wzbudzający sprzeczne emocje, uświadamiający, że obok tych, którzy wchodzą do kanonu historii, są też ci, którzy muszą zapłacić za to cenę.