Wojna zostanie zatrzymana, ale czy na stałe? Każdy czas dany na oddech dla Ukraińców jest niestety podwójnym oddechem dla Federacji Rosyjskiej. Nie spodziewam się, że w ciągu 7-10 lat dojdzie do militarnej konfrontacji Rosji z NATO – mówi w rozmowie z „Newsweekiem” generał Jarosław Kraszewski. Byłego szefa Wojsk Rakietowych i Artylerii Wojsk Lądowych pytamy też o misję pokojową na Ukrainie i o to, kto powinien wziąć w niej udział.
„Newsweek”: Bez istotnych konkluzji zakończyły się rozmowy Rosji z USA w Rijadzie w Arabii Saudyjskiej. Widząc przedstawicieli obu krajów przy wspólnym stole, jest pan w stanie wykrzesać w sobie jakiś optymizm?
Gen. Jarosław Kraszewski: Ja to traktuję jako podejście na zasadzie „porównajmy najpierw tatuaże”. Sprawdźmy, co komu leży na sercu i dokąd mniej więcej chcemy wstępnie zmierzać.
Zmierzamy do happy endu?
— Wojna na pewno zostanie zatrzymana, ale czy to będzie już na stałe? Tego nikt nie wie. Nawet Amerykanie tego nie wiedzą. Bardzo dużo zależy tu od stanowiska Federacji Rosyjskiej, ale nie bez znaczenia są tu jeszcze dwa aspekty. Czyli po pierwsze: stanowisko Chin i drugie: wybory prezydenckie na Ukrainie.
Chiny na tę chwilę stoją z boku, ale według pana one będą bardzo kluczowym graczem w tym w tej rozgrywce?
— Tak, trwa przecież wyścig o dominację o miano globalnego strażnika bezpieczeństwa i pokoju. Stany Zjednoczone pod przywództwem Donalda Trumpa będą chciały się mocno zacementować na tej pozycji. A Chiny chciałyby tego samego. Drugi aspekt, który jest nierozerwalnie związany z pierwszym, to dominacja gospodarcza. I tu pojawia się kolejne pole, które jest do chwili obecnej niewyjaśnione, bo ciągle nie wiemy, co się stanie z Tajwanem.
Na razie przy stole, przy którym toczą się rozmowy, nie ma Ukrainy. A ta jasno komunikuje, że w takim układzie nie ma mowy o zgodzie na żadne ustępstwa terytorialne czy przeprowadzenie wyborów.
— Musimy być świadomi, że ani prezydent Zełenski, ani jego administracja nie pozwolą na to, by dokonano żadnych finalnych uzgodnień bez obecności delegacji ukraińskiej przy stole negocjacyjnym. Choć oczywiście historia zna takie przypadki po II wojnie światowej, że dokonano podziału bez obecności zainteresowanych.
Natomiast w obecnych uwarunkowaniach skłaniam się ku temu, że Stany Zjednoczone chcą być tym dominantem gwarancji bezpieczeństwa i pokoju. Prezydent Trump może faktycznie mieć ochotę na otrzymanie Pokojowej Nagrody Nobla czy innego wyróżnienia, trwale zapisującego go w historii świata, jako człowieka, który doprowadził do zaniechania dalszego ludobójstwa, bo inaczej tego, co się dzieje, przecież nie można nazwać. A poza tym chce doprowadzić do wielkiej prosperity gospodarczo-ekonomicznej Stanów Zjednoczonych.
Czym zakończą się te rozmowy?
— Podejrzewam, że rozmowy — bez względu na to, kto będzie siedział przy stole negocjacyjnym – zakończą się długotrwałym zawieszeniem broni i wstrzymaniem działań wojennych. To pozwoli na wzięcie głębokiego oddechu przez Ukrainę. Jej najbardziej jest ten oddech potrzebny, bo w tej chwili wszyscy wiemy, że Ukrainie – wbrew powszechnym opiniom, że chodzi o sprzęt i amunicję – najbardziej brakuje ludzi. Po co sprzęt, skoro nie ma kto nim walczyć? To są maszyny, które są operowane przez ludzi, a oprócz tego, że ludzie są rozlokowani w poszczególnych pojazdach i uzbrojeniu, to jeszcze ludzie muszą walczyć w okopach.
A tych Ukrainie z dnia na dzień coraz bardziej ubywa i szczerze powiedziawszy, nie widzę wskaźnika, który by prognozował jakiś dynamiczny przyrost liczby zmobilizowanych Ukraińców, którzy po jakimś przeszkoleniu, wykorzystując choćby ten czas negocjacyjny, będą w stanie sformować nowe jednostki i osiągnąć zdolność do prowadzenia działań bojowych.
Kiedy Ukraina będzie regenerować z mozołem tkankę ludzką, to przestawiona na gospodarkę wojenną Rosja będzie w szybkim tempie regenerować swoją ciężką armię.
