Dom w Starej Morawie, powyżej przerwanego zbiornika w Stroniu Śląskim. Nad rzeką, tuż za niewielkim mostem. Jaworska widziała podnoszącą się wodę, ale żeby potok zalał jej dom, brakowało jeszcze dużo: – Myśmy siedzieli i myśleli, że już po wszystkim. A w niedzielę o 9 rano woda przyniosła szopę z Bolesławowa. Zatkało most, powyżej zrobiło się jezioro. Przelało się górą i wszystko poszło drogą, w nas.
Kobieta z córką chciały uciec do położonego wyżej domu sąsiadów, ale rwąca woda nie dawała szans na wydostanie się. Akcję ratunkową nagrała sąsiadka. – Najpierw rzuciła sznur, ja się przewróciłam. Trzymałyśmy się z córką latarni, żeby nas nie porwało. Dopiero sąsiad z tartaku przyjechał ciągnikiem, przerzucił nas na drugą stronę – na filmie widać, jak woda kotłuje się wokół wielkich kół. Pierwsza przejechała 15-latka i ich pies Czarek. Gdy wysiadły po bezpiecznej stronie, do domu wlewała się woda, kostka z chodnika spływała podwórkiem. Mniej więcej w tym czasie ustąpił wał leżącego nieco dalej zbiornika. Fala zdewastowała Stronie i szła dalej doliną rzeki Białej Lądeckiej, przez Lądek-Zdrój i szereg mniejszych miejscowości, aż do Kłodzka.
Smutna ulica w Kłodzku
Tą samą drogą, w odwrotnym kierunku, zabieram się z Wojtkiem Zarębskim samochodem Polskiej Akcji Humanitarnej. Pracownik PAH co dzień w terenie rozpoznaje potrzeby i planuje organizację dostaw pomocowych. Wyjechaliśmy z Kłodzka, największego miasta, w które uderzyła fala z przerwanego wału. Wyżej położone dzielnice nie ucierpiały, ale w tych nad rzeką i kanałem zalane partery i pierwsze piętra w większości dopiero czekają na remonty. W jednych widać osuszacze i lampy, w niektórych ekipy remontowe, inne są puste i ciemne, z kartką: „sprzedam” albo „wynajmę”.
– Smutno jest, ciężko. Ulica pusta, nie ma życia. Jak spadnie deszcz, to robi się błoto. Na święta w innych miastach mają lampki, my się cieszyliśmy, że uruchomili latarnie uliczne – mówi pani Kamila. Apteka, w której pracuje, to na razie jedyny lokal, który wrócił na jedną z zalanych ulic. – Dla niektórych to druga powódź w życiu, ciężko się po tym podnieść. Wiadomo, że to miejsce jest zagrożone. Ale wierzę, że się odbuduje.
Chociaż ślady powodzi widać wyraźnie, Zarębski zapewnia, że „teraz jest już porządek”. – Wojsko i całe rzesze aktywistów i wolontariuszy wykonały przy tym ogrom pracy – podkreśla. – Najwięcej śladów będzie widać od Żelazna – mówi. Tam droga z Kłodzka wiedzie przez miejscowości leżące tuż nad Białą Lądecką. Dziś to trochę więcej niż górski potok. Ale we wrześniu wystąpiła z brzegów, a w „feralną niedzielę” tędy przeszła fala powodziowa po przerwaniu wału zbiornika w Stroniu Śląskim.
Ten moment mieszkańcy wspominają najgorzej. Fala była błyskawiczna, zaskoczyła ludzi w domach, burzyła budynki. Zarębski wskazuje na pustą działkę tuż nad rzeką: – Jeszcze niedawno stał tu parterowy dom posadowiony na betonowej płycie fundamentowej. Fala go nie zburzyła, tylko podniosła w całości jak kartonowe pudełko i obróciła o jakieś 30 stopni – mówi. Budynek, choć praktycznie nowy, jak wiele innych w dolinie, nie nadawał się do zamieszkania. Kawałek dalej inny dom przy rzece wygląda z zewnątrz solidnie, ale pomarańczowy napis „zakaz wstępu” zdradza, w jakim jest stanie. – Na tym słupie długo wisiał oparty samochód. Po powodzi ludzie jeździli wzdłuż rzeki i szukali aut, które im spłukało, żeby mieć dowód do ubezpieczenia – mówi pracownik PAH.
Trzy rodzaje zalania
Droga wzdłuż Białej Lądeckiej w kilku miejscach wymaga jeszcze naprawy. Samo koryto zostało w dużej mierze wyczyszczone przez Wody Polskie, ale wzdłuż niego pełno jest gałęzi i całych drzew, resztek budynków. Zdarzają się kładki podniesione przez wodę i przerzucone całe metry dalej.
