W małej wsi pod Bydgoszczą odkopano tych, którzy budzili strach za życia i grozę po śmierci. Przywaleni kamieniami mieli nigdy nie wstać z grobu.
Stoimy na wzgórzu, na którym ją znaleźli. Mówią na nią Zosia. Albo: nasza wampirka. Miała nie więcej niż 20 lat, zielone podniebienie.
Zakopali ją z sierpem przyłożonym do szyi i trójkątną kłódką na dużym palcu lewej nogi.
Z podobną kłódką przy nodze był grób dziecka. Leżało twarzą do ziemi. Ktoś wyjął większą część zwłok, zostawiając tylko podudzia i stopy. Kawałek dalej pochowano i przygnieciono kamieniami kobietę w ciąży. A jeszcze dalej mężczyznę. Między uda ktoś mu włożył kamienie i na nogach położył dziecko, jakby ukrzyżowane: ręce miało rozłożone na boki, odwrócone wierzchem dłoni ku górze, twarz opartą o kamień, nogi lekko zgięte w kolanach. Pod kolanami dziecka też kamienie.
Materiał archiwalny
Foto: Newsweek
Groby z podbydgoskiej wsi: mężczyzny, któremu w nogach położono dziecko z rękoma w pozycji jakby było ukrzyżowane. Zdjęcia dzięki uprzejmości TSE „EWOLUCJA”.
Foto: Piotr Ulanowski / Newsweek
Groby z podbydgoskiej wsi: ok 20-letniej Zosi, pochowanej z sierpem przy szyi. Zdjęcia dzięki uprzejmości TSE „EWOLUCJA”.
Foto: Piotr Ulanowski / Newsweek
– Na razie trafiliśmy na około sto grobów, prawdopodobnie jest więcej – mówi Magdalena Zagrodzka, prezeska stowarzyszenia Ewolucja, która pracuje z archeologami z UMK badającymi tę okolicę. Latem rosły tu słoneczniki, teraz ozimina. Wieś Pień jest maleńka, niewiele ponad 60 mieszkańców. Ani w opowieściach rodzinnych, ani we wzmiankach historycznych czy na lokalnych mapach nie było nic o tym, że na wzgórzu są jakieś groby. Żadnej tabliczki, kapliczki, kopczyka, nic.
– Tajemnicze miejsce. Zresztą niejedyne niezwykłe w tej okolicy – mówi Magdalena Zagrodzka. Wieś leży w gminie Dąbrowa Chełmińska przy starorzeczu Wisły. Ze wzgórza widać zarys oddalonej stąd o 10 kilometrów bydgoskiej dzielnicy Stary Fordon, w której jest Góra Czarownic. W XVII i XVIII wieku przeprowadzono tam 73 rozprawy o czary. Podejrzane poddawano torturom, skazane palono na stosie. Z drugiej strony wzgórza, na którym stoimy, leży Gzin, w którym odkryto osadę obronną z okresu 500-300 lat p.n.e., a w niej kilkadziesiąt studniowych jam z resztkami ludzkich szczątków i ślady świadczące o tym, że mieszkańcy tych okolic uprawiali kultowy kanibalizm.
Strach przed klątwą
– Gdy archeolodzy trafili na Zosię, zaczęliśmy się zastanawiać: co za ludzie tu żyli przed nami? Czyimi jesteśmy następcami? – mówi sołtys Dorota Wojtoń. Mieszka w Rafie, tuż przy Pniu, tu się wychowała, ale dopóki nie pojawili się tu archeolodzy, nie słyszała o tajemniczym wzgórzu. Co prawda w pobliżu jest wyrobisko i bywało, że razem ze żwirem wpadały ludzkie kości, a czasami wychodziły na wierzch w czasie orki, jednak miejscowym wydawało się, że to szczątki z II wojny światowej.
– Zbierali, zgłaszali gminie, później nikt już nie dopytywał, czyje, skąd się wzięły i co tam jeszcze może być? O tym się nie mówiło – tłumaczy Wojtoń.
