Największy konflikt między Andrzejem Dudą a PiS-em rozegrał się w lipcu 2017 r. Prezydent zawetował ustawy sądowe, które były kluczowe w planie Jarosława Kaczyńskiego. Zapłacił za to wysoką cenę.
Przez pierwsze trzy miesiące panował spokój, bo partia była zajęta własną kampanią parlamentarną, ale potem zaczęła mieć wymagania. Współpracownicy prezydenta tak relacjonowali to Kamilowi Dziubce w książce „Kulisy PiS”: „Kaczyński od początku chciał zmusić prezydenta do tego, żeby ten unurzał się w błocie. Dobrą okazją do tego była wojna o Trybunał Konstytucyjny, kiedy Nowogrodzka postanowiła skasować piątkę sędziów wybranych jeszcze przez Platformę. Jarosław zdecydował się na najostrzejszy wariant, czyli wybór pięciu zupełnie nowych sędziów z nadania pisowskiego.
Prezydent, choć od początku szedł w tej sprawie z linią partii, był pogubiony. Bał się. Chciał spowolnić całą operację, zagrać trochę na czas. Przez chwilę nawet Szydło nie miała z nim kontaktu, wyłączył telefon. Doszło do tego, że prośbę o jakikolwiek kontakt przekazali otoczeniu Dudy ochraniający go funkcjonariusze BOR. W końcu prezydent wysłał sygnał na Nowogrodzką, że jest w stanie przyjąć ślubowanie od trójki sędziów, którą powołał w październiku Sejm kontrolowany jeszcze przez Platformę. Warunkiem miało być uznanie tego wyboru przez Trybunał Konstytucyjny.
Jarosław się wściekł. Prezesem Trybunału był Rzepliński, z którym się nie cierpiał. I był przekonany, że Duda spiskuje z opozycją. Dla Kaczyńskiego samo wahanie się Andrzeja już było dowodem na zdradę”. Unurzanie w błocie to kolejna metoda prezesa na łamanie zależnych od niego polityków. W końcu i Duda się złamał. Odebrał przysięgę od trzech wybranych przez PiS sędziów. Zamknął oczy i wskoczył na główkę do basenu z błotem. Oczywiście potem jego współpracownicy opowiadali, że bardzo to przeżył, bo częścią jego wewnętrznego „ja” jest bycie prawnikiem z Krakowa, a spora część krakowskiego środowiska prawniczego się od niego odwróciła i publicznie mówiła o łamaniu konstytucji.
„Adrian”
W niecałe pół roku po zaprzysiężeniu Andrzej Duda zrozumiał, że jest sam i że jedyną rolą, jaką ma dla niego partia, jest rola długopisu. W dodatku, jak to bywa przy Krakowskim Przedmieściu, do głosu doszły ambicje i ambicyjki jego współpracowników. Zasada jest taka, że im mniejsze polityczne znaczenie pałacu, tym gorętsze są wojny między nudzącymi się w jego murach ministrami. Zwłaszcza jeśli część z nich złożyła przysięgę lojalności na Nowogrodzkiej. – Nawet Szczerski, który dla Andrzeja był człowiekiem absolutnie zaufanym, latał ze wszystkim do partii – mówi polityk bywający na Nowogrodzkiej i w pałacu. – Doskonale wiedział, że jeśli ma coś załatwić, to nie przez Andrzeja, tylko przez prezesa.
Andrzeja Dudę strasznie irytowało to, jak szybko partia dowiaduje się o jego planach i działaniach, a także jak bardzo wciąż jest obiektem kpin dawnych kolegów. Do tej pory jest przekonany, że to im zawdzięcza pseudonim „Adrian” i żarty z tego, że nieustannie siedzi w przedpokoju u prezesa. Przypomnijmy – w tym czasie bardzo popularna była satyryczna seria „Ucho prezesa”, niezwykle celnie oddająca stosunki w PiS. Zdaniem Andrzeja Dudy spora część scenariusza kabaretu inspirowana była z Nowogrodzkiej, która ze złośliwą satysfakcją nieustannie poniżała prezydenta. Był też przekonany, że z kolei plotki obyczajowe dotyczące jego małżeństwa inspiruje Jacek Kurski. Co doprowadziło do wojny, która też upokorzyła prezydenta. Zresztą każda rozpętana w środowisku PiS wojna kończyła się prędzej czy później jego upokorzeniem. Ta z prezesem TVP dwa razy.
Polityk PiS: – Andrzej postawił sobie za cel pozbycie się Kurskiego. Nie chodziło o to, czy Kurski zrobił jeden czy drugi materiał telewizyjny przeciwko niemu. Andrzej uważał, że te wszystkie plotki o piciu, o kobietach, o jakichś nieślubnych dzieciach, są kolportowane przez ludzi związanych z Kurą. Uważał, że może prezesowi postawić warunki i się przejechał. Rozmowa z Jarosławem Kaczyńskim o odwołaniu Kurskiego trwała dwie minuty. Rozmowa to zresztą za dużo powiedziane, bo prezydent mówił, a prezes wysłuchał i wyszedł.
Jacek Kurski stracił robotę na trzy miesiące. Potem wrócił z jeszcze większą niechęcią do prezydenta. Prezes odciął od Andrzeja Dudy także Beatę Szydło. W kampanii 2015 byli ze sobą bardzo blisko, potem oddalili się, aż w ogóle przestali ze sobą rozmawiać. – Beata też się bała Kaczyńskiego. A była w gorszej sytuacji niż Andrzej. Gdyby zrobiła najmniejsze nawet wrażenie, że współpracuje z Dudą, natychmiast znalazłaby się na celowniku. Ją prezes mógł odwołać zawsze, Andrzeja mógł upokarzać, ale nie mógł go ruszyć z pałacu – opowiada polityk z Nowogrodzkiej.