— Niestety, tutaj wszyscy wiemy, że przestawiona na tory wojenne rosyjska gospodarka opiera się w tej chwili na produkcji czołgów, bojowych wozów piechoty, ale przede wszystkim ogromnej ilości amunicji artyleryjskiej. To jest prosta amunicja klasyczna, ale taka jest teraz najbardziej potrzebna, bo Rosjanie, wbrew powszechnej opinii, wcale nie są armią pancerną. Są armią rakietowo-artyleryjską. Oni od dawien dawna kochają ogień i bez ognia nie widzą możliwości prowadzenia jakichkolwiek działań. Ich specjalnością jest totalna destrukcja, czego jesteśmy naocznymi świadkami na wschodniej Ukrainie za sprawą środków rakietowo-artyleryjskich, lotniczych i bezpilotowców.
Rosjanie produkują w tej chwili, z tego, co różne źródła podają, rocznie około 4,5 mln sztuk amunicji, a mają to zwiększyć, bo tak średnio licząc, rocznie jest im potrzebne 9 mln. Europa nie jest w stanie dostarczyć takiej ilości amunicji dla Ukrainy. Trzeba to z całą stanowczością powiedzieć i tego trzeba być świadomym. Nawet mając takie fabryki jak Rheinmetall, Nexter czy Czechoslovak Group, nie sprostamy temu, by dogonić Rosję tempem produkcji i dostarczania amunicji artyleryjskiej dla swoich wojsk. Więc każdy czas dany na oddech dla Ukraińców jest niestety podwójnym oddechem dla Federacji Rosyjskiej.
Jeśli konflikt zostanie zamrożony, to ile my mamy czasu na przygotowanie się na jego drugą odsłonę? Być może to będzie odsłona, która już nie będzie obejmować tylko Ukrainy.
— W najbliższej, dającej się przewidzieć przyszłości, to nas nie spotka. My de facto na wojnie informacyjnej, gospodarczej, dyplomatyczno-politycznej, finansowej jesteśmy co najmniej od 2014 r. Natomiast jeżeli mówimy o wojnie militarnej, czyli o starciu przeciwstawnych stron, to do niego w perspektywie 7, może i 10 lat nie dojdzie.
Pamiętajmy, że Rosja przez dekadę nie dała sobie rady z samą Ukrainą, dlatego wątpię, by rzuciła się teraz na 33 państwa. Tym bardziej że trwają negocjacje pokojowe. Chociaż ja widzę osobiście jeden punkt, w którym na pewno Rosja nie ustąpi, a jest to oddanie Krymu. Nawet jeżeli byłaby w stanie zgodzić się na wycofanie swoich wojsk z Donbasu, to na pewno nie zrobi tego na Krymie.
Polską opinię publiczną rozgrzała ostatnio dyskusja wokół misji pokojowej na Ukrainie i ewentualnego udziału w nich w niej żołnierzy Polski.
— Przypuszczam, że temat misji — bo ona nigdzie, na razie, oficjalnie się nie pojawiła, jeżeli chodzi o prowadzenie negocjacji – wszedł na agendę dlatego, że europejskie państwa, mając potencjał militarny taki jaki mają, widzą realne zagrożenie w nieprzewidywalnej polityce Rosji dla swojej bytności, wolności, demokracji, gospodarki.
Najprostszym i najszybszym do zrealizowania pomysłem jest szeroko zakrojona narracja mówiąca: wprowadźmy kontyngenty pokojowe, rozjemcze czy jakiekolwiek inne międzynarodowe, które będą strażnikiem zawieszenia broni do momentu definitywnego zakończenia rozmów pokojowych. Co przyczyni się też do tego, że Federacja Rosyjska zatrzyma się z działaniami i oddali w czasie bezpośrednie zagrożenie. A my ten czas wykorzystamy na to, żeby jednak faktycznie obudzić się z tego wieloletniego snu zimowego i wydatki obronne, które były deklarowane w 2014 r. na szczycie w Walii, staną się jakąś namacalną materią. Tylko to, że głowa państwa zdecyduje o zwiększeniu wydatków obronnych, nie oznacza, że zaraz magazyny się napełnią, że siły zbrojne dostaną w ciągu jednego tygodnia nowoczesne uzbrojenie, bo tak nie jest.
Polski premier kategorycznie wyklucza udział naszej armii w takiej misji, w podobnym tonie mówią właściwie wszyscy politycy. Pan rozumie, dlaczego tak kategorycznie mówimy „nie” polskim żołnierzom na Ukrainie?