W starszych jest lęk. Uważają, że nie powinno się rozkopywać grobów. A szczególnie TAKICH grobów
– Teściowa pamięta, że jej ojciec, który woził mleko do miasta, zawsze omijał drogę przy górce. Mówił, że konie tam nie chcą ciągnąć, płoszą się. Inni rolnicy też wybierali dłuższą trasę, byle nie jechać tamtędy – mówi Ewelina Lewandowska, dyrektorka Gminnego Ośrodka Kultury w Dąbrowie Chełmińskiej. Odkąd w Pniu są archeolodzy, próbuje miejscowych z tym oswajać, przekonywać, że prace naukowców są niezbędne. Gdy dzieciom z okolicznych wsi zorganizowała Biwak Odkrywcy, jednym z punktów była wizyta na wzgórzu. – Archeolodzy zachowali się kapitalnie, przygotowali specjalne zajęcia, usypali dzieciom „stanowiska”, w których mogły, naśladując ich pracę, odsłaniać specjalnie poukrywane przedmioty. Były przejęte – opowiada Ewelina Lewandowska. W końcu jednak trzeba było zejść ze wzgórza, bo zaplanowane było rozbicie namiotów, ognisko. – Wsiadamy do autokaru i kierowca nie może odpalić – mówi dyrektorka. Najpierw były żarty, że to chyba jakaś klątwa rzucona przez leżących na górce. Ale później niektórym już nie było do śmiechu. W autokarze nic się nie popsuło, a jednak nie można było go uruchomić. Po czym, po kilku godzinach, tak samo jak nagle stanął, tak samo ruszył.
Dla jednych to tylko anegdota, dla innych znak.
– O ile w młodych od początku więcej było ciekawości niż obaw i szybko oswoili się z obecnością archeologów, to w starszych jest lęk. Uważają, że nie powinno się rozkopywać grobów. A szczególnie TAKICH grobów – mówi Dorota Wojtoń. Boją się, że będzie za to kara, na wieś padnie klątwa. Najwięcej strachu było w tych, którzy mieszkają blisko wiejskiej świetlicy, do której archeolodzy znosili to, co wykopali, żeby opisać i spakować przed przewiezieniem na uczelnię.
Zabić przewoźnika dusz
Na wzgórzu, jak się okazało, są dwa cmentarze. – Obydwa wyjątkowe. Starszy z końca X i początku XI wieku. A drugi z wieku XVII – mówi profesor UMK Dariusz Poliński z Katedry Średniowiecza i Czasów Nowożytnych toruńskiego uniwersytetu, który kieruje badaniami we wsi Pień.
Groby komorowe z czasów od Mieszka I do Mieszka II wymagały niezwykłych starań: wykopania obszernej jamy, wzniesienia drewnianych ścian, położenia stropu, podłogi. Największy miał 6 mkw. Archeolodzy przypuszczają, że to cmentarz elit. Poza cennymi naczyniami znaleźli biżuterię srebrną, naszyjniki z drogiego karneolu i kryształu górskiego. Absolutnie wyjątkową na tych ziemiach kolię z paciorków z lapis-lazuli, fragmenty tkanin z jedwabiu, który w średniowieczu był cenniejszy niż złoto.
Przestronne groby budowano tu także dzieciom. A nawet koń został tak pochowany, co jest kolejnym ewenementem. Badacze przypuszczają, że wykrwawił się po przecięciu tętnicy szyjnej: kilkuletni, zdrowy, pogrzebany z nienaturalnie wygiętą do tyłu głową i spętanymi kopytami. Prawdopodobnie złożony w ofierze. Konie w tamtych czasach brano za przewoźników dusz między życiem a śmiercią.
Drugi cmentarz, kilkupoziomowy z XVII wieku, jest równie niezwykły. – Podejrzewamy, że to cmentarz „odrzuconych”, których bano się za życia, i budziły grozę także po śmierci. Chciano, żeby nie został po nich żaden ślad, stąd brak oznaczeń i wybór miejsca: wzgórze przy rozstaju dróg – mówi Magdalena Zagrodzka.
– Znaleźliśmy na nim ślady praktyk zabezpieczających, antydemonicznych. Od tak spektakularnych, jak położenie sierpa na szyi, po włożenie monety do ust, ułożenie kamieni na ciele czy wykorzystanie kłódki – mówi prof. Poliński. Miało to powstrzymać zmarłych przed wstaniem z grobu.
Sołtyska Dorota Wojtoń i dyrektorka Gminnego Ośrodka Kultury i Sportu Ewelina Lewandowska z czarownicami na miotle, które nawiązują do znaleziska grobu wampirki ze wsi Pień
Foto: Piotr Ulanowski / Newsweek
Ochrona przed nawiedzeniem
Kłódkę stosowano w różnych wierzeniach, między innymi przez Żydów, jednak najczęściej kładziono ją na trumnie i mniej więcej na wysokości ust, co miało gwarantować zamknięcie komunikacji między zmarłym a żywymi.
