Dla jednych coroczny rytuał, dla innych dzika przyjemność albo test: skoro stać mnie na wyjazd na narty, to należę do klasy średniej. A ta rozrywka jest coraz droższa.
Dorota, lat 40, za kilka dni po raz pierwszy zabiera rodzinę (model 2+2) do Austrii. Zaplanowała, że wyda 15-20 tys. Dzieci będą się uczyły z instruktorami, ona z mężem po prostu pojeżdżą.
– To dla mnie duży wydatek, ale już nie mogę w Polsce – tłumaczy się. – Byliśmy w Zakopanem, Szczyrku, Białym Dunajcu i zawsze loteria. Kupujesz karnet i nie wiesz, ile dni będzie śnieg. W Alpach mam jednak pewność pogody. Wiem, że to dużo kosztuje, ale dla mnie wyjazd na narty to rytuał, wspomnienie dzieciństwa. Poza tym to tylko raz w roku.
Sebastian, 42 lata, właśnie wrócił z Madonna di Campiglio, mieszkał tuż przy wyciągu. Stara się być na nartach 6-7 razy w sezonie.
– To przygoda, przyroda, szybkość. Głowa odpoczywa. Jak jestem na stoku, nie myślę o niczym – mówi. – A jak jeszcze świeci słońce, lekki mróz, to jest warte każdych pieniędzy, choć nie ukrywam, że nie muszę specjalnie oszczędzać. Jedni chodzą na terapię, innym pomagają narty.
Kapitał musi być
Początek roku to okres, kiedy media społecznościowe zalewane są zdjęciami uśmiechniętych rodzin, par, singli, grup przyjaciół na nartach, snowboardach: pijących aperol, kawę, piwo, grzejących się w słońcu, rzadziej robiących efektowny śmig. Przed feriami sklepy sportowe przeżywają oblężenie. Do tego obowiązkowe narzekania na drożyznę, na ceny skipassów. Jak to się dzieje, że w kraju, w którym mamy 3 proc. terenów, które się nadają do uprawiania narciarstwa zjazdowego, co czwarty Polak deklaruje, że umie jeździć na nartach?
– Narciarstwo na stokach w takich miejscach jak Białka Tatrzańska, ale też w tańszych ośrodkach we Włoszech, Austrii lub Francji to sport dla Polaków niemal masowy. Właśnie wróciłem z Dolomitów, płaciłem 83 euro za dzień – mówi instruktor narciarski Franek Przeradzki.
– Urealnijmy sytuację: narciarstwo nie jest popularnym sportem. Owszem, patrząc na polskie góry w trakcie ferii, widzimy tłum. Ale to pozory. Po pierwsze, ci ludzie są skupieni w kilku miejscach. Po drugie, to aktywność skrajnie sezonowa. Według badań GUS jazda na nartach i snowboardzie to dziesiąta najczęściej uprawiana aktywność w 2021 r., na takim samym poziomie jak squash, badminton czy szachy. Uprawianie sportów zimowych deklaruje 2-3 proc. badanych – tłumaczy Michał Lenartowicz, socjolog sportu z warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego. – Narciarstwo jest elitarne, pozostaje w zasięgu możliwości finansowych jedynie nielicznych. I jest przejawem statusu społecznego. Sporty te uprawiają głównie osoby ze sporym kapitałem ekonomicznym i kulturowym.
Narty jak geny
Narciarze zasadniczo dzielą się na dwie grupy. Pierwsza to ci, którzy nauczyli się jeździć w dzieciństwie, rodzice przekazali im swoją pasję albo zadbali o instruktorów, obozy, regularną jazdę.
– Narty to nałóg przekazywany w rodzinie jak geny. Tradycja, przyzwyczajenie, że co rok się jeździło. Mnie tata postawił na stoku, jak miałam dwa lata, w Zakopanem, potem Szczyrk, Słowacja. W wieku 20 lat były pierwsze Włochy. I tak zostało: zima to narty – mówi Dorota, branża IT.
Druga grupa to ci, którzy nauczyli się jako dorośli. Tu najczęściej słyszy się inne historie: „moich rodziców nie stać było na obóz, narty, instruktora”; „kojarzą mi się z luksusem”; „w moim miasteczku nikt nie wyjeżdżał zimą w góry”.