— Jest kilka powodów, dla których nie powinniśmy tam być. Pierwszy z brzegu: historia. Dopóki temat bolesnych relacji z przeszłości z Ukrainą definitywnie nie zostanie rozwiązany, nie dawajmy paliwa napędowego dla propagandzistów putinowskich. Druga sprawa jest bardziej złożona. Zacznijmy od tego, że moim zdaniem, jeśli chodzi o zbudowanie potencjału obronnego, to my, jako Polska, jednak w kilku obszarach jesteśmy potęgą. Domyślam się, że niektórzy czytelnicy zaraz, posiłkując się stwierdzeniami z lat 90., powiedzą, że ta armia nasza to obraz nędzy i rozpaczy. Absolutnie tak nie jest. Wiem, że w kilku obszarach kulejemy, musimy doganiać, ale w tych podstawowych, zasadniczych, które znacząco zwiększają poziom naszego bezpieczeństwa, zrobiliśmy całe szczęście, drastyczny progres. W sensie pozytywnym.
Mam tu na myśli przede wszystkim wojska rakietowe i artylerię, lotnictwo, czołgi, transportery opancerzone, bojowe wozy piechoty, obronę powietrzną, plus do tego nowoczesne zintegrowane systemy dowodzenia. Tego się namnożyło i Amerykanie, ale też świat zachodni, widzą w nas tego, który przejął brzemię odpowiedzialności za bezpieczeństwo Europy Centralnej i Zachodniej od Niemiec. To się przesunęło na granice Bukaresztańskiej Dziewiątki i tu prym odgrywa nasze państwo. Oczywiście z tej perspektywy patrząc ja, jako były wojskowy, byłbym dumny, jeżeli taką misją kierowałby Polak. Ale patrząc z drugiej strony, strategicznie, po zbudowaniu takiego potencjału, jaki mamy, jeżeli teraz go rozproszymy do tego, żebyśmy stanowili trzon takiej misji pokojowej, to osłabimy naszą zdolność do obrony wschodniej rubieży NATO i UE.
No właśnie, może my powinniśmy się skupić na Tarczy Wschód? Na granicy z Białorusią?
— Oczywiście, że tak. Dlatego mam nadzieję, że planiści Sojuszu Północnoatlantyckiego do takiego naszego udziału nie dopuszczą. W ogóle moim zdaniem to taką misję powinny, jeżeli już, to realizować tylko błękitne hełmy pod flagą ONZ, i inne państwa powinny być zaangażowane w taką misję.
Mówi się o Indiach, Turcji.
— Na przykład Turcja. Aspiruje do Unii Europejskiej, ma potężne siły zbrojne, potężne wojska lądowe, proszę bardzo, niech pokaże. Jest członkiem NATO, jest w ONZ, mają doświadczenia. Są też inni, którzy pewnie by się zgłosili do tego, by stanowić taki kontyngent międzynarodowy. Ile on by liczył? Ja sądzę, że 100 tys. to jest troszeczkę za mało. Weźmy zatem 150 tys. Ale pamiętajmy, że to chodzi o 150 tys. osób na misji, 150 tys. po misji, a 150 tys. przygotowujących się do misji. Nie trzeba być Einsteinem: 450 tys. to jest to, na co organizacja, pod egidą, której będzie taka misja, musi być przygotowana. I to długofalowo, bo taka misja, śmiem twierdzić, te 5-6 lat może potrwać. Jak nie dłużej.
Mówi pan o Polsce jako o regionalnym liderze bezpieczeństwa. I mamy przykład: to nas wybrał sekretarz obrony USA Pete Hegseth jako miejsce swojej pierwszej wizyty europejskiej, poza brukselską siedzibą NATO. Czyli może USA mocno się zmieniają, ale nasz sojusz to coś znacznie bardziej trwalszego?
— Pamiętajmy, w jakim momencie jesteśmy. W Polsce na początku było tysiąc amerykańskich żołnierzy, w tej chwili jest ich już u nas przeszło 10 tys. Ja żartobliwie mówię, że pierwszy symptom do tego, żeby myśleć o tym, że coś się niedobrego dzieje, to kiedy Amerykanie zaczną ewakuować się z Polski. To już będzie wiadomo, że coś się szykuje.
Na razie pojawiają się obawy, że będą się ewakuować z państw bałtyckich, więc być może to będzie jeszcze wcześniejszy sygnał.
— Sądzę, że w tym akurat przypadku tutaj bardziej odbywa się granie emocjami. Amerykanie przejechali się na Gruzji. Zrobili dużo, żeby Gruzinów przygotować. Gruzini zrobili jeszcze więcej, żeby samych siebie przygotować, zrealizowali założenia Membership Action Plan (MAP). I co? I nic z tego nie wyszło. Osetia, Abchazja do dzisiaj uniemożliwiają Gruzinom członkostwo w NATO. Amerykanie nie chcą popełnić tego samego błędu politycznego i strategicznego, co z Gruzją. Prezydent Trump doskonale o tym wie i on będzie grał z dolnego C, kończąc na górnym C. Stare przysłowie: nieważne jak mężczyzna zaczyna, ważne jak kończy.