– Nigdzie wcześniej nie natknąłem się na nakładanie kłódki na palec u nogi. Poza tym w zdecydowanej większości stosowane były inne formy kłódek. Trójkątne, jakie znaleźliśmy we wsi Pień, wykorzystywane przy pochówkach nieżydowskich, to ewenement – tłumaczy prof. Poliński.
Kłódka w dwóch grobach dziecięcych prawdopodobnie mogła być zabezpieczeniem przed śmiercią innych dzieci. – Kłódkę wkładano też, gdy podejrzewano, że zmarły może przyjąć postać demona, upiora, wampira i zacząć nawiedzać żywych, ściągając na nich nieszczęście. O wampiryzm mogły być posądzane osoby, które za życia budziły lęk swoim wyglądem albo w czasach zarazy umierały jako pierwsze. Gdy po jakimś czasie od ich pochówku zaczynali chorować i umierać następni, brano to za działanie nadzwyczajnych mocy tego, który już nie żył. Wierzono, że zmarły jest w stanie zarazić nie tylko żyjących, ale też innych zmarłych, więc jeżeli kogoś podejrzewano o wampiryzm, to żeby założyć antywampiryczne zabezpieczenia, niekiedy naruszano nie tylko jego grób, ale też inne na tym samym cmentarzu. Właśnie takie praktyki odkryliśmy we wsi Pień. Ponownie otwierano groby, żeby dołożyć kolejne zabezpieczenie do tego, które się nie sprawdziło – mówi prof. Poliński.
Tak mogło być w przypadku Zosi. Archeolodzy przypuszczają, że najpierw była pochowana z kłódką na palcu. Później grób otwarto i dołożono sierp. Grób dziecka, które mogło mieć 5-7 lat – a pochowano je twarzą do ziemi, żeby w razie czego to ją gryzło, a nie żywych – otwierano prawdopodobnie aż dwukrotnie. Po dziecku zostały tylko kości podudzia i stóp. – Gdy mimo zabezpieczeń lęk przed zmarłym nie ustępował, sięgano po rozwiązania radykalne: wykopywano szczątki i przenoszono w inne miejsce albo palono – tłumaczy prof. Poliński.
Obłęd
– Jak się dowiedziałem, że na wzgórzu kopią, pojechałem zobaczyć raz, drugi, trzeci – mówi Eryk Drążyk, przedstawiciel handlowy w firmie zajmującej się opakowaniami, mieszka 5 km od Pnia. Zdziwiło go, że przy tak wielkim odkryciu pracuje raptem kilku naukowców z żałośnie niskim budżetem. – Brakowało nawet na głupie łopaty. Ludzie z okolicy zaczęli pomagać, ja też. Początkowo robiłem na tak zwanym szpadlu: zdejmowałem i wywoziłem kolejne warstwy ziemi. Z czasem to się przerodziło wręcz w obłęd, bo budziłem się i myślałem, żeby nie jechać do pracy, tylko od razu na wzgórze, aby archeolodzy mogli szybciej dojść do jam grobowych i szkieletów. Wziąłem urlop, żeby codziennie już od rana być na wzgórzu. I archeolodzy pozwolili mi pracować w jamach. Przygoda życia – opowiada Eryk Drążyk.
Dotąd udało się przekopać 10 arów, jeśli będą pieniądze, naukowcy wrócą. Na razie skupiają się na badaniu tego, co już wykopali, a co okazało się sensacją na skalę światową. Pomoc w wyjaśnieniu, kim byli „odrzuceni”, zadeklarował Wydział Genetyki Harvarda i Starożytne DNA Scilifelab (Uppsala Universitet), współpracę zaproponowali też naukowcy z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego w Budapeszcie, Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. Po próbki ze szkieletów przyleciała Paige Lynch z Uniwersytetu w Nowym Meksyku. Wyniki jej badań mogą rzucić światło na pochodzenie pochowanych w Pniu, ich kondycję biologiczną, może uda się poznać ich dietę.
– Wszyscy tu jesteśmy ciekawi, kim byli, czym się zajmowali – mówi Eryk Drążyk.