W Trzebieszowicach blisko rzeki stoi dom z urwanym gankiem i dwoma tablicami na ścianie. Niżej, po niemiecku, zaznaczono powódź z 1829. Wyżej napis: „wielka woda 7 lipca 1997”. Jeszcze wyżej ktoś narysował linię na zabrudzonym tynku i napisał: „2024”.
– Były trzy różne rodzaje zalania – Zarębski tłumaczy, że pierwszy, który większości przychodzi do głowy na myśl o powodzi, to fala idąca wezbraną rzeką. Ta zalała i zniszczyła wiele budynków wzdłuż Białej Lądeckiej i innych rzek kotliny. – Ale były też zalania bezpośrednio od deszczu. W Trzebieszowicach woda przeciekła przez dach i zalała salę gimnastyczną. Teraz będzie remontowana z naszego grantu – opowiada. W Międzylesiu deszcz był tak silny, że rozszczelnił okna szkoły i woda wdarła się z boku.
Trzeci typ zalań to te z wybijającej kanalizacji, zalewania piwnicy. – To zdarzało się w miejscach, które teoretycznie były bezpiecznie od powodzi – mówi Zarębski.
Widok na czerwoną strefę
W Radochowie, tuż przed Lądkiem, nikt nie ucierpiał w wyżej położonej części wsi. Na dole – gdzie budynki są niemal na poziomie rzeki – zalało wszystko, ponad 130 budynków.
Sołtyska Agnieszka Rygielska pokazuje budynek OSP i Koła Gospodyń Wiejskich. – Przed powodzią remontowaliśmy parter. 5 lat pracy i wszystko poszło w 40 minut – wskazuje na ścianę – woda była jakieś 10 cm nad oknem. Poszła kuchnia robiona na wymiar, sprzęty oczywiście były zniszczone.
Gdy przeszła woda, zaczęło się sprzątanie. Wojsko usuwało muł i zniszczone meble, PAH zapewniła osuszacze, znaleźli się darczyńcy na remont wnętrz. Teraz na parterze kończony jest kolejny remont, a w dawnej sali szkolnej wyremontowana będzie świetlica, która obok 40 projektów instytucji i organizacji otrzymała od PAH środki na odbudowę. Jeszcze do niedawna było to lokalne centrum pomocy poszkodowanym. Na ścianie wciąż wiszą kartki: tu leżały kołdry, tam ubrania. – Otrzymaliśmy tyle darów, że trudno było przejść. Aż żałuję, że nie mam zdjęć – mówi Rygielska. Sołtyska już planuje, jak działać będzie świetlica, jak gospodynie mogą działać z młodzieżą. Jednak nad wsią w dolinie Białej Lądeckiej wisi niepewność.
Naprzeciwko budynku OSP stoją dwa domy tak zniszczone przez powódź, że nadają się tylko do rozbiórki – w jednym zawaliła się cała ściana. Wiele innych domów blisko rzeki przetrwało, ale są w „czerwonej strefie” wyznaczonej przez Wody Polskie.
Prezeska Wód Polskich Joanna Kopczyńska podkreślała, że opisane w wewnętrznym dokumencie „czerwone strefy” wskazują działki, które ucierpiały w czasie powodzi – i nie oznacza to automatycznie, że będą one przeznaczone do wykupu i wysiedlenia. Ale to właśnie ta niepewność potęguje obawy mieszkańców.
– Mieszkańcy dostali rządowe wsparcie na remonty, ale wielu boi się je wydawać i stracić – mówi Rygielska – ludzie śpią w gołych murach ze zbitymi tynkami, na łóżkach z palet, żeby nie ruszyć tych pieniędzy.
Nawet jeśli czerwona strefa nie będzie oznaczać wysiedleń, te i tak mogą dotknąć Radochowa. Bo już lata temu rozmawiano o pomyśle zbudowania tam suchego polderu. Z remontowanej świetlicy widać most na Białej Lądeckiej. Od niego mógłby zaczynać się zbiornik – co oznaczałoby wysiedlenie połowy wsi. Gdy pierwszy raz pojawił się temat jego budowy, mieszkańcy się nie zgodzili. Na razie oficjalnych planów nie ma, bo Wody Polskie wciąż pracują nad koncepcją ochrony przeciwpowodziowej w kotlinie. Mieszkancy czekają na konkretne informacje, ale już mają obawy.
