Powiem wam, dlaczego Jarosławowi Kaczyńskiemu tak bardzo podoba się to, co wyprawia Donald Trump.
Powiem wam, dlaczego Jarosławowi Kaczyńskiemu tak bardzo podoba się to, co wyprawia Donald Trump.
„Najgłupsza wojna celna w historii” – czytam w edytorialu „Wall Street Journal” i zastanawiam się, czy jest to trafny opis sytuacji, czy histeryczne zdanie właściwe czasom, w których powstało. Koniec końców nie ma to jednak znaczenia – jeśli Trump nie wywołał najgłupszej wojny, to wywołał drugą albo trzecią najgłupszą. Bo mądra to ona na pewno nie jest.
Drugą kadencję Trump zaczął zresztą efektownie, żeby nie powiedzieć efekciarsko. Tu opowiada, że przyłączy do Stanów nowe krainy, tam likwiduje programy pomocy zagranicznej, a w tzw. międzyczasie ogranicza prawo do obywatelstwa, czym prawdopodobnie łamie konstytucję. No i jeszcze rzuca, że w 2028 r. mógłby się postarać o trzecią kadencję. Kto chce, niech traktuje to jako żart. Obserwując te harce, mniej lub bardziej otwarte łamanie prawa, przypomniałem sobie wyznanie miłości wypowiedziane w dniu inauguracji drugiej kadencji Trumpa przez Jarosława Kaczyńskiego.
Ile tam było uczucia! Prezes PiS wygłosił niemal hymn na cześć 47. prezydenta USA. Chwalił „powrót do zdrowego rozsądku, odrzucenia przedsięwzięć ograniczających rozwój gospodarczy”, za bardzo ważne uznał „oświadczenie, że są dwie płcie”, oraz próbę „opanowania tego wszystkiego”.
Ktoś złośliwy mógłby wypomnieć szefowi Prawa i Sprawiedliwości, że popiera polityka, który zapowiada likwidację NATO, lubi obściskiwać się z dyktatorami i ma mnóstwo sympatii do Władimira Putina, lecz mógłby to zrobić wyłącznie ktoś, kto niezbyt wnikliwie śledzi poczynania Kaczyńskiego.
Ten podziw jest bowiem całkowicie uzasadniony i przewidywalny. I nie idzie nawet o to, że prezes widzi w Trumpie lidera światowego populizmu, pokazującego sobie podobnym, jak dojść do władzy – chodzi o coś zupełnie innego. Kaczyński po prostu podziela Trumpowe podejście do zasad demokratycznego państwa, do instytucji, do systemu (który w prezesowskiej głowie zapewne jest układem).
W instytucjach Kaczyński widzi przecież zagrożenie (co boleśnie odczuły m.in. Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji oraz wiele innych), naturalne w demokracjach współrządzenie uważa za wynaturzenie, o czym przekonywali się koalicjanci, od Andrzeja Leppera i Romana Giertycha po Jarosława Gowina i innych, którzy głosowali, jak im kazano, ale się nie cieszyli.
Najlepszy czas to lata 2015-2019, gdy Sejm i Senat zostały zamienione w maszynki do głosowania, a Andrzej Duda osiągnął szczyt formy, sprawdzając się w roli długopisu. Uchwalić budżet w środku nocy w Sali Kolumnowej, eliminując z debaty ponad 200 posłanek i posłów – dlaczego nie, przecież chodzi o to, żeby było uchwalone. Procedury i obyczaje nie mają znaczenia. Kiedy prezes na początku tego stulecia pisał projekty zmiany konstytucji – a powstały co najmniej dwa – tak naprawdę proponował wymontowanie wszelkich znanych w demokracji bezpieczników i stworzenie czegoś, co Marek Borowski nazwał „demokraturą”.
A jeśli komuś mało: kiedy w 1990 r. prezes stał się prezesem (ale nie PiS, tylko Porozumienia Centrum), stanął po stronie Lecha Wałęsy, twierdzącego wówczas, że Polsce potrzeba „prezydenta z siekierą”, marzącego o dekretach, wytykającego słabości nowego systemu („w demokracji, zanim wszystko przedyskutują, nie nadążą za cwaniactwem”).
Powiecie, że przesadzam, że Kaczyński nie planował np. zdobyczy terytorialnych, i ja wam przyznam rację – jest pewna różnica w rozmachu i ambicjach. Ale może być to też tylko kwestia lokalnej specyfiki: Trump mówi o zamianie Kanady w 51. stan USA, a Kaczyński wystawił rachunek Niemcom za II wojnę światową.
Sojusze nacjonalizmów są absurdalne, ale powszechne. Nie dziwi też to, że Kaczyński popiera przywódcę, którego decyzje nie przysłużą się dobrze ani Polsce, ani jej obywatelom. Dla prezesa polityka jest celem samym w sobie, wykalkulował, że opłaca mu się wzdychanie do Trumpa, więc wytłumaczy każdą głupotę, która wyjdzie z Białego Domu.
Początek drugiej kadencji Trumpa traktowałbym jako przestrogę. Jeśli historia powtórzy się także w Polsce, PiS jeszcze raz samodzielnie obejmie władzę, prezes również wciśnie gaz do dechy. A przecież od powtórki nie dzieli nas jakoś bardzo wiele, właściwie tylko wybory prezydenckie. Bo jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, by koalicja 15 października utrzymała władzę w 2027 r., jeśli w maju zatriumfuje Karol Nawrocki.
![](https://ocdn.eu/pulscms/MDA_/5518843594bbc2e8c4d80008cb83e0a6.png)
![](https://ocdn.eu/pulscms/MDA_/0c1789c9dbb54754c0efd193b2a05d11.png)