W USA wkroczyliśmy w erę polityki dworskiej, kiedy wszyscy biją pokłony liderowi, aby zapewnić sobie dobrą przyszłość – mówi amerykańska politolog Erica Frantz.
Newsweek: Jaka będzie druga kadencja Trumpa? Zazwyczaj słyszymy: „Będzie gorzej niż poprzednio, bo Trump żyje żądzą zemsty”. Pani argument jest zupełnie inny.
Erica Frantz: Będzie wielka różnica między pierwszą prezydenturą Trumpa a drugą. Na miarę zmiany ustrojowej w USA. Wynika to ze zmiany natury Partii Republikańskiej. Kiedy Trump zdobył nominację w 2016 r., republikanie byli wewnętrznie podzieleni. Trump wykorzystywał te podziały, aby zdobyć nominację, a potem przejąć kontrolę nad partią. I to mu się udało.
Oczywiście wielu zwykłych ludzi już nie chce słuchać, że „Trump jest szkodliwy dla demokracji”. Mówią, że słyszeli to już za pierwszym razem, ale amerykańska demokracja przetrwała. Tyle że dziś sytuacja jest inna.
W 2016 r. Partia Republikańska była tradycyjną partią konserwatywną. Dziś już taką nie jest, stała się narzędziem lidera do realizacji jego pomysłów. Jest niejako prywatną partią Trumpa – partią personalistyczną. I to w połączeniu z republikańską większością w obu izbach Kongresu jest dzwonkiem alarmowym dla mojego kraju.
Potencjalni autokraci czają się pod powierzchnią w wielu demokracjach. Polityka jest w końcu zajęciem dla ludzi z wygórowanymi ambicjami. Ale ważniejsze od ambicji przywódcy są ograniczenia, jakie napotyka ze strony partyjnego otoczenia. W lipcu 2020 r. Trump przedstawił pomysł przełożenia listopadowych wyborów, ale wielu republikanów go odrzuciło. Potem zdali jeszcze ważniejszy demokratyczny test: wiceprezydent Mike Pence odrzucił prośby Trumpa o unieważnienie wyborów. Dziś nie ma żadnej pewności, że elity republikańskie przeciwstawią się Trumpowi, jeśli tylko znowu wpadnie na pomysł odroczenia wyborów lub dojdzie do wniosku, że limit dwóch kadencji powinien mieć zastosowanie tylko do dwóch następujących po sobie kadencji, a w jego przypadku już nie.
Dlaczego to, co nazywa pani „personalistycznymi partiami”, jest takie złe dla demokracji?
– Badania dotyczące wszystkich demokratycznie wybranych przywódców na świecie w ciągu ostatnich 30 lat pokazują, że tam, gdzie przywódcy dominują nad swoimi partiami, ryzyko cofnięcia się demokracji bardzo rośnie. Nie mówimy tu o jakimś teoretycznym modelu, tylko jednym z najważniejszych trendów w dzisiejszym świecie. W przeszłości, gdy upadała demokracja, odbywało się to poprzez zamach stanu. A dziś najczęstszą przyczyną upadku demokracji są działania lidera personalistycznej partii wybranego w wyborach. W poprzedniej dekadzie było to na świecie dwa razy częstsze niż zamachy stanu. W tej dekadzie przewaga przypadków cofania się demokracji w wyniku działania „wroga od środka” nad zamachami stanu jest jeszcze większa.
Jak to wytłumaczyć?
– Od końca zimnej wojny mamy wielki popyt na demokrację: absolutna większość sondaży sugeruje, że zwykli ludzie uważają demokrację za najlepszą formę rządów. I trudno wskazać kraje, które nie urządzają wielopartyjnych wyborów – pomijając Koreę Północną. Zamiast zamachu stanu przywódcy stopniowo zmieniają zasady na takie, które będą ich faworyzować i pomogą utrzymać urząd. To jest bardziej subtelne. Poza tym, kiedy nie ma wyraźnych autorytarnych działań, trudniej jest zwolennikom demokracji zmobilizować sprzeciw. Fragmentaryczna erozja demokracji wywołuje zazwyczaj jedynie fragmentaryczny opór. Ale ostatecznie personalistyczne partie i demokracja nie mogą ze sobą współistnieć.
Jak bardzo niebezpieczna jest dziś sytuacja w USA?