– Warunku wykupu były wtedy niekorzystne, a proces sprawiał wrażenie, jakby chciano nas postawić przed faktem dokonanym. Teraz ma to się odbywać inaczej. Ale im bardziej przeciągana jest decyzja, tym dłużej ludzie nie wiedzą, co robić
– mówi Rygielska i dodaje – Ci, którzy zdążyli coś wyremontować, teraz już nie chcą się wyprowadzać. Nawet jak wcześniej mówili, że mogliby to zrobić.
Maraton pomocy
W centrum Lądka-Zdroju koparki jeżdżą po dnie rzeki, a obok: zawilgocone budynki, zniszczone mosty, zabytki, ale i postępujące naprawy. Zalane było m.in. tamtejsze centrum kultury, ale budynek dziś funkcjonuje. W małym pokoju na piętrze regularnie spotykają się organizacje pozarządowe zaangażowane w pomoc powodzianom.
Gdy po przejściu wielkiej wody sztaby kryzysowe samorządowców, strażaków i wojska zajmowały się przywróceniem prądu, czystej wody, dróg, to organizacjom pozarządowym udawało docierać się do konkretnych domów. Dowozić wodę, taczki, osuszacze.
Obok wyspecjalizowanych organizacji za wsparcie wzięły się lokalne grupy, często niemające wcześniej nic wspólnego z pomocą humanitarną. Maciej Sokołowski, organizator Festiwalu Górskiego, mówi, że ostatnia edycja skończyła się tuż przed powodzią – nie zdążyli jeszcze po nim posprzątać. I od organizacji imprezy przeszli od razu do pomocy poszkodowanym.
To czwarty miesiąc popowodziowego maratonu pomocy. I moment, w którym zaangażowani w nią potrzebują złapać oddech, ale często łapią się za głowę na myśl o tym, ile jeszcze przed nimi. Na sztabie wybrzmiewa wszystko, od spraw praktycznych – wydawanie mebli z magazynu, posiłki dla wolontariuszy – po rozważania o tym, komu i jak pomagać. Co zrobić, gdy po materiały zgłasza się właściciel domu wręcz wiszącego nad rzeką, już kolejny raz zniszczonego przez powódź? Jak ożywić potencjał drzemiący w Lądku-Zdroju, zachęcić turystów, i jak zorganizować kuchnię dla 80-letniej powodzianki?
Rosół dla wnuka
Panią Halinę odwiedzamy razem z Rafałem Korzewskim z inicjatywy Mapuj Pomoc. Jak niektórzy z poszkodowanych, kobieta zamieszkała w lokalu komunalnym – wyremontowanym, ale niewyposażonym. W mieszkaniu pachnie rosołem, ale 80-latka musiała gotować go na pojedynczym palniku na podłodze. Na kuchnię czeka, podobnie jak na łóżko. Na razie ma materac na podłodze i skarży się na ból pleców. Wyposażenie mieszkania w najbardziej podstawowe sprzęty zależy od tego, co zdobędą organizacje pozarządowe.
Korzewski z wiertarką biegnie do mieszkania obok skręcać szafkę, a pani Halina Tota opowiada:
– W Stójkowie mieszkałam od lat 70. Przyszła powódź, inni pouciekali, ja myślałam, że zdążę – i nie zdążyłam. Sama tam byłam, jak Noe na arce. Nie miałam jak wyjść, most zerwało, wtedy się wystraszyłam. Drewutnia spłynęła, okna zniszczyło. Na moich oczach woda porwała samochód, małżeństwo się potopiło.
Mimo tragicznych okoliczności kobieta widzi też dobre strony przeniesienia do lokalu komunalnego w Lądku. – Tam musiałam drewno i węgiel do pieca nosić. Tu mam centralne – mówi. Jednak przeważa tęsknota – W Stójkowie mieszkałam 50 lat, dzieci, wnuki, wszystko tam. Czułam się bezpieczna. Tutaj dopiero tydzień temu zaczęłam się śmiać.
Poza nowym mieszkaniem komunalnym otrzymała rządową zapomogę (najpierw 2, później 8 tys. zł), ale to o wiele za mało, żeby odbudować życie w nowym miejscu. – Żeby chociaż kuchnię się udało. Wnuk się zapowiedział, on tak zupy lubi.
Obok mieszkanie dostała pani Maria, która w styczniu skończyła 91 lat. – Stałam w kuchni, wtem jak woda buchnęła! Córka wleciała do korytarza, jak się nie obejrzałam, miałam wodę do pasa. Ktoś krzyczał: „Ewakuacja!”, a ja stałam, nie wiedziałam, co robić. Sąsiad mnie złapał i wyniósł do samochodu. Zabrali nas najpierw do liceum, później do jednego ośrodka, jeszcze później do Lotnika – opowiada. Dopiero w tym ośrodku sanatoryjnym mogła zatrzymać się na dłużej.
