Czy jeśli nasze dzieciństwo było pełne cierpienia, to oznacza, że jesteśmy skazani na samotność albo wieczny niepokój w relacji i nigdy nie stworzymy stabilnego związku?
Już w latach 60. poprzedniego wieku badano, co wpływa na nasze poczucie bezpieczeństwa – co je buduje, a co niszczy. Jedną z najważniejszych teorii, która zmieniła oblicze ówczesnej psychologii i do dziś wnosi ogromny wkład w większość nurtów psychoterapeutycznych, jest teoria przywiązania Johna Bowlby’ego. Teoria ta, inaczej teoria więzi, wskazuje na fundamentalną rolę jakości opieki rodzica dla prawidłowego rozwoju niemowlęcia, z naciskiem na słowo „jakość”.
Responsywny rodzic
Bowlby był jednym z pierwszych, który odkrył, że sama „organizacja” życia niemowlęcia (karmienie, przewijanie) jest niewystarczająca dla jego prawidłowego rozwoju. To, co tutaj kluczowe, to cały aspekt emocjonalnego podłączenia opiekuna (matki, ojca) do potrzeb niemowlęcia – inaczej responsywna reakcja na ujawniany przez dziecko dyskomfort (kwilenie, płacz). Taką responsywną reakcją będzie przytulenie, łagodne mówienie do dziecka, kołysanie, głaskanie – na ogół wszystkie zachowania, które dają niemowlęciu jasny komunikat „jestem tu, widzę cię, jesteś bezpieczny”. Badania pokazały, że dzieci, których opiekunowie reagowali na nie empatycznie, dostrajali się do ich potrzeb, czyli byli responsywni, budowały bezpieczny styl przywiązania. Styl ten objawiał się tym, że dzieci reagowały niepokojem na nieobecność opiekuna, jednak po jego powrocie szybko odzyskiwały spokój i wracały do zabawy.
Odwrotnie działo się z dziećmi opiekunów, których reakcje były nieprzewidywalne – np. karali dziecko za płacz lub wycofywali się z kontaktu z nim (m.in. milczeli obrażeni lub wściekli). U takich dzieci rozwijał się styl pozabezpieczny. W sytuacji, gdy te dzieci nagle zostawały same, pojawiała się bardzo silna reakcja emocjonalna, której nie koił nawet powrót opiekuna (niepokój był zbyt duży, by łatwo można było go wyregulować). Późniejsze badania wskazały, że styl wytworzony w relacji z opiekunem w dzieciństwie przenosi się na relacje, które budujemy w dorosłości.
Co dostajemy od bliskich za młodu
Część ludzi, słysząc o teorii Bowlby’ego, reaguje niezgodą na doszukiwanie się przyczyn ich problemów relacyjnych, które mają w dorosłym życiu, w nieprawidłowych relacjach z ich opiekunami w przeszłości. „A co ma wspólnego moja matka z tym, że obecnie nie mogę dogadać się z szefem, bo ten się na mnie uwziął?” – oburzają się. Oczywiście, nie zawsze istnieje bezpośredni związek między wymagającym szefem a krytyczną matką, ale można by zastanowić się, dlaczego w prywatnym życiu jest się odważnym i asertywnym, a w pracy truchleje się na każde wezwanie do gabinetu. Dlaczego każde skrzywienie na twarzy szefa powoduje w nas przyspieszone bicie serca?
Zapewne wielu ludzi ma kogoś, na kogo reaguje nieadekwatnie, nadmiarowo (np. koleżanka w pracy, teściowa), jednak najczęściej reakcje takie wywołuje w nas właśnie szefostwo. Dlaczego? Ponieważ relacja z szefem stanowi pewne powtórzenie relacji zależności, jakiej doświadczyliśmy jako dzieci. Relacja taka niejednokrotnie, niczym wehikuł czasu, przenosi nas do innego miejsca, innego życiowego momentu.