– Partia Republikańska stała się całkowicie zależna od Trumpa. To nie wszystko: republikańscy politycy często nie wiedzą, jakie będzie stanowisko Trumpa – a co za tym idzie partii – w istotnych kwestiach politycznych. Jesteśmy w nowej erze amerykańskiej polityki, w której to lojalność wobec przywódcy dyktuje, kto ma władzę i wpływy, a nie posiadanie kompetencji. Jak można się spodziewać, otaczanie się grupą pochlebców nie sprzyja podejmowaniu sensownych decyzji. W USA wkroczyliśmy w erę polityki dworskiej, kiedy wszyscy biją pokłony liderowi, aby zapewnić sobie dobrą przyszłość.
Jest coś jeszcze – wybrańcy Trumpa mają wykluczające się nawzajem poglądy. Ktoś porównał to do rządów koalicyjnych w Europie. Co to w praktyce oznacza?
– Nominacje do gabinetu Trumpa są w dużej mierze zgodne z tym, czego moglibyśmy oczekiwać od autokratycznego lidera. Jego wybrańcy pochodzą z bardzo różnych środowisk, co jest szczególnie niebezpieczne. Oznacza to, że ci ludzie nie należą do organizacji, która mogłaby ich zjednoczyć i pomóc wspólnie przeciwdziałać Trumpowi, gdyby robił rzeczy złe. W dyktaturach jest to bardzo powszechne. Przywódcy stawiają na taki wewnętrzny krąg elit, które łatwo rozegrać przeciwko sobie, zgodnie ze strategią dziel i rządź. A także grają z nimi w „gorące krzesła”, w których przedstawiciele elit zamieniają się stanowiskami. Chodzi o to, żeby żadna grupa osób nigdy nie stała się wystarczająco silna, aby rzucić im wyzwanie. To samo widzimy teraz u Trumpa – nominacje dostało wiele osób, które choć są w jego wewnętrznym kręgu, tak naprawdę nie mają ze sobą wiele wspólnego.
Jest też inna linia argumentacji – to banda dziwaków i dlatego niewiele osiągną. W rezultacie druga prezydentura Trumpa będzie równie pozbawiona trwałych rezultatów co pierwsza.
– Już wiadomo, że to nieprawda. Liczba szokujących zmian, które zaszły w USA od czasu objęcia przez niego władzy, jest naprawdę oszałamiająca. Rozmawiamy kilka dni po zaprzysiężeniu nowego prezydenta. Widzieliśmy dramatyczne naloty na imigrantów w miejscach takich jak Chicago. Wiele osób zaangażowanych w działania na rzecz różnorodności straciło pracę. Widzieliśmy też, jak Trump zwalnia osoby, które pracowały na rzecz walki z korupcją. Są cięcia w wielu badaniach naukowych finansowanych ze środków federalnych. Są też dramatyczne zmiany w polityce zagranicznej – Trump wysuwa agresywne roszczenia dotyczące Grenlandii i Kanału Panamskiego i nikt w partii tego nawet nie komentuje. Już po tygodniu jego urzędowania nastąpiła ogromna zmiana w amerykańskiej polityce, która ma naprawdę poważne konsekwencje dla stanu naszej demokracji. A co będzie za miesiąc? Albo za rok?
A co oznacza alians Trumpa z Elonem Muskiem, najbogatszym człowiekiem świata? I innymi bogaczami?
– Widzieliśmy, jak przedstawiciele wszystkich sektorów biznesu zjeżdżają się do Mar-a-Lago, aby spróbować zwrócić na siebie uwagę Trumpa. Tego nigdy wcześniej nie było. Bogacze uznali, że jeśli chcą polityki, która będzie korzystna dla ich firm, jeśli chcą zarabiać pieniądze, muszą pocałować pierścień króla Trumpa. Bo jeśli nie zdobędziesz jego przychylności, nie dostaniesz tego, czego chcesz, a nawet możesz zostać ukarany.
Wiemy, że w krajach, w których rządzą spersonalizowane partie, miliarderzy stają się jeszcze bogatsi. Wiemy również, że istnieje ścisły związek między tymi oligarchicznymi powiązaniami a korupcją. Korupcja jest powszechna w polityce autorytarnej. Również dlatego, że pomaga liderowi uzyskać większą kontrolę nad elitami. Elity otrzymują łupy z urzędu, za to przywódca staje się niejako ich właścicielem. Widzimy to w wielu personalistycznych reżimach: korupcja jest wykorzystywana strategicznie.
Wnioski są jasne – miliarderzy w USA staną się jeszcze bogatsi. Zobaczymy też wzrost korupcji, bo Trump zignoruje wszelkie zasady i zlikwiduje instytucje, które mają chronić kraj przed korupcją. I będzie chciał jeszcze bardziej uzależnić od siebie elity.