W styczniu dwie kobiety, które żyją z jednej emerytury, wreszcie trafiły do nowego lokalu komunalnego. Mają już podstawowe sprzęty, w tym starą kuchenkę elektryczną, ale boją się, ile wyniosą rachunki za prąd. Pani Maria myśli też o swoim domu. – Po tamtej powodzi był pęknięty, wtedy go spięli śrubami. Teraz najpierw mówili, że będą rozbierać, a później – że remontować – opowiada.
W części uzdrowiskowej miasteczka działa hotel Lido. Leży na tyle wysoko, że nie ucierpiał od fali powodziowej, ale normalna działalność została wykolejona. Hotel szybko stał się domem dla powodzian, punktem wydawania posiłków robionych, z czego tylko się dało. – Od wojska mieliśmy makarony, inne suche produkty, ale innych rzeczy brakowało. Dziękowałam, kiedy ktoś przyniósł 10 kg mięsa – mówi kierownik hotelu Justyna Jurkowska.
Lido przyjmuje gości, ale w niektórych pokojach wciąż są osoby niemające dokąd wrócić. Kobieta, która usłyszała, że na remont mieszkania komunalnego poczeka lata – i stara się remontować na własną rękę, albo mężczyzna, którego dom przeznaczono do rozbiórki. Ani powodzianie, ani Jurkowska nie wiedzą, jak długo będą potrzebowali zostać w hotelu.
„My tu cały czas jesteśmy”
W rozmowach w różnych miejscach w Kotlinie Kłodzkiej wybrzmiewa to, jakim obciążeniem psychicznym była powódź. – Pierwsze dwa miesiące były ciężkie. Miałam kilka razy załamkę, płakałam. Ale nie można się załamywać – mówi jedna z osób poszkodowanych. Dorośli i dzieci korzystają z pomocy psychologicznej, czasem – z leków. Ale trauma powodzi i tak dalej wpływa na ich życie.
Mieszkanka jednej z zalanych wsi – relacjonuje jej znajoma – wyremontowała cały zalany pater, ale i tak sypia na piętrze. Na schodach ciągle widzi podchodzącą wodę, przed którą cofała się na piętro. Śni jej się, że parter znowu zalewa, a ona nie może oddychać.
– Nawet nie zdajemy sobie sprawy, z jakimi problemami emocjonalnymi będziemy się borykać jako społeczność. To była potężna trauma – przyznaje burmistrz Lądka-Zdroju Tomasz Nowicki. Nawet w urzędzie widzi skutki powodzi i pracy pod presją. – Ludzie są zmęczeni. Od września te same osoby robią na pełnych obrotach, a przecież mają swoje problemy, czasem własne zalane domy. I teraz mnożą się zwolnienia lekarskie, niektórzy rezygnują z pracy.
Każde opóźnienie w odbudowie, w przekazywaniu wsparcia, niepewna przyszłość, potęgują napięcie. Nowicki mówi, że widzi wiele dobrych chęci – w tym u polityków różnych szczebli i różnych opcji – ale często procedury lub niejasne przepisy sprawiają, że mają związane ręce. – Na początku walki z powodzią otrzymaliśmy spore środki na bieżące wydatki związane z usuwaniem jej skutków. Brakowało nam jednak katalogu usług kwalifikowanych. Sytuacja zdecydowanie polepszyła się po jego opracowaniu. Zyskaliśmy wtedy pewność, że właściwie wydajemy środki publiczne – wyjaśnia.
– Z jednej strony jesteśmy przesiąknięci tym, co robimy, gaszeniem kolejnych pożarów. Z drugiej – nam się tylko może wydawać, że od września świat się zatrzymał. Wystarczy wyjechać poza powiat, nie wspominając o dużym mieście, żeby zobaczyć, że świat sobie świetnie radzi i pędzi dalej. Z perspektywy metropolii te obrazki zniszczeń to tylko tyle, obrazki. Tak jak my oglądamy pożary w Kalifornii. I nawet nie mamy o to pretensji, to jest naturalne. Tyle że my tu cały czas jesteśmy.
Dom przy rzece
W Stroniu Śląskim żołnierze uwijają się przy budowie słynnego „sylwestrowego” mostu. Obiecywano, że przeprawa będzie gotowa „do końca roku”, a gdy nie wyrobiono się w terminie – mieszkańcy zebrali się w tym miejscu w sylwestra „świętować” otwarcie mostu, którego nie ma.
Dalej wzdłuż rzeki widać resztki wymiecionych przez wodę garaży i gołą ziemię w miejscu, gdzie stał posterunek policji.