Wracając jednak do psychologicznych koncepcji, które twierdzą, że dzieciństwo ma na nas dużo większy wpływ, niżbyśmy chcieli, mówią one, że jeśli jako dziecko doświadczaliśmy emocjonalnej bliskości rodziców, ich dostępności, żywych reakcji na to, co się z nami działo – wzrastaliśmy w poczuciu, że jesteśmy ważni, że otacza nas miłość, że ludzie są dobrzy, a świat bezpieczny, to w dorosłości będziemy gotowi kontynuować eksplorację rzeczywistości. Jeśli jako dzieci po chwilowym niepokoju, związanym ze zniknięciem matki, doświadczaliśmy jej ponownego pojawienia się jako powrotu bezpieczeństwa, tzn. jej obecność natychmiast koiła nas i przywracała nam równowagę, to tak samo będzie w dorosłości – nawet jeśli coś pójdzie nie po naszej myśli, poniesiemy jakąś porażkę, to szybko się ustabilizujemy i poczujemy bezpiecznie. Nie zachwieje to naszym poczuciem wartości. Będziemy przeświadczeni o tym, że choć ponieśliśmy porażkę, to nie jesteśmy porażką, że nadal jesteśmy ważni, wciąż zasługujemy na miłość i uznanie.
Jeżeli jednak nasi rodzice mierzyli się ze swoimi problemami, które przytłaczały ich tak, że ledwo dawali sobie radę sami ze sobą, nie mieli przestrzeni na nikogo innego, nawet na własne dziecko, albo jeśli w rodzinie istniał problem choroby, przemocy, nadużywania alkoholu, to w takich okolicznościach raczej trudno było o responsywność, emocjonalne podłączenie, bezpieczeństwo i bliskość. Dzieci, które wzrastały w domach, gdzie z różnych względów nie były widziane, nabierały poczucia nieważności, uczyły się, że ich potrzeby, emocje nie mają znaczenia, że ludzie są zagrożeniem, a świat jest niebezpieczny. Z takich dzieci wyrastają później dorośli, którym trudno uwierzyć, że ludzie ich nie zawiodą (w końcu najważniejsze w ich życiu osoby zawiodły), trudno im czuć się bezpiecznie, bo to oznaczałoby dopuszczenie bliżej ludzi, którzy znowu mogą ich skrzywdzić.
Osoby, które wytworzyły w sobie styl pozabezpieczny, noszą w sobie ogrom lęku związany z interakcjami z ludźmi. Radzą sobie z tym lękiem w różny sposób – jedni (osoby lękowe, zaabsorbowane) bardzo zabiegają o akceptację, bliskość, dużo zrobią, by „zasłużyć” na miłość, często zapominają o sobie, swoje potrzeby stawiając na samym końcu, często też narażają się na to, czego najbardziej się boją, czyli na odejście partnera, zmęczonego i przytłoczonego ich niepokojem albo niedoceniającego tego, co jest mu oferowane.
Drudzy (osoby unikające, odrzucające) radzą sobie z lękiem, dystansując się, zamrażając, starając się nikogo bliżej do siebie nie dopuścić. Bardzo wcześnie nauczyli się nikogo nie potrzebować, liczyć tylko na siebie (niemowlęta, których płacz jest nieutulony, w pewnym momencie milkną – zasypiając, a zasypiają nie dlatego, że się uspokoiły, tylko dlatego, że sen był jedynym ukojeniem, w które mogły odpłynąć wyczerpane). Mają kłopot z bliskością, bo w świecie, w relacjach z innymi nie czują się bezpieczne.
Magiczna moc zdrowych relacji
Człowiek jest zwierzęciem stadnym, do zdrowego funkcjonowania potrzebuje innych ludzi (oczywiście w różnym stopniu i natężeniu). Oczywiście może bez nich przeżyć, ale jest to właśnie bardziej przeżycie, przetrwanie niż życie. Relacje są nam potrzebne, żeby się rozwijać, uczyć, a nawet dobrze bawić (ile razy może nas śmieszyć żart, który opowiadamy sami sobie? Jak można samego siebie połaskotać? Jaka to przyjemność doświadczyć czegoś wspaniałego i nie mieć komu tego opowiedzieć?). Dobre, bliskie relacje są jednym z ważniejszych czynników stanowiących o naszym poziomie poczucia dobrostanu.