Sebastian, 42 lata, branża odnawialnych źródeł energii: – Kiedy dorastałem na przełomie lat 80. i 90., jednym się poszczęściło, innym nie. Nam zdecydowanie nie. W liceum koleżanki z klasy jeździły do Szklarskiej Poręby, ja też, ale po to, żeby pracować przy jakichś reklamowych imprezach. Z zazdrością patrzyłem, jak się dobrze bawią na stoku. Pierwszy raz pojechałem za własne pieniądze bez narciarskich ciuchów, dobrych nart, w za dużych butach i sam się uczyłem. Ale spełniłem swoje marzenie – wspomina Sebastian.
W czasach PRL ze względu na niedostępność sprzętu, mniej rozwiniętą bazę narciarstwo było raczej sportem elit. – Ale to tylko część prawdy – tłumaczy Michał Lenartowicz. – Wiele zakładów pracy organizowało ferie, część z nich miała własne ośrodki w górach, stoki, wypożyczalnie. Paradoksalnie, narciarstwo było wtedy bardziej demokratyczne niż teraz. Lata 90. właściwie przyniosły niemal całkowitą prywatyzację sektora sportowego. Ale polskiej klasie średniej takie rzeczy nie przeszkadzają, to samo jest z prywatną służbą zdrowia, edukacją. Te branże żywią się aspiracjami ludzi, którzy uwierzyli, że trzeba za to płacić.
Jak wypadam na tle innych
W nartach jest pewna sprzeczność: to sport indywidualny, ale zwykle jeździsz na stok w grupie. I to często ona napędza ludzi do uprawiania narciarstwa.
Piotr ma 52 lata, pracuje w korporacji i zaczął po trzydziestce. – Jeździliśmy na wakacje z innymi rodzinami, żeby nasze dzieci mogły się bawić wspólnie. Aż padł pomysł, żeby zimą pojechać do Białki Tatrzańskiej. One poszły do instruktora, my wzajemnie uczyliśmy się od znajomych. Właściwie tak złapałem bakcyla. Ale było to też spełnienie dziecięcych marzeń, kiedy narty wydawały mi się szczytem luksusu – opowiada. Powoli rozszerzał zimowe podróże: Słowacja, Austria, wreszcie Włochy. – To była satysfakcja człowieka, który zaczął dobrze zarabiać i stać go było na takie wyjazdy, nawet jeśli wymagały oszczędzania – mówi Piotr. – Narty we Włoszech z rodziną to był niewypowiedziany głośno dowód: udało mi się w życiu. Zresztą widziałem wielu moich rówieśników, którzy na stokach nie powalali techniką, ale buzia im się sama śmiała. To było nadrabianie strat z dzieciństwa, symbol skoku cywilizacyjnego. Kolejnym było wykupienie pobytu w pensjonacie z posiłkami i pakietem SPA. Wiem, że to śmieszne, ale poczułem się jak Europejczyk.
– Wymiar społeczny narciarstwa jest bardzo ważny – twierdzi Gabriel Idzikowski, który od 20 lat organizuje wyjazdy dla Polaków. – Jedziesz najczęściej z rodziną albo ze znajomymi. To coroczne rytuały, próba zobaczenia siebie na tle innych: stać mnie jeszcze na taki wyjazd? Co z moją kondycją? Jak wypadam na tle innych ze sprzętem? Zasadniczo to furtka, przez którą się przechodzi do klasy średniej.
Idzikowski wspomina, że kiedy był instruktorem na warszawskiej Górce Szczęśliwickiej, zgłosiło się do niego dwóch menedżerów. Za tydzień mieli wyjazd integracyjny na narty. A wcześniej w firmie, żeby wzmocnić swój wizerunek, opowiadali, że na stoku nieźle sobie radzą. Przestraszyli się, że blef wyjdzie na jaw. Powiedzieli mu wprost: musimy się nauczyć w tydzień, żebyśmy nie wyszli na buraków i kłamców. Cena nie gra roli.
Idzikowski widzi na stokach dużo osób, dla których wyjazd na narty jest ważniejszy niż sama jazda. Zjeżdżają kilka razy dziennie, dużo czasu spędzają w barach i restauracjach przy stoku, wystawiają twarz do słońca, robią zdjęcia, które trafiają zaraz do mediów społecznościowych. Zdarzają się osoby, które pożyczają narty tylko po to.