Niedaleko za miastem ziejąca w wale dziura wciąż pozwala sobie wyobrazić kataklizm. Ten jednak o dziwo oszczędził nowe budynki, które miasto wybudowało na terenach rekreacyjnych przed samą zaporą. W jednym z nich siedzibę ma stowarzyszenie TRATWA – stworzone po powodzi w 1997 roku, działa do dziś i dalej pomaga powodzianom.
– Ona stała się symbolem tej katastrofy. Bo to przez jej przerwanie poszła fala tak silna, że niszczyła całe budynki. Ale w jakiś sposób się do tego widoku przyzwyczajamy – mówi Konrad Czerkas z TRATWY. Stowarzyszenie wydawało posiłki, wypożyczało sprzęt do napraw, organizowało wolontariuszy, także we współpracy z Polską Akcją Humanitarną.
Kilka minut jazdy od zapory znajduje się dom Katarzyny Jaworskiej, która pokazywała mi na nagraniu, jak ona i jej córka uratowały się powodzi. Po dramatycznych chwilach pierwsze noce spędziła u sąsiadki. U nich była wilgoć, błoto i zniszczenia. Teraz razem z 15-letnią córką mieszkają w części budynku, która najmniej ucierpiała. Swoje mieszkanie remontuje.
Ma na to 70 tys. zł rządowego wsparcia. – Ale to jest kropla w morzu. 40 tys. wydam na materiały, drugie tyle na robociznę. Najpierw pomagali nam harcerze, teraz trzeba zatrudnić ekipę. Kolejne 18 tys. kosztowała nowa studnia i podłączenie wody – wymienia. W domu wciąż pracują osuszacze, wiosną konieczne będzie zaizolowanie murów. – Może za dwa tygodnie się tu wprowadzę – mówi o pierwszym z remontowanych pokoi. Skończenie reszty mieszkania to dłuższa perspektywa.
Do kosztów odbudowy dochodzą wszelkie inne wydatki: rachunki, leki, koszty życia. Jaworska ma 1200 zł renty. – Teraz w szkołach nie ma stomatologa, dziś jadę z córką na prywatną wizytę. Przecież to są duże wydatki! – mówi i zastanawia się, za co dokończy remonty. – Od fundacji Kordon dostaliśmy płyty gipsowe. Pani z Warszawy kupiła nam pralkę. I całe szczęście, bo nie miałam jak prania robić. To nie powinno tak wyglądać. Fakt, że wypłacili nam pieniądze, ale to tyle: „macie, i radźcie sobie”.
Kobieta odwraca wzrok na pytanie, czy wybrałaby mieszkanie komunalne w mieście zamiast rodzinnego domu. Jest ono zresztą tylko hipotetyczne, bo potrzebujących miejsca do życia jest więcej niż dostępnych lokali. Zostaje odbudowa. Tak, jak się da.
– Czasami myślę sobie: tyle naszej pracy tutaj pójdzie. A mieszkamy wszyscy przy rzece. I kto wie, czy się nie okaże, że nas stąd nie wysiedlą? To wielka niewiadoma, a teraz nikt nie chce wziąć odpowiedzialności i tego jasno powiedzieć. A niestety, klimat się ociepla i te powodzie będą.
Według analizy międzynarodowego zespołu naukowców ulewa, która spowodowała wrześniową powódź, była dwa razy bardziej prawdopodobna i kilkanaście procent silniejsza z powodu zmiany klimatu. Przy wyższym poziomie ocieplenia, który możemy zobaczyć w kolejnych dekadach, dalej wzrośnie i prawdopodobieństwo, i natężenie takich ulew.
Do wiosny
Jaworska czeka na wprowadzenie się do pierwszego wyremontowanego pokoju przed wiosną, a ciepła pora roku ułatwi dalsze prace. Wielu innych mieszkańców czeka do wiosny, by dosuszyć zawilgocone ściany, wrócić do zalanych domów, ruszyć z remontami. Lądek-Zdrój i inne miasta na wiosnę spodziewają się ruszenia inwestycji pełną parą. Burmistrz optymistycznie patrzy na powrót turystyki w ciepłej części roku.
Ale wiosna może przynieść też informacje o planach ochrony przeciwpowodziowej, dyskusję o zbiornikach i wywłaszczeniach. – Czerwone strefy powodują tutaj koszmar. Wszyscy żyją tymi emocjami – słyszę w jednej z rozmów.
Polska Akcja Humanitarna działa na terenach dotkniętych powodzią od samego początku. Możesz wesprzeć działania PAH a miejscu na: pah.org.pl/wplac