O Zosi wampirce wiadomo, że była stosunkowo dobrze sytuowana. – Miała nakrycie głowy, w którym wykorzystano ozdobę z drogiego jedwabiu, z nicią z oplotem w kolorze złota – mówi prof. Poliński.
Na kościach nie ma śladów, które by wskazywały na to, że musiała ciężko pracować. Natomiast z pewnością chorowała, naukowcy podejrzewają, że na nowotwór, być może histiocytozę z komórek Langerhansa, która prowadzi do zmian w wielu narządach, także w ośrodkowym układzie nerwowym. – To mogło prowadzić do objawów i zachowań, które budziły w innych lęk. Współcześni mogli się jej bać nawet wtedy, gdy już nie żyła – mówi prof. Poliński.
A skąd u niej zielone podniebienie? – To może być, ale nie musi, wynik stosowania jakiegoś medykamentu na bazie złota. Do wyjaśnienia tego, na co chorowała i czym próbowano to leczyć, potrzebne są dalsze analizy – mówi prof. Poliński.
Być może uda się ustalić wygląd kobiety. Trwają rozmowy, by rekonstrukcją jej twarzy zajął się Oscar Nilsson, światowej sławy szwedzki archeolog i rzeźbiarz. Uchodzi za mistrza odtwarzania wyglądu na podstawie czaszki, DNA i techniki 3D. Tak było z Peruwianką, której szczątki leżały w grobie 1200 lat, a archeolodzy nazwali ją królową Huarmey.
We wsi spodziewają się, że po rekonstrukcji Zosia stanie się jeszcze sławniejsza. A już pytali o nią Reuters, „The Times”, „New York Times”, „Washington Post”, „Guardian”.
Sława Zosi spada też na wieś
– Po tym, jak ją tu odkryli, był szok, że u nas coś takiego! W takiej spokojnej wsi? A później szok jeszcze większy, gdy okazało się, że Zosia nie jest jedyna – mówi sołtyska Dorota Wojtoń.
Po Pniu zaczynają się kręcić turyści. Zaglądają do Gminnego Domu Kultury, podpytują o odkrycia na wzgórzu. – I każdy ma swoją teorię, już tu się budują legendy – mówi Ewelina Lewandowska.
Sołtysce ktoś doniósł, że przez lasy przyszła Japonka i pytała, gdzie jest to miejsce, w którym odkopano te dziwne groby. Innym razem dopytywał o to ktoś ze Stanów.
We wsi nie ma nawet sklepu, a tym bardziej miejsc noclegowych, ale już rodzą się pomysły: może by w każdym z domów jeden pokój urządzić pod turystę, jakoś tak specjalnie, w nawiązaniu do wampirów? Ostatnie dożynki mieli już z akcentami: na witaczu był i sierp, i kłódka. A do kupienia wyplatane ze słomy czarownice.
Robią w gminie burze mózgów, jak by tu zrobić polską Transylwanię. W okolicy jest kilka gospodarstw agroturystycznych, w sumie 100 miejsc do spania, więc jest od czego zacząć. Alina Krawisz, która razem z mężem historykiem prowadzi ekogościniec Pachotówko zaledwie 4 km od Pnia, mówi, że turyści, którzy do nich trafiają, są ciekawi historii o Zosi wampirce czy o dziecku, które pochowano twarzą do ziemi, żeby – w razie przebudzenia – gryzło grunt, a nie żywych. A także o starszej kobiecie z kamieniami ułożonymi wokół szyi jak kołnierz. – Gdy przywozimy ich na wzgórze, są zdumieni, że w tak zwykłej wsi są tak niezwykłe odkrycia – mówi pani Alina.
Gdy przyjeżdżają do jej ekogościńca, dostają broszury z informacjami o wykopaliskach i klucz do pokoju z brelokiem w kształcie trójkątnej kłódki wzorowanej na tej, jaką Zosia miała na palcu lewej nogi.
– Zastanawiamy się, jakie by tu jeszcze gadżety przygotować, jakie atrakcje i potrawy, żeby się kojarzyły z tymi niezwykłymi odkryciami. Najgłupsze, co można byłoby teraz zrobić, to siedzieć bezczynnie i tylko czekać, co jeszcze tu zostanie wykopane – mówi Alina Krawisz.
![](https://ocdn.eu/pulscms/MDA_/5518843594bbc2e8c4d80008cb83e0a6.png)
![](https://ocdn.eu/pulscms/MDA_/0c1789c9dbb54754c0efd193b2a05d11.png)