Jaki jest następny etap w ewolucji reżimu Trumpa? Jakie znaki powinniśmy obserwować?
– Kiedy tydzień temu zadano mi to pytanie, odpowiedziałam, że testem będzie zatwierdzenie nominatów Trumpa przez republikanów. Na razie nawet najdziwniejsze z jego nominacji na najwyższe urzędy – jak Pete Hegseth na sekretarza obrony USA – są zatwierdzane przez partię. To była pierwsza czerwona flaga. Kolejną będzie to, w jaki sposób Trump zaatakuje swoich przeciwników. Czy będzie próbował ich np. aresztować. Zagroził przecież, że zajmie się ludźmi takimi jak Liz Cheney. Ma wiele sposobów, aby zaatakować. Może np. oskarżać swych wrogów o zniesławienie i doprowadzić do ich bankructw za pomocą bardzo kosztownych procesów. To kolejna czerwona flaga – co zrobi ze swoimi wrogami i krytykami w mediach.
Twierdzi pani, że to przede wszystkim republikanie są nadzieją na obronę demokracji w USA. Jednocześnie podkreśla pani, że stali się prywatną partią Trumpa. Czy jest jakaś inna nadzieja?
– To trudne pytanie. Jak dotąd widzieliśmy, że elity republikańskie boją się stawić opór Trumpowi i zamiast tego karnie ustawiają się w szeregu. Ale może pewnego dnia zrozumieją, że on w każdej chwili może się zwrócić przeciwko lojalistom. Już wystąpił przeciwko niektórym ze swoich byłych doradców, np. pozbawiając ich ochrony. Jeśli więc należysz do elity republikańskiej, twoje długoterminowe bezpieczeństwo pracy będzie niepewne, jeśli Trump będzie zdobywał coraz większą władzę.
Opozycji naprawdę trudno jest coś zrobić, gdy traci większość w organach ustawodawczych. Ale demokraci, członkowie społeczeństwa obywatelskiego po prostu nie mogą się poddawać. I nie mogą dać się wewnętrznie podzielić. Tam, gdzie grupy opozycyjne są podzielone, są mniej skuteczne. A często trudno jest utrzymać jedność po przegranej, bo toczą się zażarte walki o to, jaką strategię najlepiej przyjąć. I już to widzimy: demokraci nie są pewni, jaki powinien być ich następny krok. Czy powinni zmienić markę i kierunek? To dla nich bardzo niebezpieczna chwila.
A jaka jest szansa na to, że projekt Trumpa zawali się po prostu dlatego, że to będzie bardzo nieudana prezydentura? Trump sam zniszczy trumpizm.
– Przywódcy pokroju Trumpa niekoniecznie prowadzą udaną politykę, ale są za to bardzo kreatywni w promowaniu narracji, że odnoszą wielkie sukcesy. Widzimy to cały czas w przypadku Trumpa. Zapowiada, że coś zrobi. To się kompletnie nie udaje, a potem po prostu mówi, że odniósł wielki sukces. Może też kłamać na temat danych. To stanie się łatwiejsze niż dawniej: nie będziemy mieli wiarygodnych wskaźników dotyczących gospodarki USA, ponieważ on już zaczął zwalniać ludzi, którzy zajmowali się tym w rządzie. Tak więc może dojść do sytuacji, w której nawet nie będziemy wiedzieć, jaka jest prawda. Tego rodzaju przywódcy nie tylko są sprytni w kreowaniu korzystnych wiadomości o sobie – na dodatek wcale nie potrzebują, by wszyscy ich popierali. Potrzebują głównie wsparcia wybranej grupy. W USA mamy limit dwóch kadencji. Ale w niejednym kraju przywódcy, nawet prowadzący katastrofalną politykę, mogą przetrwać zaskakująco długo, wygrywając kolejne nie zawsze uczciwe wybory. Jest bardzo prawdopodobne, że Trump będzie mógł się wywinąć z każdej klęski, którą poniesie. A drzwi do autorytaryzmu będą w zasadzie szeroko otwarte.
Erica Frantz jest profesorem nauk politycznych na Michigan State University. Publikowała w „New York Timesie”, Politico, „Foreign Affairs”. Jej książki to m.in.: „How Dictatorships Work: Power, Personalization, and Collapse”, „Democracies and Authoritarian Regimes”, „Dictators and Dictatorships: Understanding Authoritarian Regimes and Their Leaders”. Ostatnio opublikowała „The Origins of Elected Strongmen: How Personalist Parties Destroy Democracy from Within” (2024), pionierską pracę na temat przyczyn upadku demokracji we współczesnym świecie