Już 70 lat temu Bowlby twierdził, że przywiązanie jest jedną z podstawowych potrzeb fizjologicznych. Wiele badań dowodzi, że obecność kochającej osoby, z którą łączy nas bliska, bezpieczna więź, koi nasz układ nerwowy (tak w dzieciństwie, jak i w dorosłości). Co więcej, u osób z bezpiecznym stylem przywiązania wystarczy sama świadomość obecności kochającej osoby (samo to, że wie, że ona jest), by je ukoić i uspokoić.
Inaczej u osób ze stylem lękowym – u nich sama świadomość nie wystarcza. Muszą się upewniać o dostępności partnera, np. przez częste telefony, pytania „czy mnie kochasz?”, potrzebę nieustannego potwierdzania, że są ważne.
Pytanie, jakie w związku z tym ciśnie się na usta, brzmi: „Czy jeśli moje dzieciństwo było pełne cierpienia, to oznacza, że jestem skazany na samotność albo wieczny niepokój w relacji i nigdy nie stworzę stabilnego związku, nie będę szczęśliwy?”.
Dobre wieści są takie, że style przywiązania, jak większość aspektów ludzkiego funkcjonowania, mogą ulec zmianie. Może to nastąpić np. w okresie dojrzewania, gdy nastolatek spotka na swojej drodze empatycznego dorosłego (wychowawcę, trenera), który go zobaczy i usłyszy, albo też trafi do życzliwej grupy rówieśniczej, która będzie dla niego wsparciem i pomoże mu na nowo uwierzyć, że jest ważny, że się liczy, że do czegoś przynależy. Co więcej, nawet jeśli na drodze ku dorosłości nikogo takiego nie spotka, nadal ma szansę na budowę dobrych, bezpiecznych relacji. Czasem dzieje się to dzięki napotkaniu osoby, która go tego nauczy, z którą stworzy on bliską stabilną więź, która utuli jego przerażenie i pokaże, jak inaczej może wyglądać świat, gdy jest w nim miejsce na miłość i bliską czułość.
Niekiedy potrzebujemy, żeby taką osobą stał się terapeuta. Jest wiele podejść, które koncentrują się na leczeniu urazów więzi, wręcz diagnozują konkretny jej typ. Jednak niezależnie od tego wszystkie podejścia bazują na tworzeniu bezpiecznej relacji między pacjentem a terapeutą, zakładając, że taka relacja – pełna akceptacji i zrozumienia, może być czynnikiem reparacyjnym dla trudnej przeszłości. Badania jednoznacznie wskazują, że w psychoterapii to właśnie relacja jest fundamentalnym czynnikiem leczącym.
Konkludując, pod wpływem dobrych doświadczeń pozabezpieczne przywiązanie może przekształcić się w przywiązanie bezpieczne. Może się to wydarzyć na różnych etapach życia, pod wpływem różnych czynników, jednak najszybciej pod wpływem doświadczania bliskości, miłości, zaopiekowania, akceptacji.
Krystyna Prońko, śpiewając: „Jesteś lekiem na całe zło”, wskazuje na wagę zdrowych relacji z innymi. Obecność innych w naszym życiu jest ważna, w otoczeniu bliskich, w których towarzystwie czujemy się bezpiecznie – wzrastamy. Trzeba jednak pamiętać, że to, czy ci inni zagoszczą w naszym życiu i staną się nam bliscy, zależy od nas samych – od tego, czy odważymy się ich dopuścić bliżej nas, czy odważymy się zaufać. Nawet jeśli mamy traumatyczne doświadczenia, nawet jeśli nasze przeszłe relacje obfitują w wiele rozczarowań, nawet jeśli mamy w sobie mnóstwo lęku i niepewności – to za naszą przyszłość odpowiadamy sami.