No i często jest alkohol: piwo, bombardino, sznaps, herbata z prądem, aperol…
– Nieraz widziałem naszych rodaków, jak zaczynali od wizyty w barze o 10 rano albo pociągali z piersiówki w kolejce na pierwszy wjazd – opowiada Sebastian. – Albo takich, którzy się zasiedzieli w knajpie i mają kłopot ze zjechaniem na dół.
Pokaż mi, jak jeździsz
Co jest wyznacznikiem zamożności wśród narciarzy? Kiedyś to był wyjazd za granicę i posiadanie własnego, nowego sprzętu. Dzisiaj to się zmieniło, niemal pod każdym stokiem da się wypożyczać świetny sprzęt w rozsądnej cenie. Technologia tak przyśpieszyła, że niewielu chce inwestować w nowe dechy, które za kilka lat się totalnie zestarzeją. Ludzie przyjeżdżają pod stok albo ze swoimi butami, albo nawet bez i resztę wypożyczają. Obecnie z nartami jest jak z samochodami. Możesz jeździć porsche i nikt nie wie, czy kupiłeś, czy stać cię tylko na leasing. Nawet bardzo bogate osoby wypożyczają sprzęt.
– Różnicę robi liczba – zastrzega Franek Przeradzki. – Jak ktoś dobrze i często jeździ, to wie, że nie ma jednych nart dobrych do wszystkiego. I tym możesz zadać szyku w towarzystwie: dzisiaj biorę narty na skitoury, jutro zjazdówki. Wiem, o czym mówię, bo sam mam sześć par nart – śmieje się.
Ubranie? To, jak ktoś wygląda na stoku, pokazuje, jaki ma stosunek do narciarstwa. Wytrawne oko wyłowi, czy twoja kurtka narciarska jest praktyczna i zrobiona z dobrego materiału, co ma swoją cenę, czy raczej będzie obszyta futerkiem z dużym logo. Oczywiście ma znaczenie, gdzie jeździsz. Powiedzenie „jadę do Włoch” może zrobić wrażenie na laiku, ale tropiciel społecznych dystynkcji zaraz zapyta: gdzie? Do masowych kurortów, gdzie udaje się większość Polaków, czy stacji położonych wysoko w górach, gdzie są butikowe hotele, które mają 5-10 pokoi, każdy po 500 euro za noc?
Ale najważniejsze jest jeszcze coś innego. – Dzięki nartom carvingowym jazda stała się dużo łatwiejsza. W pięć dni jestem w stanie nauczyć sprawną fizycznie osobę zjeżdżać z prawie każdej góry. Ale żeby twoje dziecko dobrze jeździło, musi spędzić co najmniej 20 tygodni na śniegu, czyli 140 dni jazdy. I to nie może być najtańszy ośrodek, ośla łączka. To jest wydatek i inwestycja, bo jak dorośnie, to na wyjeździe z kolegami i koleżankami nie będzie się staczało z góry, ale pokona trasę nienagannie technicznie. Z nartami jest jak z zębami: pokaż mi, jak jeździsz, a powiem, do jakiej klasy należysz – tłumaczy Przeradzki.
Gabriel Idzikowski ma swój sposób na rozpoznawanie klientów. Jak ktoś się chwali, że jeździ od 20 lat, nie robi to na nim wrażenia. – O twojej pasji i zamożności nie świadczy to, od ilu lat uprawiasz narciarstwo, ale ile dni w roku – mówi.
Szacuje się, że większość uprawiających narciarstwo wyjeżdża na stoki raz w roku i traktuje to jako tradycję, formę odpoczynku na świeżym powietrzu. Ale są i tacy, którzy robią to częściej. Sebastian wylicza: dwa razy po tygodniu i 4-5 przedłużonych weekendów. Zasadniczo stara się być ok. 30 dni na stoku w sezonie. Żona nie narzeka? – Zarabiam na te wyjazdy, dopóki ona może jechać w tym czasie do ciepłych krajów, nie ma konfliktu. Nie muszę sobie niczego odmawiać – wyjaśnia.