Fala hejtu
Typowym przykładem, jak prezes trzymał w ręku oboje – panią premier i prezydenta – była sprawa Antoniego Macierewicza. Beata Szydło dostała go w pakiecie. Nie było żadnej dyskusji o tym, czy chce, żeby Macierewicz był w jej rządzie szefem MON. A prezydent chciał się go pozbyć. I tyle mógł. Chcieć.
– Andrzej wysyłał sygnały, że chciałby dymisji Macierewicza, ale Szydło była sparaliżowana strachem. No przecież chyba to oczywiste, że sama sobie tych ministrów nie wymyśliła i nie odważyłaby się ich sama odwołać. Andrzej poczuł się zignorowany i obrażony – słyszę od polityka PiS.
Potem przyszedł lipiec 2017 roku i największy konflikt między partią a prezydentem. Prezydent zawetował ustawy sądowe, które były kluczowe w planie Jarosława Kaczyńskiego. Miały umożliwić gruntowne przejęcie instytucji wymiaru sprawiedliwości. Andrzej Duda to uniemożliwił. I stał się celem wręcz mowy nienawiści ze strony własnych kolegów, nie politycznych przeciwników. Dostawał całe serie esemesów, które go zwyczajnie obrażały, a pytanie: „Kim ty w ogóle jesteś” przewijało się w różnych mniej lub bardziej kulturalnych formach.
– Przeżył to strasznie. Bo to była fala hejtu, która miała go zalać i pogrążyć. On wiedział, że to wszystko się dzieje za zgodą, a pewnie i po rozkazie prezesa. Ja na jego miejscu bym się poddał. On chyba też tak pomyślał i na długi czas był to ostatni akt niezgody wobec prezesa – mówi mi jeden ze współpracowników prezydenta. Duda zdobył się jeszcze na jeden bunt wobec prezesa. Żeby rozwiązać kryzys wokół prezydenckich wet, Jarosław Kaczyński najpierw wysłał na rokowania Beatę Szydło. To była ostatnia rozmowa między dawnymi przyjaciółmi. Kiedy misja Szydło się nie powiodła, prezes wyruszył do prezydenckiego biura w Belwederze osobiście.
– To była naprawdę gruba afera – śmieje się dziś poseł PiS, z którym rozmawiam o wydarzeniach z września 2017 roku. – Prezes był nastawiony nawet ugodowo i postanowił odwiedzić Andrzeja w Belwederze, porozmawiać o dalszych planach i przede wszystkim o tym, co dalej z reformą sądów. To prezes pchał wtedy Zbyszka Ziobrę do twardego kursu i tak naprawdę weto Dudy odebrał bardzo osobiście. No, ale pojechał w nastroju „potrzebujemy prezydenta, nie potrzebujemy wojny”. Przyjechał, wszedł, a tam SOP prosi, żeby zechciał poczekać. To trwało z siedem, osiem minut. No wiemy, co to znaczy. Prezes poczuł się zignorowany i obrażony. Miesiąc później przed spotkaniem w Belwederze partyjna skoda z Jarosławem Kaczyńskim w środku trzykrotnie przejeżdżała przed bramą, gdzie prawie na baczność czekał prezydencki minister. Tym razem to prezes spóźnił się kilkanaście minut. A prezydent potem osobiście odprowadzał go do drzwi.
Polityk PiS: – Andrzej wtedy chodził jeszcze wokół prezesa tak jak my wszyscy. Na palcach. Wiedział, że to czekanie prezesa będzie go bardzo wiele kosztowało, więc potem robił wszystko, żeby to naprawić. Prezes nigdy jednak nie nabrał ani sympatii, ani szacunku do prezydenta. W pewnym momencie w ogóle przestali ze sobą rozmawiać. Cała druga kadencja minęła im w milczeniu.
„Czas prezesa się skończył”
Prezydent jeszcze próbował. Na każdym kroku okazywał prezesowi uniżony szacunek. Na przykład w czasie pandemii podczas ceremonii powołania Kaczyńskiego na stanowisko wicepremiera zdjął nerwowo rękawiczkę. Zauważyli to wszyscy, bo zdjął ją tylko dla prezesa.
„Trzeba zrozumieć, jaki Duda jest w rzeczywistości. On się wywodzi z dobrego, krakowskiego, profesorskiego domu. Jest uprzejmy, wszystkim się kłania, w autobusie ustępuje miejsca starszym paniom, to jest ten typ osobowości. Z niego się wszyscy śmiali, jak ściągał rękawiczkę, żeby się przywitać z Jarosławem. Ale on tego nie robił ze względu na Kaczyńskiego, tylko po prostu ma taki charakter. To, że na początku był tak uległy wobec Jarosława, wynikało z pewnego poczucia przyzwoitości” – opowiadał Kamilowi Dziubce współpracownik Andrzeja Dudy.
Relacja między prezydentem a prezesem stała się do tego stopnia trudna, że jak opowiadało mi kilku posłów PiS, na spotkaniu z nimi z okazji świąt prezydent o prezesie Kaczyńskim miał mówić per „staruch” i powtarzać niemal dokładnie to, co publicznie mówił szef jego gabinetu, że czas prezesa w polityce się skończył.
Fragmenty książki Dominiki Długosz „Tajemnice Pałacu Prezydenckiego”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Czerwone i Czarne.