W ostatnich latach coraz większą popularnością cieszy się skitouring, czyli połączenie wędrówek górskich z narciarstwem. Chodzenie odbywa się przy użyciu specjalnych nart, do których na czas stromego podejścia zakładane są tzw. foki, antypoślizgowe pasy materiału. Do zjazdu foki są zdejmowane. Takie wycieczki po górach mogą trwać od kilku godzin do kilku dni. Kiedyś skitouring był sportem niszowym, od pandemii stał się sposobem na wyróżnienie się z narciarskiej masy.
– Popularność skitouringu to klasyczna ucieczka klasy średniej wyższej od tej niższej, sposób na wyróżnienie się – mówi Franek Przeradzki. – Nie dajmy się zwieść, jeśli ktoś będzie tłumaczył swoją miłość do tego typu aktywności wyborem tańszej opcji, bo nie musi płacić za karnet, i ekologicznością, bo nie korzysta z wyciągów. To pozór. Musisz kupić sprzęt, który jest dużo droższy od klasycznego, szybciej się zużywa, bo jeździsz poza trasą. Poza tym to nie będzie twoja jedyna para nart. I musisz jeździć lepiej niż średnio na nartach, żeby zjechać nieprzygotowaną trasą, co znaczy, że wcześniej musiałeś wydać pieniądze, żeby się nauczyć.
Będzie coraz drożej
Dorota: – Wie pan, kiedy zaczyna być naprawdę drogo na nartach? Kiedy zabiera pan całą rodzinę: nocleg, sprzęt, instruktorzy, jedzenie. A ceny wyskoczyły kosmicznie. Możesz pojechać poza sezonem, ze starym sprzętem i w używanych ciuchach, nawet zabrać jedzenie z domu. Ale nie przeskoczysz ceny karnetów: ja za same skipassy w tym roku zapłaciłam 1068 euro. A będzie jeszcze drożej.
Historycznie patrząc, narciarstwo na początku było piekielnie drogie i elitarne, aż przemysł turystyczny podbił Alpy i powstały masowe ośrodki, które są w stanie obsłużyć tysiące ludzi.
– Jesteśmy w momencie przełomowym, kiedy narciarstwo ponownie staje się drogie – mówi Przeradzki. – Ludzie się przyzwyczaili, że przez ostatnie 10 lat jeździli w Alpy, ale muszą się skonfrontować z tym, że ceny skipassów wzrosły w ostatnich latach nawet o 150 proc. Temu nie jest winna inflacja, ale rosnące koszty utrzymania stoków, sztuczne naśnieżanie. A będzie jeszcze drożej, bo stacje niżej położone będą zamykane i zostaną te wysoko w górach, które staną się miejscami dla bogaczy.
Gabriel Idzikowski organizuje wyjazdy od wielu lat. – Widzę coraz większą niepewność w klasie średniej. Kiedyś, jak w kwietniu wystawiałem oferty, to we wrześniu już miałem rezerwacje na zimę. Ludzie czuli się na tyle bezpiecznie, że planowali z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Teraz czekają do ostatniej chwili, kalkulują, czy ich stać.
Piotr już nie musi jeździć z dziećmi, więc nigdzie nie wybiera się w czasie ferii. W ogóle nie wie, czy się wybiera, bo inflacja, brak podwyżek, zasadniczo nie ma powodów do optymizmu. Ale odwołanie nart byłoby jak wywieszenie białej flagi. Zbiera pieniądze, chciałby na wiosnę pojechać do Włoch.
– Jeżdżę od dziecka, kocham narty. Jednak coraz częściej zimowe wyjazdy traktuję jako odprawianie corocznego rytuału, do którego się przyzwyczaiłem, ale zastanawiam się, czy to ma sens: kosztuje masę pieniędzy, ze śniegiem jest bardzo słabo – mówi Przeradzki. – Z kasą zresztą podobnie, nie wysyłam mojego syna na obozy narciarskie, bo mnie nie stać. I mam kaca moralnego, że nie daję dziecku podobnego startu, jaki ja miałem, że nie jeździ z innymi dziećmi. Ale kiedy miałem do wyboru: narty albo szkoła społeczna dla syna, wybrałem jednak to drugie.